Teraz dopiero będzie jazda!
Baba-Dziwo – „tragikomedia w trzech aktach” Marii Pawlikowskiej-Jasnorzewskiej zagrana została po raz pierwszy w krakowskim Teatrze im. Słowackiego 13 grudnia 1938 roku. Już sama ta data wygląda nader profetycznie, a jeśli weźmiemy pod uwagę jeszcze treść sztuki…
Po udanej prapremierze, której przebieg widzowie wielokrotnie przerywali entuzjastycznymi oklaskami, Stanisław Witold Balicki napisał w „Tempie Dnia”, że „utwór Jasnorzewskiej (…) niewątpliwie już wkrótce mieć będzie charakter dokumentu pewnego okresu dziejów współczesności”. Niestety, owe „okresy dziejów współczesności” mają, zdaje się, tendencję do sinusoidalnych powrotów, jako że dziś, niemal równe osiemdziesiąt lat po krakowskiej prapremierze, dramat ten odzyskał bolesną aktualność i urasta do rangi bardzo celnego, wręcz „tryskającego świeżością” repertuarowego odkrycia. Zresztą w ciągu owych osiemdziesięciu lat odkrywany był już wielokrotnie, choć hitem nie był: w teatrach dramatyczno-repertuarowych grano go jedenaście razy (przy czym, co znamienne, pierwsza powojenna premiera miała miejsce dopiero w roku 1967), a po jednym razie w Teatrze Telewizji (1994) oraz w Teatrze Polskiego Radia (2010).
Rola demonicznej dyktatorki Validy Vrany była nie lada wyzwaniem dla wielu wybitnych aktorek. Podczas prapremiery w Teatrze im. Słowackiego zagrała ją Stanisława Wysocka, która – wedle zamieszczonej w „Czasie” relacji Tadeusza Sinki – „działanie narkotyku uwydatniła (…) taką stopniową przemianą postawy, wyrazu i barwy twarzy, (…) a przede wszystkiem oczu, rozszerzających się do niesamowitej wielkości i nieruchomości, że groteskowe sceny ostatniego aktu stanowiły szczyt możliwości aktorskich”. Z tą popisową rolą mierzyły się później między innymi Krystyna Feldman (Teatr Polski w Poznaniu, 1980), Nina Andrycz (Teatr Polski w Warszawie, 1986) i Stanisława Celińska (Teatr Telewizji, 1994).
Teraz Baba-Dziwo została wystawiona w poznańskim Teatrze Nowym, będąc kolejną propozycją w bardzo, jak na razie, udanym cyklu premier pod tytułem „Sezon na Polskę”. Reżyserka Maria Kwiecień, uzasadniając wybór tego właśnie dramatu, stwierdziła między innymi: „Nie musiałam nawiązywać do współczesności, sam tekst to robi bardzo silnie”. I to, niestety, jest oczywista prawda. Celne „poprapremierowe” sformułowanie recenzenta „IKC”, Zdzisława Jachimeckiego, że w sztuce krakowskiej autorki panuje klimat „podsłuchu, policyjnej opieki nad obywatelami, delatorstwa” (czyli donosicielstwa) jest na scenie Teatru Nowego po raz kolejny dobitnie potwierdzone.
Zanim jednak ową „satyrę na totalizm, na jego średniowieczne metody rządzenia i tyranizowania psychik ludzkich” (to znów Balicki) zaprezentowano na scenie A.D. 2018, reżyserka dokonała wielu ciekawych, odważnych posunięć. Po pierwsze, zmieniła scenerię aktu pierwszego i drugiego, zmieniając salon mieszkania Petroniki Selen-Gondor i Normana Gondora (Gabriela Frycz i Janusz Andrzejewski) w artystyczną pracownię będącą także zaimprowizowaną salą wystaw, a tym samym przekształciła postacie dwojga głównych bohaterów: zamiast obciążonego dyktatorską niełaską polityka i jego żony – utalentowanej badaczki z dziedziny chemii, mamy na scenie parę artystów. Kanapy w ich salonie-pracowni są zapaćkane farbami, a ściany tego pomieszczenia pokryte są całkiem nowoczesnymi graffiti. Ich treścią jest niemal wszystko, co kojarzyć się może z chwilą bieżącą w życiu i w polityce, a także oczywiście z interpretacją dramatu Pawlikowskiej- Jasnorzewskiej przez Marię Kwiecień: mamy tu zatem liczne wizerunki świń, panią przyodzianą w skąpy, „stringowaty” strój, a oprócz tego między innymi swastyki, znaki płci, gwiazdy Dawida oraz duże napisy „Diktatur der Kunst” i „Maciora Boska”.
My – wszyscy obecni w sali Sceny Nowej, aktorzy i widzowie, uczestniczymy w wernisażu kolejnej awangardowej pracy Kołopuka Genora (przyodziany w skórzany płaszcz, spodnie od piżamy i ciężkie buciory Ildefons Stachowiak), przyjaciela dwojga gospodarzy, który skorzystał z ich gościnności, by zaprezentować swe dzieło właśnie w ich salonie. Kołopuk nie kryje głębokiej satysfakcji z faktu, że ma na tej pierwszej prezentacji swego dzieła tak dużo gości, podchodząc między innymi do kilkorga widzów z pierwszego rzędu i oferując im wernisażowe białe wino.
Szkopuł w tym, że wystawianym artefaktem (i tu mamy drugi odważny pomysł Marii Kwiecień) jest… młoda kobieta (Oliwia Nazimek) przyodziana w obcisły, niebieski, koronkowy strój, dość kiepsko osłaniający jej nagość. Ów kobiecy „eksponat” zamknięty jest ponadto w prostopadłościennej, przezroczystej klatce, w której wykonuje powolne, nienaturalne ruchy, mając na ogół twarz przyciśniętą do plastikowej powierzchni, czyli zdeformowaną. Oliwia Nazimek demonstruje w tej roli niezwykłą siłę i sprawność fizyczną, wspinając się na przykład po plastikowych ścianach na sam otwarty wierzch swej „klatki”, a potem długo, całymi minutami, opadając na jej dno, przy czym punktami stycznymi jej ciała z dwoma ścianami klatki są tylko plecy i stopy.
Moje uznanie dla reżyserki Baby-Dziwa wzrosło, gdy z konwersacji między Gondorami a Genorem dowiedziałem się, że ów kobiecy „eksponat” to Halima – u Pawlikowskiej-Jasnorzewskiej „znajoma Gondorów, lat 17”, skrajnie małomówna, nieco przerażona samym swym istnieniem. Jest ona w dramacie krakowskiej poetki li tylko wiernym, zgodnym cieniem swego partnera Kołopuka, który ostatecznie porzuca ją, by w „odruchu szlachetności” ratować Ninikę, osiemnastoletnią siostrę Petroniki Selen-Gondor. Ratunek jest potrzebny natychmiast, bo dyktatorka Valida Vrana ogłosiła właśnie nową ustawę, w myśl której wszystkie niebędące w stałych związkach kobiety mają zostać umieszczone na dwa lata w obozie rozpłodowym, gdzie przy współudziale przypadkowo dobranych męskich „samców-rozrodców” mają wzbogacić swe ukochane państwo – Prawię o nowego obywatela bądź obywatelkę. Kołopuk Genor zdobywa się na odwagę i ogłasza oficjalnie w obliczu komisji poborowej, że Ninika jest jego stałą partnerką, przez co skazuje młodszą nieco Halimę na rozrodczy obóz – jeśli nie teraz, to po uzyskaniu przez nią pełnoletniości.
Dodajmy, że w dramacie Halima, która tak jak prawie wszyscy w Prawii nie zgadza się z panującymi w ojczyźnie porządkami, lecz – w przeciwieństwie do na przykład twardej jak skała Petroniki – nie ma dość odwagi, by protestować, zdobywa się w pewnym momencie na wybuch: „Halima (zmiana nieśmiałego tonu na gwałtowny): Nie mówię, bo chciałabym krzyczeć! I nie tu, ale na ulicy! (pauza) Kiedyś… któregoś dnia...”.
Śmiem twierdzić, że wszystkie te niuanse zostały przez Oliwię Nazimek, przy współpracy z reżyserką, oddane samą mową stłamszonego w klatce ciała, w tym zwłaszcza „niemotowato-drewnianą” mimiką. Duże brawa.
Połączenie idei obozów rozrodczych z Halimą uwięzioną przez Kołopuka Genora w przezroczystej klatce wymownie potwierdziło opinię Marii Kwiecień, że „sztukę i władzę łączy (...) autorytarna dążność do kontroli i do pracy z ludzką fizycznością. Do kreowania jej na nowo”. A wszystko to z kolei przywodziło mi na myśl las czarnych parasolek w czasie czarnego protestu kobiet na odległym zaledwie kilkaset metrów od Sceny Nowej Teatru Nowego placu Mickiewicza. W Prawii rozwody są zakazane, a rozrodczość nagradzana na przykład powiększeniem przestrzeni mieszkalnej wielodzietnych rodzin dzięki nakazanemu przez państwo zajmowaniu pomieszczeń, które odbierane są bezdzietnym sąsiadom. W dzisiejszej Polsce mamy na razie bardzo surowe prawo aborcyjne i wielorakie nagradzanie wielodzietności. Rozwody są u nas wciąż dozwolone, choć finansowo boleśniejsze niż dawniej, a hitlerowskiego Lebensbornu, do którego bardzo wyraźnie nawiązywała Pawlikowska-Jasnorzewska, nie ma, lecz święty przyrost naturalny jest wciąż malusieńki, więc być może gdzieś już kiełkują nowe pomysły, jak by można znów to wszystko jakoś, że tak powiem, popchnąć. No bo choć w 2017 roku odnotowaliśmy narodowy triumf, czyli wzrost liczby obywatelek i obywateli Polski o 600 osób, to wciąż jest za mało nas – Polaków. Taki mamy aktualnie „okres dziejów współczesności”.
Wróćmy na Scenę Nową Teatru Nowego, bo najwyższa już pora na omówienie najodważniejszego pomysłu Marii Kwiecień, czyli powierzenia roli Validy Vrany („Boskiej Maciory”, Wielkiej, Mocnej i Wszechwładnej) mężczyźnie – Mariuszowi Puchalskiemu. Owa kobieco-męska dyktatorka, która „nie pyta, tylko wchodzi i nikt nie wie dnia ani godziny”, prezentuje się, jak wielu dyktatorów świata, nader skromnie, przyodziana w granatowy mundurek, plisowaną spódnicę, cieliste kolanówki oraz męskie półbuty. Jej blond peruczka ozdobiona jest mało gustowną długą spinką, a twarz mocno przypudrowana. Puchalski nadał tej postaci charakter, rzekłbym, demoniczno-drobnomieszczański z układaniem buźki w ciup, gdy Valida cedzi swoje populistyczne mądrości, upokarzając i mieszając z błotem kolejnych ludzi, którzy odważyli się, jak Petronika Selen-Gondor, żyć, tak jak chcą.
A potem Kwiecień i Puchalski zdecydowali się na ostry, bezkompromisowy „aktorsko-diabelski młyn”, demonstrując cielesną niemoc, bezsiłę i starość Validy Vrany: centralne miejsce na scenie zajęła stojąca na niewysokim postumencie czarna, elegancka muszla klozetowa, którą Valida „przyozdabiała” najpierw ostro, konwulsyjnie womitując, a potem stękająco defekując. Natomiast w scenie narkotycznego odurzenia, gdy Valida (czyli tak naprawdę pospolita i bezbarwna za młodu Franika Mruk) całkiem już „odjechała”, Puchalski wspólnie z reżyserką zdecydował się na zakończenie obrazoburczej, autodemaskatorskiej przemowy dyktatorki bezładnym bełkotem. Czy to już był dzisiejszy „szczyt możliwości aktorskich”? Zapewne tak, była w tym wielka doza aktorskiej rzetelności, no i odwagi. Drugie brawa!
Owej tragikomicznej degrengolady „Wszechmaci” dopełniała wyrazista, ucharakteryzowana ciut „na Hitlera” adiutantka Validy, Lelika Skwaczek (Dorota Abbe), a to podcierając swej szefowej tyłek usłużnie naszykowanym papierem toaletowym, a to dłubiąc w jej uchu, gdy ta już całkiem „zdegrenolała” i po niemowlęcemu, „rozkosznie” gaworzyła (dodajmy dla porządku, że Lelika też była wówczas w stanie narkotycznego odurzenia).
Nie wiem, jakie były motywy tej radykalnej decyzji obsadowej, jaką podjęła Maria Kwiecień. Wydaje mi się jedynie (ciut blado i niewyraźnie), że być może chciała ona odejść od (albo przynajmniej zdystansować się wobec) banalnego już dziś motywu młodzieńczych kompleksów, które prowadzą do narodzin mentalności autorytarnej. W dodatku Pawlikowska-Jasnorzewska ukonkretniła owe kompleksy w sposób nie do końca odpowiadający feministycznej wymowie jej dzieła – Franika Mruk, późniejsza Valida, jest w jej sztuce brzydką starą panną, której za młodu nie chciał żaden mężczyzna, w związku z czym jej skumulowana miłosno-macierzyńska energia musiała się zdegrengolować i przerodzić w destrukcyjną dyktatorską pasję panowania nad wszystkimi i wszystkim. Lepiej wobec tego dać widzom do zrozumienia, iż ważne są tutaj nie te akurat konkretne kompleksy Validy Wielkiej i Mocnej, lecz ich społeczne skutki. A skoro tak, to dyktatorkę może grać mężczyzna i wtedy motywy jej dewiacji wydadzą się od razu karykaturalnie zdeformowane i w sumie mało istotne.
Kolejny, ostatni już ważny dla koncepcji całości pomysł Marii Kwiecień, przy którym przez moment się zatrzymam, to zredukowanie występujących w dramacie Pawlikowskiej-Jasnorzewskiej siedmiu przedstawicieli rozmaitych państwowych instytucji Prawii do jednego mężczyzny uosabiającego wszelkie organa jej władzy (wcielił się weń Łukasz Schmidt). Jego czarny skórzany płaszcz przywodzi na myśl gestapowców i esesmanów, dość szybko jednak okazuje się, że mentalna degrengolada dosięgła i jego – płaszcz zostaje rozpięty, a opuszczone spodnie zwisają na przymocowanych do gaci sznurkach. Na koniec ubiór złowrogiego z początku „wszechfunkcjonariusza” zostaje zredukowany do wspomnianych gumowych gaci z paskiem i gumowego krawata. Półnagi, teraz już po prostu tylko zabawny reprezentant aparatu przymusu leży na jednej z kanap, śmiejąc się donośnie ze wszystkiego dookoła, a potem siada między znarkotyzowanymi Validą i Leliką, kibicując z wyraźnym zadowoleniem autodemaskacji dyktatorki. Tak właśnie (to mój kolejny domysł) zilustrowana zostaje nienowa, lecz w wielu miejscach świata boleśnie aktualna prawda, że dyktatura nie zawsze psuje się od głowy.
Warto jednak zapamiętać, że właśnie ten mężczyzna – zanim ściągnął spodnie, czyli jeszcze wtedy, gdy był nie śmieszny, lecz złowrogi – przerwał wernisaż dzieła Kołopuka Genora, zapowiadając rozpoczęcie Baby-Dziwa Marii Pawlikowskiej-Jasnorzewskiej i przedstawiając obecne na scenie postaci. A stało się to podczas sceny poprzedzającej niezapowiedzianą wizytę Validy Vrany w mieszkaniu dwojga artystów. Wiedzieliśmy już, jakie porządki panują w Prawii, poznaliśmy sąsiadkę Kondorów, Agatikę Kormor (Agnieszka Różańska), wzorowo-rozrodczą obywatelkę, obarczoną dwoma parami bliźniąt, wielkim cycem, zadem i portmonetką zwisającą dość bezwstydnie na jej podołku. Agatika zdążyła już wyciągnąć z owej portmonetki nakaz użyczenia jej prawomyślnie rozrastającej się rodzinie jednego z pomieszczeń mieszkania bezdzietnych sąsiadów.
