AKCEPTUJĘ
  • Strona używa plików cookies, korzystanie z niej oznacza, że pliki te zostaną zamieszczone na Twoim urządzeniu. więcej »

Wszędzie Spotkania Teatralne (odc. 2)

Kobiety objaśniają mi świat, fot. Marcin Oliva Soto  

Jakkolwiek sprawne nie byłyby transmisje przedstawień na 40. Warszawskich Spotkaniach Teatralnych, to granica ekranu w pewnych wymiarach pozostaje nieprzekraczalna. Sprzeciw wobec ograniczeń streamingu wprost i dobitnie zgłosiły artystki z Teatru Nowego Proxima w Krakowie, po czym objaśniły nam świat. Przy okazji wychodząc z obszaru zwanego umownie teatrem środka, który zdominował poprzedni odcinek.

„Wyobrażam sobie stado laptopów” – mówi odwrócona plecami Martyna Krzysztofik i prosi o reakcję ekipę streamingującą. Ich śmiechy będziemy słyszeć co jakiś czas. Zazdrościłem realizatorom transmisji bezpośredniego dostępu do energii, która biła ze sceny, ale tylko na początku. Z biegiem czasu robiło się bowiem poważniej i dobitniej. Zbawienny dystans i humor, który niósł przedstawienie w pierwszej części, ustąpił miejsca zaangażowanej walce w sprawie. Co do zasady nie ma w tym oczywiście nic złego, jest tylko gorszy teatr.  

Spektakl w reżyserii Iwony Kempy, którego tytuł odsyła do słynnej książki Rebekki Solnit Mężczyźni objaśniają mi świat, realizuje dobrze znany scenariusz – aktorki grają, że wyznają; monologi i rozmowy przetykają piosenkami, do których na żywo przygrywa zespół – sądząc po instrumentarium, rockowy. Przekaz jest jasny – czas nie tylko zamanifestować siłę własnej płci, ale i odebrać ją tej drugiej – tej naprawdę słabej. „Co strasznego się stanie – pyta w pewnym momencie Krzysztofik – gdy rozpadną się fałszywe archetypy?”. W takim zaczepno-obronnym tonie pięć performerek przedstawia cały katalog tematów, orbitujących wokół tego, co podstawowe – ciała. Mówią i śpiewają o wolności do zaplanowanego macierzyństwa, ale i wolności od presji bycia matką. „A co to w ogóle znaczy być sexy?” – pyta Katarzyna Galica, podkreślając, że kobiety często widzą się męskimi spojrzeniami. Można się temu sprzeciwiać, ale można też wyzwolić się spod władzy tych spojrzeń poprzez ich przechwycenie. Wtedy prostytucja to biznes jak każdy inny, a seksworkerki nie są żadnymi ofiarami, lecz niemalże aniołami miłosierdzia. Artystki niuansują te wątki w wywiadzie z producentką filmów porno (Anna Tomaszewska). Jej cynizm pobrzmiewa okrucieństwem, choćby w zdaniu: „bycie aktorką ma jakiś realny związek z byciem dziwką”. Kobiety objaśniają mi świat, w którym przemoc obecna jest w każdym kontakcie z mężczyznami, w związku z czym status prostytutki niewiele różni się od statusu żony. A skoro już o przemocy mowa, w jednej ze scen dwie aktorki czytają dialog opowiadający o gwałcie dokonanym przez księdza. Wstrząsające, jak trudno się tym przejąć. Narzuca się pytanie o termin ważności tego, co skandaliczne. Ile czasu potrzeba, aby potworność zamieniła się w kliszę, a oburzenie we wzruszenie ramion?

***
O złożoności krzywdy wpisanej w gwałt opowiada Historia przemocy z Teatru im. A. Fredry w Gnieźnie. Robi to nieporównanie subtelniej, choć i w tym przedstawieniu bardzo ważna jest autentyczność opowieści i bezpośredniość przekazu – podkreślana przez aktorów mówiących niekiedy wprost do kamery, czasami prowokacyjnie, jak jeden z przyjaciół głównego bohatera, grany przez Michała Karczewskiego. Ewelina Marciniak wyreżyserowała spektakl na podstawie głośnej powieści Édouarda Louisa. Francuski prozaik w swoich autobiograficznych książkach mierzy się z przemocą, która jest substancją świata. Nie ma od niej ucieczki, zdaje się wpisana w życie pisarza na stałe – poprzez pochodzenie z robotniczej rodziny, orientację seksualną, wreszcie zawód, który uprawia. „Ból jest prawdą” – mówi główny bohater Historii przemocy (Piotr Nerlewski) i dodaje: „prawda nas zjada”. Swoje nieustanne niedopasowanie czyni Louis przedmiotem wnikliwej analizy. A Marciniak zamienia ją we wciągające widowisko. W gnieźnieńskim spektaklu historia klasowych różnic i przygodnego seksu, który kończy się gwałtem, wciąga jak najlepszy thriller.

Na zalaną wodą scenę pada rzęsisty deszcz, wszak – jak mówi protagonista – „padało cały styczeń, może już zawsze będzie padać”. Aktorzy brodzą w odbiciach i zniekształceniach, ich ubrania nasiąkają słowami i punktami widzenia, ciążą. Zmieniają kształt. Historia miłosna do melodii piosenki Whitney Houston niemal niepostrzeżenie zamienia się w oniryczny thriller, znakomicie prowadzony przez ilustracyjne partie klarnetu i saksofonu, które na żywo wykonuje Wacław Zimpel. Dramatyzm rodzi się jakby mimochodem, widz, poznając kolejne szczegóły rekonstruowanego we wspomnieniach wieczoru, próbuje uchwycić moment, w którym wzajemna życzliwość i czułość zamieniają się w agresję i krzywdę. Dzieje się to nie tylko pomiędzy głównym bohaterem a spotkanym na ulicy kochankiem-gwałcicielem Redą (Oskar Malinowski), ale i w relacjach rodzinnych. Nerlewski przyjeżdża do swojej siostry (Martyna Rozwadowska), aby opowiedzieć, historię, która – jak mówi – przydarza się raz w życiu. „I słucham – zauważa później – jak wszyscy moją historię, zamieniają w swoją”. Tracąc ją, jakby tracił siebie, ale mimo to się zwierza – siostrze, a poprzez nią czytelnikowi. Pisanie i opowiadanie, a więc dzielenie się swoim doświadczeniem, jest i ocaleniem, i utratą. Ten paradoks jest dla Historii przemocy kluczowy.

***
Polifoniczność historii i jej labilność podkreślają Panny z Wilka w reżyserii Agnieszki Glińskiej z Narodowego Starego Teatru w Krakowie. Przy okazji dobitnie przypominają o pułapkach teatru online. Wiele się dzieje w bogatej scenografii Moniki Nyckowskiej. Akcja, którą oglądamy na pierwszym planie, często ma swój symultaniczny odpowiednik w głębi sceny. Bardziej się tego domyślamy, niż to wiemy, ponieważ operator z trudem radzi sobie z wielością perspektyw – podejmując czasami dość chaotyczne decyzje lub popadając w wątpliwej jakości estetyzację, czego przykładem nakładanie na aktorów wizualizacji lasu. Takie nakładki upodobali sobie realizatorzy szczególnie. Pozornie to strzał w dziesiątkę – prosty a wymowny chwyt, który pozwala podkreślić to, co w strukturze adaptacji opowiadania Iwaszkiewicza najważniejsze, a co Wiktor podsumowuje sentencjonalnie: „życie to zamknięta elipsa”. To dlatego jego przybycie do Wilka oglądamy w różnych, choć opartych na tym samym wzorze, wariantach. Sam Wiktor też jest różny – rozdwojony. Jego młodszą, przystojniejszą i bardziej śmiałą wersję gra Szymon Czacki, starszą, poczciwą i wojennie przetrąconą – znakomity Adam Nawojczyk. W jednej ze scen aktorzy siłują się na sofie, która nie może ich pomieścić, aż wreszcie jeden z nich spada na podłogę. To bolesne uderzenie o deski znakomicie podsumowuje operatorskie machinacje.  

Ale są Panny z Wilka oczywiście opowieścią o kobietach: ich siłach i słabościach. Tych pierwszych jest u Glińskiej więcej. Choćby młodzieńcza, prowokacyjna wręcz śmiałość Tuni (Natalia Kaja Chmielewska), której zdystansowane spojrzenie na Wiktora trafnie oddaje ironiczna konstatacja: „Pan jest zabawny, taki staro-smutny” będąca oceną nie tylko bohatera, ale całego pokolenia, czy subtelna, ale bezwzględna mądrość Kazi (Anna Radwan). Siła ta bierze się między innymi z uwspółcześnienia bohaterek. Tunia jest dzisiejszą młodą kobietą, bogatszą o wszystko, co wywalczyły jej przodkinie. Z kolei fundamentalną zmianą w Kazi jest jej doświadczenie miłości do innej kobiety. Siłę odnaleźć można także w tym, co pozornie jej pozbawia. Zgorzknienie i frustracje, widoczne w Zosi (Paulina Puślednik), umożliwiają szczere i bezpardonowe ocenianie świata. Niestety krakowska adaptacja wydaje się zagubiona pomiędzy dwoma kierunkami – wiwisekcją Wiktorów a uwspółcześnieniem bohaterek.   
 
***
Intensyfikacje i sprzężenia głównych wątków festiwalu, czyli perspektywy kobiecej i mechanizmów przemocy, widać w wieńczącym imprezę pokazie spektaklu z katowickiego Teatru Śląskiego: Kurt Gerron. Führer daje miasto Żydom Jolanty Janiczak i Wiktora Rubina. Uznany duet opowiada tym razem o niemieckim aktorze i reżyserze żydowskiego pochodzenia, który w trakcie wojny trafia do Theresienstadt, getta w Terezinie. Niemcy wykorzystywali je w celach propagandowych, zapewniając Zachód o dobrych warunkach życia uwięzionych Żydów. Jednym ze sposobów wpływania na opinię publiczną miał być film propagandowy, nakręcony w Terezinie przez Gerrona (ostatecznie niedokończony). Tytułowego bohatera gra Agnieszka Kwietniewska. W chaplinowskiej charakteryzacji buduje postać wymykającą się jednoznacznym ocenom. Czy wolno nam potępiać Gerrona za pracę na rzecz reżimu, który decyduje o jego życiu bądź śmierci? Czy jest to w ogóle problem kolaboracji albo oporu? Czy można pominąć argument – „lepiej żeby świat nas zobaczył, nawet przez pryzmat kłamstw”? Fragmenty niezrealizowanego filmu, które oglądamy na kilku ekranach, są wstrząsające – nie przez uchwycone okrucieństwo, którego moglibyśmy oczekiwać od obrazu z getta, lecz przez jego brak. „Jak można spokojnie patrzeć na te twarze i nie słyszeć tego, co poza kadrem?”. Spektakl Janiczak i Rubina dowodzi, że nie można. Ale zaraz stajemy przed kolejnym zdaniem, z którym musimy się zmierzyć. „O ile łatwiej kocha się kogoś, kogo się żegna” – czy refleksja ta nie dotyczy historii ofiar Holokaustu w ogóle? Świadomość, że oglądamy inscenizację okupioną cierpieniem i w to cierpienie wymierzoną, skutecznie skraca dystans, choć twórcy bardzo o niego dbają, korzystając nie tylko z rwanej dramaturgii, ale i formalnych gier z filmem.

Na scenie widzimy operatora (Kamil Małecki), który nie tylko uwiarygodnia fabularną sytuację planu filmowego, ale także miesza porządki, wprowadzając (za pomocą monochromatycznego filtru) aktorów ze sceny śląskiego teatru pośród uchwyconych przez Gerrona więźniów. Dynamiczny montaż, wielość ekranów rozmieszczonych w różnych miejscach sceny, wszystko to utrudnia streaming. Spektakl bywa chaotyczny – słyszymy słowa, ale nie widzimy mówiących. Czy musimy? Niekoniecznie, jesteśmy przecież w świecie, w którym nic nie jest takim, jak nam przedstawiono, gdzie Oksza udaje Dunaj, a oczko wodne – jezioro. Gry z filmem, zwielokrotnione poprzez streaming, artyści wykorzystują, by obnażyć kluczowy mechanizm rządzący światem zdominowanym przez mass media – mechanizm transmisji. Jego arbitralność i związana z nią wybiórczość towarzyszyły nam przez całe 40. Warszawskie Spotkania Teatralne. I choć efekty bywały znakomite, to nie sposób pogodzić się z myślą, że mogłoby nie być teatru, w którym to ja zdecyduję, na co patrzę.

30-12-2020

40. Warszawskie Spotkania Teatralne, 5-16 grudnia 2020.


skomentuj

Aby potwierdzić, że nie jesteś robotem, wpisz wynik działania:
siedem minus cztery jako liczbę: