AKCEPTUJĘ
  • Strona używa plików cookies, korzystanie z niej oznacza, że pliki te zostaną zamieszczone na Twoim urządzeniu. więcej »

Zbrodnia i wina

24. Międzynarodowy Festiwal Teatralny Kontakt, Toruń 19–25 maja 2018
Sekretne życie Friedmannów
fot. Przemysław Sieraczyński  

Tegorocznej edycji Kontaktu nie towarzyszy żadne hasło przewodnie, które spinałoby cały program. Owszem, mówi się o powrocie na granicę między Wschodem a Zachodem, ale to raczej czysto geograficzne zawężenie perspektywy. Na półmetku jednak pojawiają się słowa-klucze: proces, śledztwo, dochodzenie, dokument.

To jak w końcu: winni czy niewinni? – jasną odpowiedź na to pytanie próbowała wycisnąć z ekipy Sekretnego życia Friedmanów krakowskiego Teatru Ludowego jedna z przedstawicielek publiczności. A choć aktorzy i reżyser bronili się, jak mogli przed jednoznaczną deklaracją, to kolejni widzowie nie odpuszczali. Bo przecież kwestia winy jest sprawą zasadniczą – dowodzili. A co, jeśli jednak Friedmanowie mieli coś na sumieniu? Po co w takim razie zespół Ludowego wychodzi na scenie ze skóry, budząc u publiczności nieuzasadnione pokłady współczucia?

Właściwie wszystkie prezentowane dotąd spektakle polskich reżyserów dotyczą teatralnego śledztwa. Śledztwo toczy się w Lokisie w reżyserii Łukasza Twarkowskiego wileńskiego Teatru Narodowego, w prezentowanym poza konkursem Reykjaviku’74 Katarzyny Kalwat toruńskiego Teatru im. Horzycy, we wspomnianym Sekretnym życiu Friedmanów czy pokazywanej w Centrum Sztuki Współczesnej Sprawie Rity G., telewizyjnej realizacji tekstu Jolanty Janiczak, zrealizowanej w ramach cyklu Teatroteka. Na polsko-rosyjskiej granicy twórcy tych przedstawień spotykają się z ekipą Człowieka z Podolska moskiewskiego Teatru.doc, gdzie również jesteśmy świadkami prowadzonego przez policjantów skrupulatnie dochodzenia.

Żaden z powyższych spektakli nie daje jednak odpowiedzi na pytanie zdesperowanej przedstawicielki widowni. Wina Bertranda Cantata czy Vitasa Luckusa nie zajmuje Łukasza Twarkowskiego – o wiele bardziej interesuje go odpowiedź na pytanie, co się dzieje z człowiekiem, który traci kontrolę nad sobą, a także próba uchwycenia tego przełomowego momentu. W wyreżyserowanej przez Darię Kopiec Sprawie Rity G. nie ma znaczenia wina czy niewinność Gorgonowej – tematem jest medialny spektakl, jaki wokół tej sprawy się odbywa. Katarzyna Kalwat, opowiadając o Saevarze Ciesielskim i jego partnerce Erli Bolladóttir, skazanych za morderstwo dwóch mężczyzn w Reykjaviku 40 lat wcześniej, nie angażuje nas w rozwiązanie kryminalnej zagadki. Zamiast tego bada mechanizm opresji wywieranej przez policję na oskarżonych, zmiany, jakie wywołuje ona w świadomości przesłuchiwanych. Obsada spektaklu nieustannie porusza się na cienkiej granicy między kreacją a rzeczywistością, balansując między rolami bohaterów tej dokumentalnej opowieści a aktorów je kreujących: Matyldy Podfilipskiej, Jolanty Teski, Tomasza Mycana, Pawła Tchórzelskiego, Bartosza Woźnego. Ten zabieg dodatkowo wzmacnia złudzenie widza, że ogląda dokument. I że jeśli nawet wraz z ekipą Reykjaviku’74 nie przeniósł się na Islandię, to przynajmniej dane mu było zajrzeć za kulisy, dotknąć czułego, nadwrażliwego mechanizmu, który uruchamia teatralny spektakl.

