AKCEPTUJĘ
  • Strona używa plików cookies, korzystanie z niej oznacza, że pliki te zostaną zamieszczone na Twoim urządzeniu. więcej »

Ubiera, zamiast rozbierać

Dzieci widzą duchy, reż. Mariusz Grzegorzek, Teatr im. Stefana Jaracza w Łodzi
Pracownik Instytutu Kultury Współczesnej UŁ, redaktor miesięcznika „Dialog”.
A A A
"Dzieci widzą duchy", fot. Mariusz Grzegorzek  

Spektakl Mariusza Grzegorzka, niezależnie od jego wartości artystycznej, mówi całkiem wiele i o pozycji Grzegorzka w lokalnym środowisku, i o pokoleniowości w sztuce, i o dziwacznym rozłamie, który może zawsze był w teatrze obecny, ale który ostatnio daje o sobie znać ze zdwojoną siłą: jedni troszczą się o formę, innym ta forma już do niczego nie jest potrzebna. Paradoksalnie, choć to jedynie domysł, akurat o żadnej z tych trzech rzeczy Grzegorzek nie chciał mówić, a może nawet nad żadną z nich się nie zastanawiał. Czy zatem analizuję jego przedstawienie wbrew logice? Nie, analizuję w zgodzie z jedyną możliwą logiką.

 

Nielogiczne byłoby bowiem doszukiwanie się w spektaklu Dzieci widzą duchy jakiegoś spójnego konceptu treściowego, który wytrzymałby próbę starcia z mechaniką gestu Grzegorzka. Zrobił spektakl mający domknąć trylogię, której dwie wcześniejsze części (Pomysłowe mebelki z gąbki i Nie jedz tego! To jest na Święta) zrealizował już w Teatrze Studyjnym z aktorami Filmówki. Jak się powie „A” i „B”, to kolejna litera przychodzi z automatu. To tematy się znajdą.

 

Oglądamy zatem coś jakby trzeci akt cyklu, do którego zdążyliśmy się już przyzwyczaić. Robiony według podobnego przepisu (luźne sceny i pastiszowa gra), z podobną wizją plastyczną (internetowa śmieciowość) i z aktorami w wieku niemalże szkolnym. Ten wiek aktorów jest zresztą w przedstawieniu konsekwentnie ogrywany, bo każdy z wykonawców ma na chwilę scenę dla siebie, by opowiedzieć o swoich wspomnieniach z niedawnego dzieciństwa i o nadziejach na zaczynającą się już na serio dorosłość. A że aktorów jest siedmioro, to i opowieści będzie siedem – oto kolejna konsekwencja scenicznego automatyzmu. Osobiste narracje wykonawców nie wystarczą, by zapełnić czas (nieco ponad dwie godziny), pojawi się więc jeszcze kilka opowieści: między innymi pastiszowa etiuda o srogim nauczycielu (inspirowana chyba częściowo znaną z internetów historią księdza rzucającego gromy na niesubordynowanych uczestników rekolekcji), baśń braci Grimm o jałowcu, ciągnący się koncert drugorzędnych szlagierów w stylu studniówkowo-weselno-TVP-owskim… Te opowiastki, którym rozpaczliwie brakuje treści, dzieją się w ujmującej urokiem i precyzją wykonania scenografii. Niby prościutkiej – po bokach są lasy metalowych żerdzi, w centrum jest wielki ekran do efektownych projekcji – ale przecież imponująco funkcjonalnej, ożywianej przemyślaną grą świateł. Grzegorzek, dla którego plastyka sceny zawsze była istotna (złośliwi mówią, że inscenizuje obrazy, nie teksty), ale który częstokroć zatapiał przestrzeń grubą warstwą posępnej czerni lub (celowo, wiem) kiczowatego badziewia, tu jest orędownikiem teatralnej czystości, może nawet ascezy. Dostajemy komunikat ze wszech miar szlachetny: światła czarują nastroje, dźwięki delikatnie wypełniają przestrzeń i nawet aktorzy – choć przecież grają opowieść o tandecie, zresztą z dużą celnością – ciosani są ze szlachetnego kruszcu. Jest po prostu ładnie. Bez badziewia i szmiry. Jest teatralne rzemiosło, zwłaszcza rzemiosło teatralnej techniki (pracowni i akustyków) na poziomie nieosiągalnym dla wielu scen. Kostiumy Tomasza Armady, zwłaszcza te przesadzone, lśniące od cekinów i puszące się nasyconymi barwami tkanin w baśni o jałowcu, nie mają już nic z prowizorki, która cechowała jego niejeden wcześniejszy projekt (nie tylko teatralny w Studyjnym, także te tworzone nie dla sceny). Zupełnie jakby Armada, po latach chałupnictwa i przegrzebywania koszy w lumpeksach, dostał do dyspozycji szwalnię z rue Cambon. Dotąd jego ubrania były raczej ciekawe, niż zrobione. Teraz (niech za to dziękuje Jaraczowi) są po prostu ładne. Naprawdę. Pytanie tylko, czy dla Armady bądź środowiska Domu Mody Limanka, to jeszcze komplement, czy już zarzut, że przeszedł na drugą stronę mocy: z estetyki trashu w świat couture.

 

Na tym właśnie polega jedna z wątpliwości, które budzi ten spektakl. Mariusz Grzegorzek nie lubi wizualnego chłamu, który zalewa nasze oczy każdego dnia – wiemy to i z jego wypowiedzi, i ze spektakli, zwłaszcza tych zrealizowanych ostatnio w Studyjnym. Wiemy też – z tych samych źródeł – że to właśnie uczucie wyobcowania względem tandety pchało go do sięgnięcia po język, którym gardził. Chciał analizować tę bezstylową kakofonię, obnażając jednocześnie jej banał. To o tym były przecież i Mebelki…, i Nie jedz tego… O tym jest też najnowszy spektakl. Zastanawiam się jednak, na ile Grzegorzek rozumie świat, który bada, i na ile chce przemówić jego językiem. Bo może, po prostu, robi pastisz nowej estetyki, sięgając po materiały, których ta nowa estetyka już nie zna?

 

To trochę ten sam problem, który celnie badał Gombrowicz w Operetce: Szarm i spółka też czuli się nowocześnie, projektując nowe fatałaszki dla Albertynki, podczas gdy ona chciała, by ją rozbierać, nie ubierać. Współczesna estetyka śmieciowości do tego stopnia utożsamiła się ze swoimi konsumentami, że ci już nawet przestali dostrzegać jej kod. Nowych klientów YouTuba nie drażnią filmiki kręcone z ręki, niedoświetlone kadry i pozbawione konstrukcji vlogi. Grzegorzek konsumuje zaś ten świat z jedwabną serwetką pod brodą i ze srebrnymi sztućcami w dłoniach. Trochę jak bohaterowie Matwych wód Bruno Dumonta, którzy pysznią się swoją nowoczesnością, wskazując na modernistyczną willę, którą kazali sobie zbudować, zaznaczając przy tym z rozpędu, że jest ona z granitu, tak jednak obrobionego, by wyglądał jak surowy beton. To właśnie robi Grzegorzek – z najlepszych materiałów i przy pomocy najlepszych rzemieślników, robi spektakl, który udaje, że jest tandetny i nowoczesny. Dlatego też zastanawiałem się, czy dla Armady zamiana trashu na couture (i to haute couture) jest powodem do dumy i autentyczną realizacją siebie, czy porzuceniem Limanki. Sam wolę tego Armadę, co wyszedł spod igły przyzwoitego krawca, ale chyba dlatego, że nigdy (ot, różnica pokoleń) nie przekonałem się do jego poetyki śmieciowości. Gdzie jednak swoje miejsce widzi Armada?

 

Wątpliwości te mogą tchnąć hamletyzmem. A jednak będę tych pytań bronił, bo mają one dość fundamentalne znaczenie. Otóż odnoszę wrażenie, że Mariusz Grzegorzek, mimo wielkiej inwestycji w próbę przekonania widzów, że oto montuje spektakl z tworzyw dobrze znanych młodemu pokoleniu, tak naprawdę robi spektakl będący wypracowaniem z własnego spojrzenia na ten świat. Tak jakby zamiast rozbierać Albertynkę, na nowo ją ubierał. Jakby budował brutalistyczne gmaszysko, ale nie z żelbetonu, tylko z ręcznie obrabianego kamienia. Co w tym złego? Ano to, że tak zrobiony spektakl mija się z prawdą. Jest przebierańcem. I to nie tanim czy rubasznym. Jest przebierańcem, którego kostium uszył najlepszy z krawców, by jego wysublimowany klient mógł poudawać kloszarda. Nie dajmy się nabrać: Grzegorzek nie oddaje tu głosu młodym, nie otwiera sceny na nową, nieswoją estetykę. Robi gest, który – to dziś modne słowo – należałoby uznać za gest par excellence wyższościowy.

 

Stoi za tym frustracja? Na pewno. Uświadomiona? Tego już nie wiem. Czy młodzi twórcy, którymi się otoczył, też mają podobne wątpliwości? Nie sądzę. Mariusz Grzegorzek to jeden z największych, może największy, erudyta łódzkiego środowiska teatralnego. Rozczytany, elokwentny, rodzaj mistrza, który magnetyzuje alumnów. W Jaraczu, a na co dzień najpewniej i w Filmówce, niewielu potrafi dotrzymać mu kroku w erudycyjnych tyradach. Jest swoistą gwiazdą tego światka. A to u artysty rodzi pewność siebie i większe umiłowanie do dawania odpowiedzi niż do stawiania pytań.

 

O czym bowiem jest spektakl Dzieci widzą duchy? O badziewiu naszych czasów? Litości! To nie jest temat, który potrzebuje stu kilkudziesięciu minut i teatralnego zaangażowania sporej grupy ludzi. Jest to, niestety i niezamierzenie, spektakl o samozadowoleniu. Stąd też biorą się jego nieznośne dłużyzny, będące wynikiem niechęci reżysera, do chwycenia za nożyczki i do wycinania całych sekwencji. Więcej, stąd zresztą pomysł, by robić trzecią część trylogii. Więcej, pomysł, by w ogóle robić trylogię.

 

Szkoda, że nikt nie wyperswadował Grzegorzkowi, by poprzestał na jednym spektaklu z cyklu. Nikt tego nie zrobił, bo też trudno o dyskutanta godnego Grzegorzka. Cierpią jednak na tym i widzowie, i sam reżyser, który najpewniej nie musiał z nikim o swoich pomysłach dyskutować, nikogo nie musiał do niczego przekonywać. Otoczony ludźmi, dla których jest mistrzem, widział wokół siebie jedynie huśtające się raz w górę, raz w dół głowy i zamglone oczy mówiące: tak, właśnie tak.

 

Doszło zatem do sytuacji, w której Grzegorzek-artysta najcelniej wypowiada się bez sięgania po swoje artystyczne tworzywo. Lepiej wiemy, co myśli, dzięki jego wywiadom, a zwłaszcza wykładom inauguracyjnym na Filmówce, niż dzięki jego przedstawieniom. A gdy już w przedstawieniach pojawi się jakiś czytelny znak, to… To też żal, że nikt z Grzegorzkiem o tym nie rozmawiał. Czy naprawdę żart z molestowania aktorki, już na początku spektaklu, był potrzebny? Domyślam się, o co chodziło reżyserowi. Martwi go, że przeskalowana poprawność polityczna staje się realnym problemem artysty. Ale może zamiast robić na ten temat żart, warto zrobić o tym spektakl?

 

Dzień po premierze Dzieci widzą duchy oglądałem Gargantuę i Pantagruela w reżyserii Jakuba Skrzywanka w Teatrze Horzycy. To naprawdę zły spektakl, naprawdę o niczym. Ale oglądając tandetę scenicznych środków wykorzystanych przez zespół Skrzywanka, nie miałem wątpliwości, że trash jest ich naturalnym językiem. Tak naturalnym, że aż przestał im przeszkadzać, że pewno nawet nie umieliby go zdefiniować, a może i dostrzec. Oba spektakle dzieliło więcej niż dwadzieścia cztery godziny i sto osiemdziesiąt kilometrów. Wstrętniejszy był mi Gargantua. Ale zawiódł bardziej Grzegorzek: jeśli nie on będzie bronił swojego języka i swoich myśli o świecie, to kto?

28-02-2020

galeria zdjęć Dzieci widzą duchy, reż. Mariusz Grzegorzek, Teatr im. Stefana Jaracza w Łodzi <i>Dzieci widzą duchy</i>, reż. Mariusz Grzegorzek, Teatr im. Stefana Jaracza w Łodzi <i>Dzieci widzą duchy</i>, reż. Mariusz Grzegorzek, Teatr im. Stefana Jaracza w Łodzi <i>Dzieci widzą duchy</i>, reż. Mariusz Grzegorzek, Teatr im. Stefana Jaracza w Łodzi ZOBACZ WIĘCEJ
 

Teatr im. Stefana Jaracza w Łodzi
Dzieci widzą duchy
opracowanie dramaturgiczne, reżyseria, scenografia, opracowanie muzyczne, światło: Mariusz Grzegorzek
kostiumy: Tomasz Armada
opracowanie muzyczne: Leszek Kołodziejski
opieka wokalna: Iza Połońska
reżyseria dźwięku: Wadim Radziszewski
obsada: Mikołaj Chrobotek, Mateusz Czwartosz, Marek Nędza, Agnieszka Skrzypczak, Paulina Walendziak, Mateusz Więcławek, Elżbieta Zajko
premiera: 22.02.2020

skomentuj

Aby potwierdzić, że nie jesteś robotem, wpisz wynik działania:
jeden razy osiem jako liczbę:
komentarze (1)
  • Użytkownik niezalogowany Malina
    Malina 2021-03-19   02:01:38
    Cytuj

    Anna Paliga napisała na facebooku: Szanowni Państwo, na wczorajszej Małej Radzie Programowej Łódzkiej Szkoły Filmowej przedstawiłam swoje stanowisko wobec nadużyć skierowanych wobec studentów, a panujących od lat w strukturach tejże szkoły. List: Przykro mi, że muszę poruszać ten temat – najchętniej opowiadałabym o wymarzonych warsztatach castingowych, które chciałabym prowadzić albo o wątpliwej jakości zajęciach aktorstwa filmowego, o które należałoby zadbać. Tymczasem mam potrzebę opowiadania o strachu. W moim odczuciu to, czego uczelnia nie daje nam najbardziej, to zwykłe poczucie bezpieczeństwa i zasady etyki. Absolwenci nie wiedzą, jakie są ich prawa jako aktorów, jak można bronić się przed mobbingiem, wykorzystaniem seksualnym na planie, a przemocowe przekraczanie swoich granic psychicznych i fizycznych uważają za niezbywalną część zawodu. Na wydziale aktorskim panuje absurdalne i niszczące przekonanie, że młodych należy „łamać” i „przyzwyczajać do zaciskania zębów”, a także że doświadczanie przemocy pomoże im w zostaniu lepszymi aktorami. Studenci, wychodząc do świata profesjonalnych planów filmowych, nie są przygotowani na stawianie oporu manipulacjom i zastraszaniu. To prowadzi do kontuzji, frustracji, zaburzeń odżywiania, załamań nerwowych... Garść faktów - garść sytuacji, do których doszło podczas mojej nauki na wydziale aktorskim. Większość z tych zdarzeń z pewnością dotarła do władz wydziału, bądź uczelni i z premedytacją zostały zamiecione pod dywan. - Elementarne zadania aktorskie I rok, dr hab. Mariusz Jakus widząc studenta stojącego poza pozycją, wpadł w furię i rzucił w grającą grupę krzesłem, które wybiło dziurę w suficie, po czym z pięściami ruszył na rzeczonego studenta. Przed uderzeniem powstrzymał się w ostatnim momencie, widząc grupę chowającą się w kątach sali. Później Jakus wielokrotnie deprecjonował jego pracę wmawiając mu, że do niczego się nie nadaje i nigdy nie zostanie aktorem. - Rola współczesna III rok, próby odbywające się w szkole do 5 rano. Dr Grzegorz Wiśniewski uderzył studentkę w twarz tak mocno, że z nosa trysnęła jej krew. Do przerażonego partnera scenicznego dziewczyny powiedział „tak to powinieneś grać, ucz się”. Kiedy Jagoda Szelc opowiedziała o tym zdarzeniu w wywiadzie po premierze „Monumentu”, sprawa została skrzętnie przemilczana zarówno przez władze uczelni, jak i władze wydziału. - Proza rok III, prof. Bronisław Wrocławski wyciągnął studentkę na środek sceny, po czym pogryzł ją od dłoni do szyi na oczach całej grupy, po to żeby pokazać drugiemu studentowi, jak gra się pożądanie. - Sceny współczesne II rok, dr Grażyna Kania zmusiła studentkę do rozebrania się w trakcie egzaminu. Przed samym pokazem, kiedy moja koleżanka wciąż stawiała opór padło sformułowanie „Albo zdejmiesz stanik, albo wyrzucę cię z uczelni”. Pani ta nie przestała pracować na wydziale. Została zaproszona do pracy z innym rokiem na warsztatach prowadzonych w trakcie ich wolnych weekendów. Warsztaty były obowiązkowe. - Ćwiczenia aktorskie I rok, dyrektor Teatru Jaracza Waldemar Zawodziński przeprowadził zajęcia z pierwszym rokiem, na których nakazał studentom stanąć w parach w samych cielistych majtkach naprzeciwko siebie i mówić o tym, co nie podoba się im w ciele swojego partnera. Miało to ich nauczyć, że aktor musi konfrontować się ze swoimi kompleksami. Studenci nie zostali zapytani o zgodę na takie ćwiczenie podług zasady „jeśli chcesz zostać aktorem, to musisz cierpieć”. Była to dla nich na tyle duża trauma, że fuksowany przez nich rok (mój rok) musiał nosić przy tabliczkach z imieniem i nazwiskiem cieliste majtki na znak protestu. - Dyplom, rok IV, prof. dr hab. Mariusz Grzegorzek, rektor naszej szkoły w trakcie prac nad dyplomem wielokrotnie, niemalże codziennie przez okres trwania prób wpadał w furię i nazywał mnie „pierdoloną szmatą, kurwą”. Poniżał zarówno mnie, jak i moich kolegów w obecności całej grupy i pracowników technicznych. Najmniejszy błąd wprowadzał go w stan niepowstrzymanej agresji słownej potęgowanej przedpremierowym stresem. O wszystkim szczegółowo dowiedział się ode mnie prorektor Michał Staszczak. Usłyszałam, że „nie umiem zaciskać zębów, a powinnam” i że „jestem zbyt miękka na ten zawód”. Skończyło się to dla mnie załamaniem nerwowym, tabletkami przeciwlękowymi i długotrwałą terapią. Te sytuacje to tylko kropla w morzu nadużyć, mających miejsce na naszym wydziale. To tylko kropla, do której umiem się przyznać, nie obarczając obowiązkiem opowiadania swoich często zastraszonych kolegów. Ale jest to temat rzeka – wystarczy kuluarowo zacząć ten temat w gronie studentów, a historie płyną lawinowo. Nieograniczona władza, którą profesorowie mają nad nami – wybrańcami, którzy długo przygotowywali się, by dostać się do Szkoły Marzeń i którzy w każdym momencie mogą zostać z niej wydaleni za sprawą kaprysu wykładowcy – ta władza powoduje, że przemoc nie jest zgłaszana, a sprawcy nie zostają ukarani. Od pierwszych dni na uczelni wyższe lata opowiadają o takich zachowaniach jak o normie, z którą należy się pogodzić, bo „tak było, tak będzie. I tak kiedyś było jeszcze gorzej”. To sprawia, że przemocowi wykładowcy są bezkarni. Pośród studentów innych szkół, nasz łódzki wydział jest uważany za ewenement – nie dość, że przemocowcy znani wszystkim od lat wciąż u nas uczą, to jeszcze przyjmuje się do grona pedagogów wykładowców z innych szkół mających złą prasę, którzy oficjalnie lub nieoficjalnie zostali wydaleni ze swoich Alma Mater za przemoc wobec studentów właśnie. Dopóki nasza uczelnia nie zacznie budować w aktorach szacunku do samych siebie i swojej pracy, nasi absolwenci wychodząc ze szkoły, będą walczyć nie z kapryśnym polskim rynkiem filmowym, a z sobą. Uważam, że przeprowadzenie poważnej rozmowy na temat przemocy i kadr ze studentami i absolwentami naszego wydziału jest niezbędne dla dalszego funkcjonowania tej uczelni. Anna Paliga