Wybrzydzanie i docenianie
Nie lubię być w teatrze zaczepiany, popychany, poganiany, wyzywany od jakichś tam, ustawiany, przestawiany, rugany itp. Chyba że ma to jakiś głębszy sens. W związku z tym zastanawiam się, czy w przypadku Terrarium poznańskiego Teatru Usta Usta Republika, z udziałem aktorów Teatru Wikingowie, ten głębszy sens uzasadnia agresywność scenicznych wykonawców wobec widzów-współuczestników tego wydarzenia.
Najpierw pokaźna grupa ludzi oczekiwała cierpliwie na spektakl obok szatni, na parterze poznańskiego Zamku, po przekroczeniu progu tej monumentalnej budowli bocznym, zachodnim wejściem. A potem się zaczęło: młody człowiek tonem nieznoszącym sprzeciwu oświadczył nam, że odtąd będziemy podzieleni na kilka grup, wedle naszego darwinowskiego przystosowania do środowiska. Stopień owego przystosowania mierzony miał być żwawością naszego przepychania się do właściwych drzwi wiodących ku ciągowi dalszemu wydarzeń. Najszybsi mianowani zostali gadami, drudzy w kolejności – płazami, a na końcu uplasowały się mięczaki. Podział ten przyjęliśmy ze spokojem, który jednak wyparowywał ze mnie, w miarę jak zmuszani byliśmy do coraz szybszego marszu przez mrok zamkowego korytarza. Dwaj ubrani w czarne uniformy osobnicy przeganiali nas w stronę najciekawszej historycznie i turystycznie zachodniej części budynku.
Zacząłem sobie przypominać doświadczenia partycypacyjne z dawnych festiwali teatru studenckiego i otwartego, kiedy to widzowie-współuczestnicy ochoczo i bez skrupułów odpowiadali szyderstwem, a czasem nawet fizyczną agresją na zaczepki aktorów. A że na ogół my-widzowie mieliśmy przewagę liczebną… Niestety, szybko sobie przypomniałem, że czasy już nie te, a dzisiejsza porządna młodzież, która (tak na oko) zdecydowanie przeważała wśród biegnącej już niemal wzdłuż korytarza grupy mięczaków (tak mi jakoś wypadło), nie jest skłonna ani przyzwyczajona do buntowniczych reakcji – w życiu i w sztuce.
Dobiegłem więc bezkonfliktowo do obszernego korytarza na końcu budowli, gdzie gospodarze wieczoru zatrzymali nas na pierwszym i – jak się potem okazało – ostatnim gremialno-plenarnym zebraniu informacyjnym. Okazało się, że jesteśmy grupą kandydatek i kandydatów do zamieszkania w jakimś terrarium, które zasiedlone jest już przez kilka grup stworzeń, a spotykają się z nami tutaj reprezentanci tychże grup. Nazwy zasiedlających owo terrarium gatunków brzmiały swojsko, ale nie byłem pewien, czy tężaki, otoczaki, snuje albo bladawce są wymienione w podręcznikach biologii. Po powrocie do domu i szybkiej weryfikacji internetowej okazało się, że otoczaki to kamienie, a bladawce występują tylko w jednej z Bajek robotów Stanisława Lema (przypominają zresztą ludzi, a łacińska nazwa ich gatunku to homos antropos), natomiast snuje i tężaki są wytworami językowej fantazji „sprawców” tego wydarzenia.
Rzut oka wystarczył, by skonstatować, iż żadnych podejrzanych mutantów tu nie ma i że poszczególne wymienione wyżej gatunki stworzeń będą odgrywane przez przyodzianych w rozmaite wymyślne kostiumy reprezentantów Homo sapiens (na razie tylko i wyłącznie płci męskiej).
Zebraniu przewodniczył reprezentant bladawców – elegancko ubrany starszy jegomość podpierający się laską. Przedstawiciele pozostałych gatunków nie byli tak wytworni, a lekki niepokój budził osobnik reprezentujący bodaj tężaki – przyodziany skąpo i na sportowo, z bokserskimi rękawicami na dłoniach.
Dyskusja między przedstawicielami poszczególnych gatunków na temat przyjęcia nas do terrarium była ostra, a jej ton niezbyt dla nas przyjemny. Poczułem się jak uchodźca pukający do bram europejskich państw i przysłuchujący się niezbyt parlamentarnym debatom na swój temat. No dobra: ten kolejny despekt czemuś w końcu jednak służył.
Po zebraniu moja grupa dwanaściorga mięczaków została skierowana do bramy wjazdowej Zamku. Jej eleganckie wnętrze w latach niemieckiej okupacji było świadkiem, jak regularnie w dni robocze wtaczała się tu limuzyna hitlerowskiego namiestnika Kraju Warty, niesławnej pamięci Arthura Greisera, jako że poznański Zamek był jego oficjalną siedzibą i miejscem pracy. Jakiś hitlerowski duch musiał się tu zagnieździć, bo wydarzenia, jakie nas tutaj czekały, okazały się rodem z jakiejś krainy totalitarnego, rasistowskiego chamstwa. Powitał nas widok metalowej klatki oraz pokaźnych rozmiarów boksera, który najwyraźniej szykował się w jej wnętrzu do walki. Był wytatuowany jak należy, a na zewnątrz klatki wzięli nas w obroty jego kompani, też odpowiednio wytatuowani, z których jeden był jeszcze pokaźniejszy od tego pierwszego. Nakazano nam umieścić dłonie na prętach klatki, co uczyniło z nas od razu coś jakby ludzi aresztowanych czy zatrzymanych przez policję, których szykuje się do przeszukania. Postanowiłem nie poddawać się tej presji, godzącej w moje prawa obywatelskie. Wówczas ten pokaźny, grasujący na zewnątrz wziął mnie za rękę i delikatnie, acz stanowczo skłonił do zaciśnięcia dłoni na pręcie klatki. Czym prędzej zdjąłem stamtąd rękę, planując dalsze akty niesubordynacji, ale w końcu z nich zrezygnowałem, a i potężny bokser mi odpuścił. Motywy mojej decyzji były następujące: po pierwsze w tym pokaźnym rozpoznałem weterana scen alternatywnych, wybitnego performera Dominika Złotkowskiego, którego pamiętam jeszcze jako aktora Teatru Terminus A Quo z Nowej Soli, gdy na poznańskim Starym Rynku w roku 1999 podczas Malty pożerał surową rybę i dokonywał innych aktów niezgodnych ze zdrowym rozsądkiem. Działo się to wszystko w ramach akcji ulicznej zatytułowanej Radżas (wcześniej widziałem go w tej akcji na rynku toruńskim, gdzie robił dokładnie to samo, więc nie był to jakiś jednorazowy wybryk).
Nie był to również odosobniony wybryk młodzieńczy, z którego Złotkowski w późniejszych latach by wyrósł. Oj, nie! Dalsze losy tego performera świadczyły o tym, że upodobanie do dewiacyjnych zachowań bynajmniej w nim nie wygasło, a wręcz wzrosło. Summa summarum: miałem się czego bać, bo dalsza eskalacja oporu mogła spowodować jego gwałtowną reakcję, do której (to wiedziałem na pewno) był absolutnie zdolny. Odpuściłem więc: nie położyłem rąk na prętach, ale też nie wzmacniałem buntowniczych aktów, a i on (jak już wspomniałem) odpuścił i mnie więcej nie zaczepiał.
Po drugie w bokserze z klatki rozpoznałem innego weterana poznańskich scen alternatywnych Marcina Głowińskiego, któremu zdarzyło się kiedyś być moim studentem. Po wielu jego późniejszych performerskich dokonaniach wyrażałem radość i dumę z faktu, że miałem szansę go czegoś (być może) nauczyć, więc czy teraz wypadało mi przeszkadzać mu w ciężkiej, niewdzięcznej pracy?
Tak, nawet bardzo niewdzięcznej, bo przecież wiedziałem, że zarówno Złotkowski, jak i Głowiński mają osobiste poglądy dalekie od tych, które nachalnie i bardzo ekspresyjnie demonstrowali jako bokserzy reprezentujący najprawdopodobniej gatunek tężaków z terrarium (nie zdążyłem się co do tego w stu procentach zorientować).
Jakie to były poglądy? Ano wyraźnie posthitlerowskie: kibolskie, rasistowskie i ksenofobiczne, mające w pogardzie nas-przybłędów, chcących niesłusznie i niegodnie załapać się na przytulisko w terrarium. I rzeczywiście: gdybyśmy tak naprawdę byli tymi kandydatami do zasiedlenia, to pewnie kontakt z tymi (najprawdopodobniej) tężakami by nas do tego skutecznie zniechęcił.