Ten dokumentalny wymiar jest też dojmujący w Sekretnym życiu Friedmanów Marcina Wierzchowskiego i Daniela Sołtysińskiego, gdzie towarzyszymy bohaterom oskarżonym o pedofilię: Arnoldowi i Jessemu (znakomici, przejmujący w obu rolach Piotr Pilitowski i Piotr Franasowicz) – przez trzy godziny spacerując teatralnymi korytarzami między salonem domu Friedmanów, pokojem przesłuchań, pracownią komputerową, w której miało dojść do aktów sodomii, więzienną celą i salą sądową.

Kiedy na samym początku trafiamy do ich domu z nakazem przeszukania (mają nas do niego zachęcić dwa ukryte w pokoju pięćdziesięciozłotowe banknoty), czujemy się nieswojo, szperając wśród rodzinnych archiwaliów, zaglądając pod kanapę i do szuflad. Jest jednak w tym uczuciu sporo hipokryzji, bo czy w istocie to, co robimy, różni się zasadniczo od śledzenia z wypiekami na twarzy medialnych doniesień na temat podobnych spraw, kiedy wszystkie brudy zostają bezlitośnie wyeksponowane? Czy wtedy również nie wchodzimy brutalnie w życie ofiar i sprawców, często domniemanych?

I właśnie to wystawienie na pokaz ludzkiego życia, odarcie go z intymności, jest najbardziej dojmującym uczuciem towarzyszącym nam, widzom tego spektaklu. Oto mamy Friedmanów podanych jak na tacy – zyskujemy dostęp do prywatnych nagrań wideo, jesteśmy świadkami rodzinnych awantur, krok po kroku obserwujemy rozpad rodziny, słuchamy relacji prawników, dziennikarki i Andrew Jareckiego, reżysera, którego dokumentalny film stał się inspiracją dla przedstawienia.

Przy okazji, chcąc nie chcąc, stajemy się sędziami w ich sprawie. A choć przyglądamy się ich historii z bliższego dystansu, niż miał okazję to robić skład, który orzekł o ich winie, po trzech godzinach wychodzimy bez przekonania, że udało się nam ustalić coś pewnego. Chwiejność naszych własnych przekonań, które w trakcie spektaklu zmieniają się wielokrotnie, jest źródłem narastającej frustracji. Chcielibyśmy wiedzieć, czy do bohaterów możemy się bezkarnie przywiązać, czy nasze współczucie znajdzie pokrycie w faktach. I nie dostrzegamy, że bardziej niż dowodom ulegamy emocjom – gdybyśmy sami mieli wydać orzeczenie w finale, zasadniczy wpływ na nie miałby pewnie rozdźwięk między wizerunkiem Jessego, którego zdążyliśmy polubić, a jego matki Elaine (świetna, zniuansowana rola Małgorzaty Kochan), której postawa wobec reszty rodziny budzi antypatię.

Moskiewski Teatr.doc przyjechał do Torunia niedługo po podwójnej tragedii, jaka go dotknęła. Scena straciła dwoje swoich założycieli – po śmierci Michaiła Ugarowa odeszła też Jelena Griemina. Teatr.doc przywiózł do Polski Człowieka z Podolska, spektakl w reżyserii Ugarowa, który jest rewersem metody pracy definiującej przez lata tę scenę. Nagrodzony Złotą Maską, najważniejszym w Rosji wyróżnieniem teatralnym, tekst Dmitrija Daniłowa to kafkowska z ducha opowieść: oto tytułowy bohater (Anton Iljin), redaktor miejskiej gazetki, historyk, muzyk niszowej kapeli Liquid Mother, zostaje niespodziewanie aresztowany. Nie dowie się, co było powodem zatrzymania, podczas wielogodzinnego przesłuchania będzie natomiast przez trójkę policjantów (Daria Gajnullina, Igor Stam, Wiktor Kuzin) odpytywany z historii rodzinnego miasta, skłaniany do śpiewu i tańca i poddawany presji zmuszającej go, by przyznał, że Podolsk, choć na pozór szary i nieciekawy, jest tak naprawdę równie atrakcyjny, jak Amsterdam.

Policyjne przesłuchanie zostaje tu doprowadzone do absurdu. Gdzież ci funkcjonariusze, którzy cenią malarstwo Malewicza i kompozycje Johna Cage’a, którzy w mozaice opuszczonych fabryk są zdolni odnaleźć fascynującą paletę szarości – można byłoby westchnąć, gdyby nie to, że w spektaklu Daniłowa i Ugarowa wszystko, nawet rozmowa o sztuce współczesnej, staje się elementem aparatu opresji. Sekunda po sekundzie, minuta po minucie policjanci z moskiewskiego posterunku wykuwają nowego człowieka. Pokornego wobec każdego absurdu, który spotka go ze strony władzy. Uległego wobec narodowej polityki kulturalnej i historycznej.

Tytułowy człowiek z Podolska stanowi dla nich idealny materiał – to obywatel niemal bez właściwości, pasji, szczególnych zainteresowań. Dlaczego zatem trafił na przesłuchanie? Kluczowa okazuje się scena, po której następuje kilkusekundowa pauza. Oto policjant analizuje kolejne jego życiowe decyzje. Studia? Z przypadku. Praca? Bo akurat była. Rodzinne miasto? Budzi tylko obojętne wzruszenie ramion. Może chociaż tę idiotyczną nazwę zespołu, w którym występuje, sam wymyślił? Tak? I tu cię mamy!

Przygwożdżony podczas przesłuchania człowiek z Podolska stopniowo zdaje sobie sprawę, że ucieczki nie będzie – znajduje na to żywy dowód w postaci czekającego na swoją kolejkę człowieka z Mytiszcz (Andronik Chaczijan), który siedzi za jego plecami. Dochodzenie to dopiero początek procesu, który będzie trwał bez końca. I choć spektakl Daniłowa i Ugarowa budzi wybuchy śmiechu na widowni, to są one podszyte najczarniejszą grozą. Być może tak właśnie będzie działała policja przyszłości – bez użycia pałek, bez aresztanckich cel, powoli, konsekwentnie i skutecznie będzie prała nam mózgi.

Zapisem procesu, ale tym razem czysto twórczego, również o dokumentalnym wymiarze jest Marusia, spektakl Dialogue Dance z rosyjskiej Kostromy. Przedstawienie przywiózł zespół tańca współczesnego, jednak na scenie staje nie profesjonalna aktorka czy tancerka, ale teatralna specjalistka od PR-u. A tak naprawdę od wszystkiego: zaczynając od pisania tekstów promocyjnych, przez sprzedaż biletów, obsługę publiczności, aż po sprzątanie całego bałaganu, jaki pozostaje po spektaklu.

Sukces Marusi (spektakl zdobył Złotą Maskę) to efekt zderzenia dwóch opowieści – gorzkiego portretu teatralnej rzeczywistości i próby złapania tego, co najtrudniej uchwytne – fenomenu twórczości. W historiach Marusi o trudzie i znoju towarzyszących kulisom teatralnej produkcji mogą się przeglądać wszyscy pracownicy sektorów kulturalnych – źle wynagradzani, dla których nienormowany czas pracy często oznacza kilkunastogodzinne szychty, obsługę imprez, które odbywają się zwykle wieczorami i weekendy. Mogą się w Marusi przeglądać z nieuchronną frustracją – że ich mrówcza praca jest właściwie niewidoczna, choć bez ich wysiłku nie doszłoby przecież do spotkania artysty z publicznością. Bo mimo że lubimy myśleć, że „teatr nie jest produktem, widz nie jest klientem”, bez wysiłków scenicznych speców od marketingu i PR-u widownie świeciłyby pustkami.

Marusia bierze za te lata upokorzeń odwet, stając na scenie – nareszcie nie musi się uśmiechać i wdzięczyć do widzów, w końcu może pokazać władzę i siłę, jaką zyskuje, przekraczając granicę kulis, wchodząc w światła reflektorów. A choć sami twórcy spektaklu – Sokolnikowa i reżyser Aleksander Andrijaszkin – nazywają go rodzajem stand-upu, to pod tą komediową, żartobliwą podszewką ukrywa on bardzo poważną opowieść o tym, co oznacza owo przejście na drugą stronę, jak bardzo jest w stanie zmienić nas sztuka, co nam daje zaangażowanie w proces twórczy. I choć Marusia jest dla Sokolnikowej jednorazową przygodą – jej obecność na scenie potrwa tyle, ile czas eksploatacji przedstawienia, to jest ono dowodem, że uchylone przez nią drzwi opatrzone napisem „twórczość” otwierają się w jedną stronę. I że nie przechodzi się przez nie bezkarnie.

28-05-2018

24. Międzynarodowy Festiwal Teatralny Kontakt, Toruń 19–25 maja 2018

skomentuj

Aby potwierdzić, że nie jesteś robotem, wpisz wynik działania:
siedem minus cztery jako liczbę: