Wojna wewnętrzna
Już sam tytuł spektaklu Justyny Łagowskiej wyraźnie wskazuje, z jakiego rodzaju (tragicznym) konfliktem będziemy mieli do czynienia w jej adaptacji „Balladyny” Juliusza Słowackiego. To nie o walkę sióstr chodzi, nie o wojnę polityczną czy klasową, bydgoska Balladyna nie jest też konfliktem „fantastycznego” z realnym. Tereny wojenne obejmują tu krajobraz wewnętrzny tytułowej bohaterki dramatu Słowackiego, która w przedstawieniu Łagowskiej bliska jest interpretacji Marii Janion. Balladyna to eksperymentatorka, pożądająca, jak pisała Janion, „poznania siebie w rozkiełznanej wolności bez granic”. Rzucająca wyzwanie Bogu, ludziom, ale przede wszystkim samej sobie.
Justyna Łagowska, uznana scenografka i reżyserka świateł, ponownie zaprosiła do współpracy muzyka Roberta Piernikowskiego. O tym, jak istotna jest praca, którą Piernikowski w Balladynie wykonał, przekonujemy się już w pierwszych minutach spektaklu. Otwiera go bowiem kilkunastominutowy koncert – na podeście w głębi sceny Balladyna (Dagmara Mrowiec-Matuszak) wyśpiewuje do elektronicznych i mocno elektryzujących dźwięków fragmenty „Balladyny”. Słowacki jest „współczesny”, Słowacki jest niesłychanie „śpiewny” – wiemy o tym od dawna, nie zawsze jednak udaje się to udowodnić w przestrzeni scenicznej. Tu się to udało. „Wyuzdana (…), bezczelna łatwość pięknych wierszy”, która hipnotyzowała już Krasińskiego, brzmi w wykonaniu Mrowiec-Matuszak właśnie tak – frazy Słowackiego płyną zuchwale, zaczepnie, jest w nich przy tym jakaś niesamowita, bezpretensjonalna i pełna radości witalność.
„Tu nie będzie mowy o malinach. Ani o trzech zbrodniach dokonanych przez kobietę. Ani o nieusuwalnej plamie krwi na czole tej samej kobiety. Nic, co wydaje się dobrze znane w tej historii, nie zajmie uwagi na dłużej” – zapowiadała przed spektaklem reżyserka. I rzeczywiście, w przypadku bydgoskiej Balladyny należy zerwać z przywiązaniem do porządku literackiego oryginału. Ale kapryśna, „sama z siebie żartująca” „Balladyna”, jak pisał zachwycony Krasiński, całą swoją strukturą – nieprzewidywalną, paradoksalną, ironiczną i anarchistyczną, wręcz do tego namawia. Cięcia Łagowskiej i współpracującego z nią Szymona Adamczaka nie tylko nie rażą, nie przeszkadzają, lecz zdają się być bardzo w duchu „drwiącej z porządku i ładu” „Balladyny”. W spektaklu Łagowskiej otoczenie tytułowej bohaterki znacznie i znacząco się wyludniło. Pozostała Wdowa (Alicja Mozga), Pustelnik (Andrzej Jakubczyk), Fon Kostryn (Jakub Ulewicz), Kirkor (Paweł Paczesny) oraz Grabiec (Marcin Zawodziński). Ten ostatni urasta do rangi jednej z najistotniejszych postaci w przedstawieniu – ukochanego najpierw i odrzuconego chwilę później towarzysza głównej bohaterki.
