Taki piękny, zachodni
Dzięki ci, Panie Bowie, żeś Pan wysiadł na Warszawie Gdańskiej, żeś Pan od razu do Berlina Zachodniego nie pojechał, ale na Plac Komuny Paryskiej poszedł, płytę Zespołu Pieśni i Tańca „Śląsk” kupił, żeś Pan zostawił w Warszawie odbicie swego blasku, Wielkiego Świata, które dziś tak pięknie nam tu świeci. Bez Pana, Panie Bowie, byłoby tutaj tak, jak było. Pieczarki tylko. Koński nawóz. Wojenne traumy. No i zaduch.
David Bowie – wcielony bóg Zachodu, co przyjechał z Moskwy. Bóg cały ze złota. Pierwszy na scenie (nie licząc szklanki w koszyczku). Schowany w obcisłym lateksowym kostiumie, zakryty bogato zdobioną maską – narrator, piosenkarz i niewidzialny towarzysz lokalnych bohaterów (grany świetnie przez Bartosza Porczyka). W chwili epifanii ubrany w czerwoną kurtkę. Nie rozpozna Zbawiciela żyjąca na granicy światów pani Nastka, co miewa widzenia (Rozalia Mierzicka). Weźmie go za grasującego na warszawskim Mokotowie Dusidamka. Chcąc nie chcąc, wyniesie jednak ze spotkania w księgarni wizję przyszłości, czyli naszego teraz. W tle sceny zaświecą zdjęcia z protestów pod znakiem błyskawicy – takiej samej, jaką Bowie nosi na plecach kurtki. A więc to stąd to wszystko – z Zachodu. Przyszedł bóg, bóg-mężczyzna (i cóż, że androginiczny) i zmienił oblicze ziemi, tej ziemi… tyle że nie od razu. Pół wieku (a zarazem dawno, dawno…) temu uruchomił mechanizmy, które pozwalają nam dzisiaj mówić głośno wszystko, co chcemy, i walczyć o swoje prawa. Pośród nas cały czas żyją świadkowie jego przyjścia, kombatanci prywatnej konspiracji. Zmuszona do ukrywania swej nieheteronormatywnej tożsamości nastolatka Regina (Maja Pankiewicz) jest dziś kobietą na balkonie, kobietą jak „pomnik pamięci tych, którym nie wolno było kochać tych, których naprawdę kochali”. Bowie w Warszawie nie mógł – zgodnie z logiką ewangelii – spotkać się z powszechnym zrozumieniem. Warszawiacy z lat siedemdziesiątych mesjasza nie rozpoznali, wzięli za mordercę i pogonili z powrotem na dworzec. Gdyby go dopadli, pewnie by ukrzyżowali.
***
Ale zanim te mesjanizmy i interpretacje, warto odnotować rudymenty: nazwiska. Marcin Liber – reżyser. Dorota Masłowska – autorka scenariusza. Pisarka znów w teatrze, to nie jest błaha sprawa. Daje uzasadnioną nadzieję na samo gęste, na językową ucztę. Tym razem teatralnie dopilnowaną, ponieważ autorka nie tylko napisała sztukę na zamówienie stołecznego Teatru Studio, ale także brała udział w procesie powstawania spektaklu. W związku z tym jest nadzieja, że nie będą to Inni ludzie Jarzyny. No i nie są. Pewnym zaskoczeniem jest jednak nie to, że Liber wyreżyserował lepsze przedstawienie, ale fakt, że Masłowska napisała gorszy tekst. Pozbawiona tego, w czym odnajduje się najlepiej – dzisiejszego języka – zmuszona do retro-stylizacji, straciła połowę swojej mocy. W domu z książką może będzie inaczej (Bowie w Warszawie lada moment w księgarniach), ale w teatralnym fotelu nie sposób uciec od znużenia. Zwłaszcza podczas monologów w drugiej części tego trzygodzinnego wydarzenia. Ale, ale – nazwiska. A właściwie brandy, bo jak na wielkomiejski hit przystało, musi być gwiazdorsko. Charakterystyczny plakat zaprojektował Mariusz Wilczyński, podpisując się w widocznym miejscu, aby nikomu ten fakt nie umknął. Muzykę z kolei zaproponował i na żywo zagrał zespół Błoto. Nie kojarzycie? To może pokrewne personalnie EABS? Też nie? Jesteście daleko w tyle za młodym polskim jazzem. Tutaj jednakowoż kpinom pas. Muzyka w Bowiem w Warszawie jest bowiem znakomita. Gdy trzeba idealnie wklejona w tło, co się zowie ilustracyjna, gdy trzeba zagarniająca całość jazgotliwym huraganem, a gdy trzeba – przebojowa (powracający na prawach refrenu utwór z wokalizą Porczyka ma wszelkie papiery na przebój).