Kibolsko-nacjonalistyczne zawołania i przyśpiewki, których wspólnego powtarzania konsekwentnie odmawiałem, przyprawiły mnie o lekki ból głowy i z tym lekkim bólem przeszedłem z moją dwunastoosobową grupą, znowu energicznie poganiany przez osobnika w czarnym uniformie, do wyłożonego boazerią oraz intarsjami gabinetu Arthura Greisera. Tyle że intarsji nie było nic a nic widać, a boazerie ledwo majaczyły gdzieś w półmroku – salę tę spowijała bowiem niemal całkowita ciemność, wśród której lśniły różnokolorowo snute od ściany do ściany błyszczące, podświetlone nitki – oczywisty znak, że wkroczyliśmy do królestwa (chyba, najprawdopodobniej) snuj.
Owa piękna gra kolorów, przypominająca jako żywo grę laserowych świateł na rockowych koncertach, tak mnie wciągnęła, że nie za bardzo słuchałem tego, co snuje miały do powiedzenia. Poza tym chyba trochę zanadto buzowały we mnie negatywne emocje – pozostałość po wizycie u bokserów (najprawdopodobniej tężaków). A fakt, że snuje snuły swe przydługawe monologi i dialogi dość monotonnie, również nie sprzyjał skupieniu. Opuściłem więc ich salon nieco znudzony i daleki od bycia wciągnionym w zawiłą treść ich rozważań.
Teraz przepędzono nas do obszernej, dobrze mi znanej sali, w której kiedyś miała miejsce zorganizowana przez mój Zakład Performatyki konferencja dotycząca źródeł i perspektyw tej dziedziny refleksji. Środkowa część pomieszczenia została pokryta czarnymi i białymi polami szachownicy, pośrodku której stały trzy figury. Elegancko ubrani panowie, w których tym razem na pewno rozpoznałem bladawców, kazali nam się ustawić w szereg i odliczyć do dwóch, po czym „dwójki” miały uczynić krok do tyłu. Dowiedzieliśmy się następnie, że ci z tyłu się nie liczą jako czynni współpracownicy bladawców, bo eleganccy przywódcy terrarium zawsze preferują tych, którym w życiu się powiodło, a nie tych przegranych. Cóż, własne długie już dość życie nauczyło mnie, że przypadek zawsze odgrywa w nim istotną rolę, więc jako jedna z „dwójek” nie protestowałem przeciw takiemu rozwiązaniu, zwłaszcza że oszczędzono mi tym samym współudziału w dalszym ciągu scenicznych wydarzeń, przydzielając mi rolę tylko i wyłącznie biernego ich obserwatora. I dobrze, bo znowu by mi się zaczęły przypominać czasy dawnych festiwali, a tym razem wśród wykonawców nie rozpoznałem znanych i cenionych przeze mnie performerów lub/i moich dawnych studentów.
W szachowej akcji animowanej przez bladawce wzięło udział wszystkich sześcioro widzów-współuczestników, którym wypadło być odliczonymi wcześniej „jedynkami”. Akcja ta polegała na rozegraniu partii szachów pośród dialogów i odzywek skrzących się od politycznych aluzji. Eleganckie, wysoce oświecone bladawce okazały się sprawnymi manipulatorami, poruszającymi się bardzo biegle na szachownicy intryg, podstępów, podmianek, wystawień do odstrzału oraz innych tym podobnych manewrów, natomiast wyłonione spośród nas „jedynki” sprawnie, posłusznie odegrały role poszczególnych figur i pionków. Końcowe przesłanie było krzepiące właśnie dla tych ostatnich, najmniej zdawałoby się ważnych uczestników rozgrywki, bo nie kto inny, jak pionek spowodował mata. Pożegnano nas krzepiącym naszą duchowość stwierdzeniem, że ostatni będą pierwszymi, bo każdy pionek może dojść do końca szachownicy i być zamieniony na dowolną figurę.
Potem znowu nastąpiło przeganianie grupy mięczaków przez ciemne korytarze Zamku, podczas którego strażnicy w czarnych mundurach pieczołowicie dbali o to, byśmy szli równym krokiem, w jednym rządku. Jak w więzieniu. I my mielibyśmy mieć chęć bycia mieszkańcami tego karnego obozu? No ale uchodźcy też na ogół nie mają jakiejś mnogości alternatywnych wyborów ponad to, co im się łaskawie i wspaniałomyślnie narzuca.
Wędrujący przez terrarium wraz z grupą mięczaków Lech Raczak zwrócił mi potem uwagę na teatralne walory owych gromadnych przejść, przebiegów, przemarszów przez półmrok zamkowych korytarzy, gdy mijaliśmy tak samo pospiesznie przeganiane pozostałe grupy widzów-współuczestników. Muszę przyznać, że tego nie dostrzegłem i nie doceniłem, przytłoczony solidną dawką przymusu, jaką musieliśmy po drodze przełknąć. Niemniej sądzę, że warto tutaj odnotować tę impresję wybitnego reżysera.
W kolejnej sali czekały na nas dwa okazy biedronek. Pocieszające było to, że jeden z tych okazów był płci żeńskiej – powitała nas jedyna kobieta pośród wszystkich mieszkańców terrarium! Pomimo fikuśnego stroju i bardzo familiarnego zachowania, nasuwającego skojarzenia z przekupką handlującą gdzieś na bardzo prowincjonalnym targu, rozpoznałem w niej kolejną wybitną performerkę, Ewę Kaczmarek – jej Antywestern miałem okazję z uznaniem oglądać i pozytywnie zrecenzować dwadzieścia kilka miesięcy temu. I okazało się, że ta właśnie część terrarium jest najsensowniej nakierowana ku widzom-współuczestnikom, mimo że pozorna serdeczność jej dwojga gospodarzy podszyta była koszmarną pazernością i totalnym wyzyskiem człowieka przez biedronki. „Światopodgląd” reprezentowany przez dwoje proponujących nam-uchodźcom zatrudnienie „przedsiębiorców” odarł nas ze wszelkich złudzeń co do możliwości zaistnienia w terrarium kapitalizmu z ludzką twarzą. Ze „wspaniałomyślnych” propozycji, jakie nam złożono, najlepiej zapamiętałem perspektywę zapłaty w ziemniakach (dziesiątki tych bulw zalegały na podłodze sali „krwiopijczych” biedronek), a także łaskawe zezwolenie na jedną wolną sobotę rocznie, choć, szczerze mówiąc, nie jestem pewien, czy w panice, ożywiony płonną nadzieją na lepszy pracowniczy los, nie pomyliłem sobót z niedzielami. Krótko mówiąc, nie pamiętam już, czy proponowano nam jedną wolną sobotę, czy jedną wolną niedzielę rocznie. A byłaby to poważna różnica.
W tej sytuacji nie starałem się, podobnie chyba jak pozostałych jedenaścioro mięczaków, nazbyt starannie obierać zaofiarowanych nam „na próbę” kartofli i z ulgą opuściłem salę biedronek, na podłodze której zalegały pozostawione tutaj przez kilkudziesięcioro widzów-współuczestników dziesiątki „niedoobranych”, pokrytych częściowo skórką ziemniaków-„otoczaków”. Bo te hiperpazerne biedronki trudno by było zaliczyć do tej obłej, kamieniopodobnej grupy, no chyba że weźmiemy pod uwagę stopień ich twardości wobec nawiedzających ich ziemniaczane królestwo kandydatek i kandydatów do zasiedlenia terrarium.
Końcowego, podsumowującego zebrania nie było (chyba trochę szkoda) i na tym my-mięczaki zakończyliśmy wizytę we wszystkich czterech gabinetach osobliwości, a moja nazbyt może rozbudowana i szczegółowa (nie zawsze i nie we wszystkim) narracja służyć miała znalezieniu odpowiedzi na pytanie, czy przemoc, jakiej zostaliśmy poddani my-widzowie-współuczestnicy tego wydarzenia, była uzasadniona jakimś głębszym sensem. Bo w sumie dalecy byliśmy od doświadczenia prawdziwego losu uchodźców, jako że czekały na nas po powrocie z Zamku nasze jakoś tam urządzone miejskie siedliska domowe, bo wiedzieliśmy, że w gruncie rzeczy żadna poważniejsza krzywda nas tu nie spotka i że cała ta opresja, której byliśmy poddani, jest na niby. Oczywiście, ryzyko jakiegoś gwałtowniejszego konfliktu w takich wypadkach istnieje, bo zawsze może trafić się widz-współuczestnik trapiony przez jakąś silną traumę, która znienacka może się ujawnić w dowolnym momencie tego wydarzenia i spowodować serię niekontrolowanych zachowań o nieobliczalnych skutkach. Mam nadzieję, że performerzy i performerka Terrarium są na to przygotowani.
Akcje partycypacyjne, performanse, happeningi weszły już na dobre w miejski krwiobieg i jesteśmy na ogół gotowi na spotkanie z Niespodziewanym, które może zakłócić nasz codzienny marsz przez miasto. Tym bardziej powinniśmy być na owo Niespodziewane przygotowani, kiedy wchodzimy w przestrzeń zagospodarowaną przez grupę teatralno-performatywną, która wsławiła się wieloma błyskotliwymi akcjami typu site-specific. I ta odrobina delikatnej przemocy, bez poważnych konsekwencji, powinna być wliczona przez nas w koszta wejścia w tę performatywną przestrzeń. A że w dodatku cel i przesłanie akcji pt. Terrarium są zbożne i zbieżne z moimi przekonaniami, nie czuję się urażony permanentnym naruszaniem mojej godności osobistej, nietykalności oraz poczucia bezpieczeństwa. Żywię w dodatku pewność, że owo naruszanie działo się jednak bardziej na niby niż naprawdę.
Nurtuje mnie jednak inne zasadnicze pytanie: czy ta zbożność i czytelność przesłania nie były zbyt oczywiste? Bo nawet wzmocnione dobrze pomyślaną interaktywnością i sprytnie wzbudzonym u widzów-współuczestników lekkim poczuciem zagrożenia, raziły mnie odrobinę tym, że leżały całymi złogami w naszych mózgownicach, dobrze utwardzone i wygładzone przez prasę, radio, telewizję oraz internet.
Owszem, ubranie ich w ciąg interaktywnych, dobrze na ogół pomyślanych działań i umiejscowienie tychże działań w mrocznych, monumentalnych wnętrzach poznańskiego Zamku jest niewątpliwym plusem tej akcji. Tyle że owa interaktywność nie jest już niemal dla nikogo, kto się na Terrarium wybiera, szokiem, a i zamkowe wnętrza są już dość dobrze ograne, głównie przez samą grupę Wojciecha Wińskiego, która kilkakrotnie organizowała tam swe świetne interaktywne przedsięwzięcia, jak choćby Ambasadę (2006), która zagarnęła o wiele większe terytoria prusko-cesarskiej molochowatej budowli. Natomiast ostatnio pomieszczenia zachodniego skrzydła Zamku zagospodarowały performatywnie na większą skalę i z większą nawet pomysłowością Agata Elsner i Marta Jagniewska na użytek swych Historii kuchennych.
Sądzę jednak, że to wybrzydzactwo i twierdzenie, że akcja Teatru Usta Usta Republika i Teatru Wikingowie pt. Terrarium to coś wtórnego, jest przesadą. Moja ogólna ocena tego przedsięwzięcia jest ze wszech miar pozytywna, cenię sobie bowiem fakt, iż jej szczytne, acz przewrotnie wyartykułowane przesłanie ubrane zostało w sensowną, interaktywną formę, która nie zatraciła waloru aleatoryczności, czyli mówiąc ludzkim językiem: jest wciąż w znacznej mierze zdana na działanie przypadku. To od nas – widzów-(naprawdę) współuczestników w gruncie rzeczy zależy, czy jej szlachetne przesłanie będzie ostre jak brzytwa i głęboko przez nas przeżyte, czy spłynie po nas jak przysłowiowa woda po kaczce.
No i może starzy weterani niegdysiejszych festiwali teatru studenckiego i otwartego nie są tu najlepszym i najporęczniejszym przykładem widza-współtwórcy?
28-12-2016
Teatr Usta Usta Republika z Poznania
Teatr Wikingowie z Poznania-Szczepankowa
Terrarium
scenariusz: Ewa Kaczmarek, Wojciech Wiński
reżyseria: Wojciech Wiński
kostiumy: Idalia Mantas
muzyka: Adam Brzozowski
obsada: (Teatr Wikingowie): Leszek Furmanek, Marek Kwieciński, Przemek Kropiński, Zbyszek Krakowski;
(Teatr Usta Usta): Ewa Kaczmarek, Roman Andrzejewski, Marcin Głowiński, Artur Śledzianowski, Mikołaj Podworny, Grzegorz Ciemnoczołowski, Przemysław Zbroszczyk, Dominik Złotkowski
premiera: 25.11.2016