Muzyczne otwarcie spektaklu nakreśla czasowo-przestrzenny kontekst losów „zbrodniarki”. Balladyna Łagowskiej jest współczesną piosenkarką, początkującą (możemy się domyślać, że jej pierwszy koncert to rodzaj garażowego jam session), ale z wyjątkową charyzmą i talentem. W kreacji Mrowiec-Matuszak „zbrodniarka” nonszalancko pląsa po deskach skromnej sceny. Ot, zwykła dziewczyna o pięknym głosie, w legginsach, białych adidasach i z niedbale spiętymi włosami. Tylko szara treningowa koszulka z napisem puszcza widzom intertekstualne oczko – być może ta zwykła dziewczyna celuje marzeniami w sam panteon popowych div? Póki co Balladyna gra dla najbliższych. I z najbliższymi, jej towarzyszem na scenie i w życiu jest Grabiec, mniej utalentowany i przebojowy, ale ślepo zapatrzony w bohaterkę. Życiową przestrzeń Balladyny, nakreśloną scenograficznie przez ułożone jeden przy drugim „tureckie” dywany i wysłużony „komplet wypoczynkowy”, zajmuje jeszcze matka. Grana przez Alicję Mozgę Wdowa przywodzi na myśl miks „bazarowej” wróżbitki z elegantką okresu transformacji – w ostrym makijażu, turbanie, potężnych kolczykach i w szerokiej jaskrawej tunice. Postać Wdowy dość wyraźnie punktuje to, co w analizach oryginału zazwyczaj ignorowane – zaborczość, nachalną uczuciowość, uprzedmiotawianie córki, która staje się ekranem do projekcji własnych (niezrealizowanych) ambicji. Dopełnieniem tego dość obskurnego obrazu codzienności Balladyny jest Pustelnik, były król, którego lata świetności dawno przeminęły. Ubrany w tandetne klapki, kolorowe skarpety i wyciągnięty dres Pustelnik z goryczą wypowiada frazy, które zdają się być jedynie popłuczynami dawnej mądrości bohatera.
Balladyna rozpoczyna swój eksperyment, gdy stają przed nią Kirkor i Fon Kostryn. Ten pierwszy jest u Łagowskiej do bólu przerysowanym gwiazdorem, bezceremonialnie, prostacko kokietującym publiczność. Fon Kostryn to ocierający się o świat celebrities bezbarwny pomagier. O aparycji „każdego”, ale z rysem bacznie obserwującego rzeczywistość cwaniaka. Spotkanie z nimi dość czytelnie ujawnia plan Balladyny, który jest w swej istocie brakiem planu, spontanicznym reagowaniem na sytuację tu i teraz, wkroczeniem na ścieżkę prowadzącą za kolejne granice. Smutny światek, z którego wyrywa się bohaterka zamieniony zostaje jednak na świat iluzorycznie tylko weselszy, a w swej istocie przejmująco wyrachowany i bezwzględny.
W tej opowieści o zdolnej dziewczynie, która chciała sprawdzić, jak daleko i gdzie może zajść, najistotniejsza jest ona sama. U Łagowskiej Balladyna łączy w jedno dwie postaci z dramatu Słowackiego – bohaterkę tytułową i Goplanę, wodną nimfę z kryształowego pałacu na dnie jeziora. Ta ciekawa kontaminacja ma swoje uzasadnienie w oryginale. U Słowackiego istoty fantastyczne nie posiadały mocy rządzenia ludźmi. Były siłą, która przyczyniała się do uwalniania skrytych głęboko demonów. Goplanę u Łagowskiej można zatem interpretować jako jeden z rysów osobowościowych głównej bohaterki – jest reagującym na dane okoliczności i przypadki dopuszczeniem do głosu tego, co dotychczas skrywane – chęcią transgresji totalnej i nieustającej, odrzuceniem skrupułów, konwenansów, społecznych umów. Pozostaje jeszcze Alina. U Łagowskiej nie ma malin, nie ma noża. Bo Alina nie żyje od dawna. W scenicznej przestrzeni pojawia się ledwie kilka razy i jest milczącą dziewczynką w sukience w grochy i białych rajstopkach (grają ją wymiennie Martyna Błajda i Maria Noela Puto), ze smutkiem obserwującą wypadki „niby tragedii”. Sens jej (nie)bycia w świecie Balladyny można poniekąd odwołać do wspomnianej interpretacji Marii Janion. Alina to dobro, ale i naiwność, dziecięce niedoświadczenie, wczesnomłodzieńcze przekonanie o samorealizującym się marzeniu. A tymczasem w tym świecie nic się samo nie zrobi. Wszystko trzeba popchnąć, przesunąć, uruchomić. Na brawurę dziecięcych marzeń nie ma już miejsca i energii.
Bez wątpienia – najlepsze fragmenty spektaklu Justyny Łagowskiej to te, w których Słowackim się śpiewa. Muzyka uruchamia tu to wszystko, co stanowi o wyjątkowości dramatu, na którym łamali pióra najwybitniejsi interpretatorzy. Burleska i groza, rozchichotana halucynacja i brutalność, karnawałowy śmiech i przejmująca cisza. „Świat przez pryzma przepuszczony” jawi się w bydgoskiej Balladynie we fragmentach śpiewanych (także tańczonych, jak znakomita scena wesela Balladyny i Kirkora), w pozostałych, choć zaskakujących wielokrotnie inscenizacyjną fantazją, jest już raczej tylko poprawny. Szczerze? Oglądając bydgoską Balladynę, czekamy na ten śpiew, po każdym kolejnym jeszcze bardziej. Głównie to zasługa (prócz świetnej muzyki Piernikowskiego) Dagmary Mrowiec-Matuszak, która zdecydowanie deklasuje tu resztę obsady. Jej żywiołowość, energia i aktorska charyzma budują i prowadzą to przedstawienie, odwracając jednocześnie uwagę od jego słabszych fragmentów. Spadek dramaturgicznego napięcia co jakiś czas pojawiający się w przedstawieniu Łagowskiej rekompensuje też poniekąd, czego można było się spodziewać, oprawa wizualna – znakomicie skomponowana, uzupełniana świetnie fragmentami video Tomka Michalczewskiego.
Justyna Łagowska kończy swój spektakl wierszem Leśmiana. Zmory wiosenne dopełniają interpretacyjnie „dramatyczną kronikę” losów baśniowych, a zarazem na wskroś współczesnych losów dziewczyny, która „sen zbiegła wzdłuż i wszerz”, która walczyła przede wszystkim ze sobą. I nieważne, czy tę wojnę wewnętrzną przegrała, czy wygrała. Ważne jest jedynie pytanie o sens podjęcia tej wojny. Warto było?
13-06-2018
galeria zdjęć Balladyna. Wojna wewnętrzna, reż. Justyna Łagowska, Teatr Polski w Bydgoszczy ZOBACZ WIĘCEJ
Teatr Polski w Bydgoszczy
Balladyna. Wojna wewnętrzna
reżyseria, scenografia i światła: Justyna Łagowska
adaptacja i współpraca dramaturgiczna: Szymon Adamczak
muzyka: Robert Piernikowski
ruch sceniczny: Milena Czarnik
video: Tomek Michalczewski
obsada: Dagmara Mrowiec-Matuszak, Alicja Mozga, Martyna Błajda/Maria Noela Puto, Andrezj Jakubczyk, Paweł Paczesny, Jakub Ulewicz, Marcin Zawodziński
premiera: 6.04.2018
Byłam na tym spektaklu wczoraj, poza muzyka i świetnym wokalem nie zachwyca wcale. Dużo scen dodanych na sile wytrącających widza ze zrozumienia „o co kaman”. Spektakl się straszliwie dłużył, szybko zrozumiałam czemu to 2 godziny bez przerwy- z wielka radością wraz z innymi wyszłabym po godzinie. Spodziewałam się chyba czegoś bardziej tradycyjnego- to było zbyt naszpikowane technologią. Ogólnie zawiodłam się i teraz jestem trochę zrażona do chodzenia na spektakle... do tego sam teatr wyglada słabo- toalety do remontu, krzesła na małej scenie po 2 godzinach dosłownie wchodziły w 4 litery. Nie polecam