***
Masłowska, wymierzając cios patriarchatowi, przygląda się mitologizacji miasta i konsumuje apetyt na nostalgię, która cały czas w modzie. Przy okazji w centrum stawia homoseksualną bohaterkę, Reginę – jedyną postać, która jest tu na serio („chcę żyć, a nie życie udawać!” – woła, chwiejąc się na balustradzie mostu Poniatowskiego). Niewdzięczne to zadanie dla walczącej o równowagę Mai Pankiewicz, której koleżanki i koledzy co i rusz z powodzeniem skaczą w komediowe przerysowania. Weźmy choćby plutonowego Wojtka (Marcin Pempuś), który sfrustrowany usiłuje schwytać tajemniczego Dusidamka, albo dwie starsze panie: matkę Reginy, Marię (Marta Zięba), i jej siostrę Wasię (Ewelina Żak), a także jej córkę Bogumiłę (Dominika Biernat). Ich „kiedyś to było” do wódeczki i ogóreczków to tematyczna powtórka z Między nami dobrze jest – jeszcze jedno, owszem popisowe, ogranie ulubionego tematu Masłowskiej – konfliktu pokoleń. Scena, w której matki wraz z córkami kręcą się w nieufnym tańcu wokół rodzinnych zaszłości, jest jedną z najlepszych w przedstawieniu (w całym spektaklu tony komediowe brzmią znacznie ciekawiej niż te dramatyczne).
Przybywająca z Anglii Bogumiła poza cybernetycznym kalkulatorem osobistym przywozi też swobodę seksualną – odrzucaną przez Reginę, która swoją skrywaną inicjację przeszła w czysto polskich warunkach. To znaczy na obozie harcerskim, to znaczy w atmosferze zagrożenia, wstydu i zaprzeczenia. Innymi słowy, w Polsce istnieją już osoby nieheteronormatywne – zupełnie jak na Zachodzie, ale w ukryciu. Zżymam się na tę postkolonialną figurę kapitalistycznego mesjasza, którego apostołowie i apostołki niosą światło na Wschód, ale przecież nie sposób odmówić Masłowskiej racji. Tak było. No, chyba że „queerstoria domowa”, o której piszą Joanna Krakowska i inni autorzy zaangażowani w projekcie „Dwutygodnika”, pokaże, że jednak nie do końca i że Polacy nie gęsi, swoje emancypacje mieli. Może okaże się, na przykład, że to nie mężczyźni dali impuls do wyzwolenia kobiet?
***
Mężczyźni bywają w Bowiem w Warszawie sympatyczni, nawet jeśli w małżeństwie przemocowi (plutonowy Wojtek); poczciwi, nawet jeśli z prowincjonalną duszą (pieczarkowy potentat, amant Roman, grany przez Roba Wasiewicza), ale i zżarci do reszty przez kompleksy, zgorzknienie i zawiść wobec lepiej sytuowanych (księgarz Gustaw, w tej roli Andrzej Szeremeta). Odbijają się w nich znane figury warszawskich protagonistów. Gustaw ni stąd, ni zowąd dzierży w ręku kanister – niby bohater Małej apokalipsy, Regina bezlitośnie wyśmiewa dłonie Romana o krótkich palcach – jaka Łęcka, taki i Wokulski. Wątek księgarni, choć w gruncie rzeczy poboczny, zdaje się dla Masłowskiej istotny. Zawistna krytyka modnego pisarstwa, którą uprawia Roman, brzmi jak kpina z krytyków samej autorki. W księgarzu w burym i krótkim krawacie odciska się cios zadany całej formacji polskiej literatury tamtych czasów, o której Krzysztof Siwczyk mówił: „jest bardzo mizoginiczna. Wyrasta z kompleksów i zranień – ze wszystkiego tego, co formułuje klasycznego Polaka. Urażonego, złego faceta, nienawidzącego kobiet…”.
Z wątkami pobocznymi i głównymi jest tu jednak pewien kłopot. W pewnym momencie trudno stwierdzić, które są które. Kryminalny silnik śledztwa w sprawie tajemniczego dusiciela rozpływa się gdzieś w drugim akcie, po to by pretekstowo powrócić w finale. Przez chwile wydaje się, że najważniejsze będzie mitotwórcze konstruowanie PRL-u, w którym melodie rodem z konkursu poezji śpiewanej kleją się bez zarzutu ze współczesnym akompaniamentem, a spódnice zespołu „Śląsk” są równie atrakcyjne, co wieloczęściowe jeansowe zbroje (kostiumy: Grupa Mixer). Wszystko to nakręcane obrotami sceny z prostą, ale sugestywną scenografią Mirka Kaczmarka. I choć Warszawa się tu nostalgicznie mitologizuje, to nie jest miastem z bajki. PRL Masłowskiej to kraina nalewką i wódą płynąca. Tutaj bije się żony słuchające Chopina („pysznie bierze pasaż!”), a we wspomnieniach i prześwitach scenograficznych ścian czy murów (co się pną do góry) majaczy Zagłada. Do tego odrobina komiksowego realizmu magicznego: kopcąca fajki Matka Boska w tęczowej aureoli prosto z osiedlowej kapliczki (Sonia Roszczuk), Wasiewicz w kostiumie wiślanego Suma, a w finale reszta obsady w strojach Pieczarek. Twórcy bez wątpienia mieli dużo świetnych pomysłów i nie chcieli z nich rezygnować. To zrozumiałe. Też bym nie odpuścił sceny, w której trzepie się ogromny dywan z godłem Polski Ludowej.
***
David Bowie – bohater. I, I will be king / And you, you will be queen – śpiewa Porczyk w szlagierze Heroes. To przesłanie nie tylko dla Reginy, ale dla wszystkich kobiecych bohaterek – tych na scenie i tych na widowni. Może to i dość, jak na rozrywkowy teatr wielkiego miasta. Być może nie należy od spektaklu krojonego na przebój wymagać pogłębienia i drążenia nowych aspektów w branych na warsztat popularnych tematach. Twórcy w notce zapowiadającej stawiali przecież sprawę uczciwie: „sceniczny kryminał”, „oda do miłości”. Kryminał jest, choć niedokończony. Czy oda? Raczej piosenka. Niemniej, z grubsza się zgadza.
02-02-2022
Teatr Studio im. Stanisława Ignacego Witkiewicza
Dorota Masłowska
Bowie w Warszawie
reżyseria: Marcin Liber
scenografia, reżyseria światła: Mirek Kaczmarek
kostiumy: Grupa Mixer
muzyka: Zespół Błoto w składzie: Cancer G, OlafSaxx, Latarnik, Wuja HZG
autor wideo: Natan Berkowicz
zdjęcia w projekcjach wideo: Marcin Liber
obsada: Dominika Biernat, Monika Obara, Rozalia Mierzicka, Maja Pankiewicz, Marcin Pempuś, Bartosz Porczyk, Sonia Roszczuk, Natalia Rybicka, Andrzej Szeremeta, Rob Wasiewicz, Marta Zięba, Ewelina Żak
premiera: 18.12.2021
galeria zdjęć Bowie w Warszawie, reż. Marcin Liber, Teatr Studio im. Stanisława Ignacego Witkiewicza ZOBACZ WIĘCEJ
It's a game. Five dollars is free. Try it It's not an easy game ->-> 카지노 검증업체 .COM
"W domu z książką może będzie inaczej" - zdecydowanie, z książką jest lepiej :) Ja na odwrót - najpierw przeczytałem i zachwycony książką 10 minut później miałem bilet na spektakl. Nie było źle, ale po spektaklu czuję niedosyt; szczególnie Regina na scenie zupełnie mi nie przypominała tej postaci, o której czytałem.
Grafomania Masłowskiej nie przestaje mnie zadziwiać.
Dlaczego u Drewniaka nie można dodawać komentarzy? To nie fair wobec innych. Dlaczego WY felietoniści się godzicie na taki przywilej Łukaszka – może on pisać co mu ślina na język przyniesie, bez obawy, że ktoś w jakikolwiek sposób skontruje jego debilizmy.