Świadkowaliśmy już także scenie strachu i paniki, gdy do mieszkania siostry i szwagra wpadła Ninika Selen (Karolina Głąb), uciekająca przed rozpłodowym poborem. (Trudno mi wyjaśnić, dlaczego Ninikę, uczennicę szkoły baletowej, przyodziano w samą bieliznę i w buty na bardzo wysokich obcasach, podobne trudności mam ze zrozumieniem, dlaczego Petronika nosi w kilku scenach na czarnym obcisłym stroju biały stanik i takiegoż koloru majtki, a ponadto jeszcze narzuca na to wszystko połać przezroczystej folii. Czyżby to był taki (ciut prymitywny) sygnał, że oto mamy do czynienia z artystkami?
Zapowiedź „wszechfunkcjonariusza” wybrzmiała w tym „postpanicznym” momencie donośnie i złowrogo. Dla mnie znaczyła mniej więcej: „Drodzy widzowie, to, co widzieliście dotychczas, to jeszcze nic. Teraz dopiero będzie jazda!”. I była.
Na koniec przywołam dwa znaczące momenty: gdy lotniczka Marfa Nella wyznaje na telewizyjnym ekranie swe „przewiny” (woli „męskie” latanie od rodzenia) i popełnia spektakularne samobójstwo, widzowie patrzą na wiszący nad sceną ekran, na którym pokazana jest Nella i jej samolot, natomiast aktorzy i aktorki wpatrzeni są w… widownię – tak jakby telewizor był gdzieś wśród nas.
A na samym końcu Kołopuk Genor kieruje oko kamery na widzów i możemy zobaczyć samych siebie na ekranie z tylu sceny. „Z kogo się śmiejecie?”.
Na szczęście śmiechu na widowni nie było słychać zbyt często. Śmiali się dość chętnie tylko młodzi ludzie w wieku licealnym, pośród których dane mi było akurat tego wieczoru zasiąść. Ale oni mają całe, pełne niespodzianek życie przed sobą.
(Wszystkie przedwojenne, „poprapremierowe” cytaty pochodzą z: Wokół premiery „Baby-Dziwo”, „Dialog” 1966 nr 10).
01-08-2018
galeria zdjęć Baba-Dziwo, reż. Maria Kwiecień, Teatr Nowy w Poznaniu ZOBACZ WIĘCEJ
Teatr Nowy w Poznaniu
Maria Pawlikowska-Jasnorzewska
Baba-Dziwo
adaptacja i reżyseria: Maria Kwiecień
scenografia, światła, wideo: Mirek Kaczmarek
muzyka: Michał Siwak
ruch sceniczny: Gryf
twórcy obrazów wykorzystanych w scenografii: Agata Becela, Karolina Bieniek, Joanna Hyra, Beata Kowalczyk, Mirek Kaczmarek, Olgierd Nurowski, Sebastian Prusaczyk, Robert Pyczek, Krystian Szymczak
obsada: Dorota Abbe, Gabriela Frycz, Karolina Głąb, Oliwia Nazimek, Agnieszka Różańska, Janusz Andrzejewski, Mariusz Puchalski, Łukasz Schmidt, Ildefons Stachowiak
premiera: 25.05.2018
Teatr zawsze kojarzył mi się z pięknem. A odniesienia do współczesności nie wszystkim kojarzą się z "czarnymi parasolkami". Epatowanie brzydotą w tym spektaklu jest tak nachalne, że spodziewanych przez Recenzenta oklasków nie słyszałem /i wydaje mi się, że na szczęście/. Nawet najbardziej "współczesna" tematyka nie musi być ubrana w brzydotę. A tylko tym - spektakl poznański może "zachwycać".