AKCEPTUJĘ
  • Strona używa plików cookies, korzystanie z niej oznacza, że pliki te zostaną zamieszczone na Twoim urządzeniu. więcej »

Wyważony eksperyment, czyli hołd bez wariacyj

Profesor Uniwersytetu im. Adama Mickiewicza w Poznaniu, doktor habilitowany. Teatrolog, kulturoznawca, performatyk, kierownik Zakładu Performatyki Instytutu Kulturoznawstwa UAM. Autor, redaktor, współredaktor książek z zakresu historii teatru i teatru współczesnego, twórca wielu artykułów opublikowanych w Polsce (m.in. w „Teatrze” i „Dialogu”), a także za granicą.
A A A
 

Pisanie o teatrze tańca jest dla mnie zawsze dużym wyzwaniem. Narracja w tego typu widowisku pozbawiona jest słów, a najczęściej także fabularnej ciągłości, w dodatku nic nie jest tu skodyfikowane, tak jak w balecie klasycznym. Oceniać zatem można techniczną sprawność tancerek i tancerzy, lecz począwszy od pewnego powiedzmy porządnego krajowego poziomu nie wypada już tego czynić, bo i po co wybrzydzać, skoro ogólnie wszystko jest w porządku?

Oczywiście, można po prostu skupić się na tzw. „generalnym wrażeniu estetycznym”, ale tu już zbliżamy się do oceny wspartej na mglistych odczuciach bądź na estetycznej koncepcji, która zbliżona jest do Witkacowskiej idei „Czystej Formy”; czyli jesteśmy bardzo blisko recenzenckiej kwadratury koła.

Trudności pogłębiają się i komplikują, gdy mamy do czynienia ze spektaklem tanecznym, dla którego inspiracją jest dzieło literackie. A gdy do narracyjnych paralel dołączy się jeszcze filmowa adaptacja tegoż dzieła, grozi nam ześlizgnięcie się w dyletanckie „co mi się kojarzy”, a stąd już znów bardzo blisko do rozkosznego „co mi w duszy gra”, czyli po prostu do wygłupienia się.

Kiedy więc przeczytałem w programie spektaklu Polskiego Teatru Tańca w Poznaniu, że jego tytuł Sanatorium jest dobrany nieprzypadkowo, jako że przedstawienie to zostało zainspirowane prozą Brunona Schulza, w tym zwłaszcza Sanatorium pod klepsydrą, i że w dodatku kolejną inspiracją dla jego twórczyń była adaptacja filmowa prozy Schulza – niezapomniane dzieło Wojciecha Jerzego Hasa, wiedziałem, że będą kłopoty.

Przyznam od razu: spektakl mi się rzetelnie podobał. Co prawda po uderzającym, powalającym wręcz swą kompozycyjną logiką, dynamiką i klasą Drumming Anne Teresy de Keersmaeker, który obejrzałem podczas tegorocznej Malty (premiera w 1998 r.!), wszystkie moje kolejne spotkania z tańcem współczesnym przymierzam do tego spektaklu, no i za każdym razem stwierdzam, że – niestety – nie dorastają, ale nie mogę też odmówić Sanatorium licznych zalet: technicznej sprawności tancerek i tancerzy, inscenizacyjnej konsekwencji, ciekawych pomysłów choreograficznych oraz (to chyba najważniejsze) pewnej lekkości, dystansu w potraktowaniu mrocznych, wstydliwych, freudowsko-schulzowskich motywów z Sanatorium pod klepsydrą. Do poprzedniego „przyznania się” dorzucić muszę jednak kolejne: o wiele bardziej poruszył moje emocje i o wiele większą pożywkę dał memu intelektowi poprzedni spektakl realizatorek Sanatorium, czyli Balladyna z 2009 roku. Czyżby dramat wsparty na nieludzkim przeroście ambicji i na dążeniu po trupach do władzy okazał się bardziej „teatralny” od Schulzowskich wewnętrznych konfliktów id, ego i superego oraz od gier w dominację i uległość, czyli w sumie gier o władzę – tyle że objawiających się w wymiarze prywatnym, w „goffmanowskiej” skali mikrointerakcji? A jak oddać wszystkie drgnienia duszy, wszystkie Schulzowskie subtelne analizy, dotyczące zresztą nie tylko delikatnych, chwilowych, ulotnych stanów ciała, ducha i umysłu, lecz np. „zakrzywień czasoprzestrzeni”? Tu już w sferę teatru i tańca wkrada się wyższa filozofia, wsparta na ustaleniach współczesnej nauki. Co począć z tymi nader skomplikowanymi podnietami dla własnych choreograficznych oraz inscenizacyjnych pomysłów? Oczywiście, po pierwsze i najważniejsze trzeba przyjąć trzeźwe założenie, że proza i film są li tylko inspiracją i niczym poza tym. „To nasz hołd i wariacja na temat, a nie adaptacja lub przełożenie filmu na teatr tańca” – stwierdziła w jednej z przedspektaklowych wypowiedzi współrealizatorka Sanatorium, Agata Ambrozińska-Rachuta. I tak się na szczęście stało – to widać na scenie.

Nie mogę odmówić Sanatorium licznych zalet: technicznej sprawności tancerek i tancerzy, inscenizacyjnej konsekwencji, ciekawych pomysłów choreograficznych.Swego rodzaju inscenizacyjną „wycieczką” w świat wewnętrzny bohaterów – świat ich marzeń, rojeń, podniet, fantazmatów, ale być może również w świat filozoficznych wizji tudzież abstrakcji – są projekcje wideo. Rzuca się je albo na spuszczane z góry małe ekrany (widzimy wówczas m.in. dziwne, zniekształcone postacie przekraczające jakieś zagadkowe drzwi), albo na nieruchome ciała tancerek i tancerzy (widmowe postacie z rzutnika poruszają się wtedy bezpośrednio na ich sylwetkach), albo po prostu na całą scenę. Wtedy z kolei ciała wykonawców są częścią ekranu, a oni sami – częścią abstrakcyjnej kompozycji, dającej wgląd w świat… Jaki? Który? Zapewne ponadzmysłowy. W każdym razie plastycznie ciekawy, emocjonalnie wciągający.

W opisie i analizie tego, co dzieje się na scenie w trakcie Sanatorium, nie sposób uniknąć rozlicznych niedopowiedzeń. Nie ma się bowiem co odwoływać bezpośrednio do Schulza i Hasa, skoro spektakl jest tylko „hołdem” dla nich, a ich dzieła – po prostu artystyczną inspiracją, której wpływu nie da się wymierzyć i stopniować bez narażania się na belferską śmieszność. Z drugiej strony mamy tu jednak do czynienia z solidną, materialną manifestacją teatralnego i tanecznego konkretu w postaci inscenizacji, choreografii, intensywnej scenicznej obecności tancerek i tancerzy, muzyki, projekcji wideo, gry świateł, kostiumów… Do tych elementów spektaklu warto się odnieść, chwaląc inscenizacyjną konsekwencję, spójną kompozycję, dobrą taneczną formę i kondycję fizyczną wykonawczyń i wykonawców, rozsądne, nienachalne, momentami ciekawe posługiwanie się elektronicznie generowanymi obrazami…

Uwagi krytyczne? Tylko jedna: wprowadzenie na scenę trzech pielęgniarek z kroplówką na kółkach było dla mnie lekkim szokiem – do oszczędnych, wieloznacznych kostiumów i metaforycznych obrazów z rzutnika został nagle dolepiony uderzająco realistyczny element, kierujący uwagę widzów ku naszym codziennym kontaktom z dzisiejszą służbą zdrowia. Konsekwentnie i delikatnie dotąd przywoływane Schulzowsko-Hasowskie inspiracje i asocjacje zostały nagle zawieszone, oddaliły się na chwilę w niebyt, ustępując miejsca nazbyt banalnemu, powszedniemu konkretowi. Oczywiście, odnotowałem fakt, że pielęgniarki przybierały co chwilę pozy pin-up girls i starały się wyemanować ze swych sylwetek jak największą dawkę taniego erotyzmu. Oczywiście rozumiem, po co ten chwyt został w tym spektaklu zastosowany, ale realizm kostiumu i rekwizytu przytłoczył w moim odbiorze wszystko inne, w tym także siłę rzeczonej emanacji.

Ciekawy, wręcz intrygujący w tej scenie był natomiast pomysł włożenia na nogi tancerek białych drewniaków – obuwia typowego dla wszelkiej maści i rangi szpitalnego personelu. Taniec współczesny w przyciężkich sabotach był dla mnie wręcz fascynujący. Trwał na szczęście tyle, ile trzeba, czyli krótko, bo na dłuższą metę byłby raczej trudny do zniesienia zarówno dla wykonawczyń, jak i dla widzów. Chyba że trafiłby się jakiś szalony, genialny choreograf, który by wykorzystał niebezpieczeństwa i ograniczenia wykreowane przez tkwiące na nogach tancerek i tancerzy drewniaki dla przedstawienia swojej – zapewne tragicznej, pokręconej, naznaczonej cierpieniem – wersji ludzkiego losu.

Porzućmy jednak szalone wizje i wróćmy do konkretnych pochwał: bardzo istotną rolę w dziele budowania inscenizacyjnej spójności Sanatorium odgrywają dwa prostokątne stoły – można się pod nimi schować, ustawić się w szeregu przy ich dłuższych brzegach (choreografki bardzo ciekawie wykorzystały możliwości, jakie daje tancerzom takie właśnie ustawienie), można też rozegrać na nich w głębi sceny dynamiczną, a zarazem jednak liryczną scenę miłosną. Stoły są przesuwane, rozdzielane i łączone, dając wciąż tancerzom i tancerkom możliwość zdynamizowania swej ekspresji, a choreografkom – ciekawego ustawienia grupy w kolejnej sekwencji ruchów.

Muzyka jest inspirująca i różnorodna – od ostrego rocka po spokojne, zsyntetyzowane dźwięki elektronicznych instrumentów klawiszowych. Jej rola jest – jak to zwykle bywa w tańcu nowoczesnym – zarazem służebna i inspirująca. W jej eklektycznym doborze nie ma żadnego czytelnego klucza, można jedynie stwierdzić, że taniec jest z nią dobrze zgrany, że nie ma tu zgrzytów, poślizgów, dysharmonii. Niestety, ani w programie spektaklu, ani w Internecie nie mogłem znaleźć informacji, kto tę muzykę skomponował oraz kto ją grał i śpiewał.

Sanatorium to dzieło artystek dojrzałych, ale nie sklasyczniałych – mających wciąż ochotę na eksperyment, potrafiących już jednak wyważyć i zminimalizować związane z nim ryzyko. Ich spektakl nie jest szalony i nieposkładany, mieści się pod każdym względem w „wysokiej średniej europejskiej”. Zatem, tęskniąc nieco do krwawo naznaczonych zbrodniczych szaleństw Balladyny, odnotowuję kolejny udany spektakl Kariny Adamczak-Kasprzak i Agaty Ambrozińskiej-Rachuty, czekając na ich dalsze inspiracje, inscenizacje i choreografie w Polskim Teatrze Tańca.

20-10-2014

galeria zdjęć Sanatorium, reż. Karina Adamczak-Kasprzak, Agata Ambrozińska-Rachuta,Polski Teatr Tańca w Poznaniu Sanatorium, reż. Karina Adamczak-Kasprzak, Agata Ambrozińska-Rachuta,Polski Teatr Tańca w Poznaniu Sanatorium, reż. Karina Adamczak-Kasprzak, Agata Ambrozińska-Rachuta,Polski Teatr Tańca w Poznaniu Sanatorium, reż. Karina Adamczak-Kasprzak, Agata Ambrozińska-Rachuta,Polski Teatr Tańca w Poznaniu ZOBACZ WIĘCEJ
 

Polski Teatr Tańca w Poznaniu
Sanatorium
choreografia i reżyseria: Karina Adamczak-Kasprzak, Agata Ambrozińska-Rachuta
kostiumy: Adriana Cygankiewicz
wideo i reżyseria światła: Daniel Stryjecki
muzyka: Bester Quartet, Jello Biafra i No Means No, Robert R, Kira Skov, Wolfgang Amadeus Mozart
obsada: Artur Bieńkowski, Zbigniew Kocięba, Marcin Motyl, Adrian Radwański, Agata Ambrozińska-Rachuta, Karina Adamczak-Kasprzak, Agnieszka Fertała
premiera: 09.10.2014

skomentuj

Aby potwierdzić, że nie jesteś robotem, wpisz wynik działania:
jeden razy osiem jako liczbę: