Ja, artystka, ja, obywatelka
Magda Piekarska: Ile to było? 3,46 zł?
Karolina Micuła: Tak – taki przelew dostałam z ZAiKS-u. Zdziwiłam się, bo wiem, że organizatorzy koncertów, w których brałam udział, nie płacili tantiem. Ale w tytule przelewu był dopisek „emisja radiowa jednorazowa”. Domyślam się, że chodzi o piosenkę Mansplaining, odtworzoną w Radiu Wrocław Kultura przed moim koncertem w Legnicy.
Może facetom, którzy rządzą innymi rozgłośniami, nie trafił do przekonania feministyczny przekaz o tym, że nie chcemy, żeby to oni wiecznie objaśniali nam świat?
Nie wiem. Wiem tylko, że wyprodukowanie tej piosenki kosztowało mnie trzy tysiące złotych. Byłoby więcej, gdyby nie to, że zaprzyjaźnieni muzycy zgodzili się na koleżeńskie stawki.
Rozbawiło cię to, czy zasmuciło? 3,46 wystarczy ci na dwudziestominutową przejażdżkę metrem po Warszawie.
Mimo wszystko raczej to pierwsze. No fakt, jest trochę smutne, zwłaszcza jeśli uzmysłowić sobie, ile trzeba się nastarać, żeby dostać te 3,46. I jakie dysproporcje panują w zawodzie artysty. Wchodzisz na plan serialu, gdzie grasz epizod, do którego nie musisz się specjalnie przygotowywać i dostajesz tysiąc złotych za dzień zdjęciowy. Przez trzy miesiące pracujesz nad spektaklem i dostajesz tyle samo.
Zdarzało ci się zagrać w serialu?
Nawet w dwóch, zaraz pojawię się w trzecim.
Co to za role?
Nie chwalę się nimi, bo też nie ma czym: raz jestem dziewczyną, która ucieka z więzienia, żeby spotkać się z córką, a raz sędziną na zawodach konnych. W obu przypadkach szybka robota bez czasu na próby. I zastrzyk gotówki, który pomaga się utrzymać.
Szczególnie cenny dla aktorki, która pracuje na freelansie.
Na szczęście serial może też dać aktorskie wyzwania, chociaż to z kolei niekoniecznie idzie w parze z wysokimi honorariami. Rozmawiam właśnie z Przemysławem Wojcieszkiem, który chce wyreżyserować miniserial na podstawie scenariusza Mai Staśko, tej samej, która napisała Wkurwione kobiety w leju po Polsce (spektakl pod tym tytułem jest grany na Scenie Ciśnień wrocławskiego Teatru Muzycznego Capitol – red.). To będzie opowieść o trzech dziewczynach, które pracują w dużej, bezwzględnie wyzyskującej swoich pracowników fabryce. To je łączy, no i rozmowy w przerwach na papierosa. Ja oczywiście zagram tę, która chce robić rewolucję. Tu nie spodziewam się tysiąca złotych za dzień zdjęciowy – serial powstanie z pieniędzy z crowdfundingu, będziemy go rozpowszechniać w Internecie, odcinki nie będą miały więcej niż kilkanaście minut, a całość powstanie z myślą o młodych kobietach, które stanowią większość serialowej publiczności, a które w tych filmach nie znajdują oferty dotyczącej ich życia i ich problemów. Bo kobiety w polskich serialach rzadko bywają kimś więcej niż dodatkiem do męskiego bohatera. Chyba że mówimy o pomysłach na opowieści o przyjaciółkach z klasy średniej, które spotykają się na kawie lub drinku, żeby – znów! – opowiadać o swoich facetach. Tu będzie inaczej. Obok mnie pojawią się tam Katarzyna Kucharska i Małgorzata Kaczmarek.
To oznacza, że w nowym roku czekają cię wyzwania.
Nie tylko artystyczne – 1 stycznia zaczynam prowadzić działalność gospodarczą, bo to jedyna w mojej sytuacji szansa na ubezpieczenie zdrowotne i emerytalne. Z tego powodu dużo siedzę w papierkach, piszę też wnioski o dofinansowanie, zwłaszcza listopad stał pod ich znakiem. Chociaż kiedy widzę, co się dzieje wokół, i mam tu na myśli między innymi sprawę „Dwutygodnika”, który stracił publiczne wsparcie, mam coraz mniejszą nadzieję, że któryś z moich pomysłów przejdzie przez ministerialne sito. Chciałabym prowadzić rozmaite działania artystyczne i warsztatowe dla Centrum Praw Kobiet w ramach programu „Kultura Dostępna” – staram się o dofinansowanie. Będę pracować nad spektaklem Casting w reżyserii Katarzyny Szyngiery w ramach Nurtu Off na Przeglądzie Piosenki Aktorskiej, w drugim, Kronice polskiej Katarzyny Dudzic-Grabińskiej, wystąpię gościnnie. Poza tym prowadzę warsztaty, uczę śpiewu. Trochę śmieszne jest to, że odkąd wyjechałam z Wrocławia, mam więcej niż kiedykolwiek artystycznych powodów do tego, żeby być w tym mieście.
Może więc twój wyjazd do Warszawy nie miał sensu?
Miał, nawet w kontekście części wrocławskich projektów. Casting robię z ekipą z całej Polski – reżyserka, Kaśka Szyngiera, mieszka w Warszawie, autorka tekstu, Weronika Murek, w Katowicach, ale wciąż do stolicy dojeżdża, scenografka, Agata Baumgart, krąży między Łodzią a Warszawą, aktorka, Kamila Salach, porzuciła Wrocław dla Warszawy i tylko Agata Obłąkowska żyje we Wrocławiu. I gdyby nie Warszawa, gdzie spotkałam Kaśkę Szyngierę, pewnie nie doszłoby do tej współpracy. To w Warszawie nawiązałam kontakt z teatrolożką Krystyną Duniec, dzięki któremu zaangażowałam się w inicjatywę Otwartego Uniwersytetu Powszechnego im. Ireny Krzywickiej, którego celem jest praca u podstaw, jazda z kulturą do małych miasteczek. To w stolicy zaśpiewałam koncert świąteczny dla Centrum Praw Kobiet, a w styczniu pojawię się na otwarciu nowej siedziby CPK w Żyrardowie. Wreszcie, to w Warszawie nauka śpiewu i prowadzenie warsztatów wokalnych może być dla mnie źródłem bieżących zarobków. Co nie zmienia faktu, że cały czas jestem w drodze.
Pochodzisz z Rzeszowa. Dorastając tam, znajdowałaś pole dla łączenia sztuki z aktywizmem społecznym?
Wyjechałam stamtąd zaraz po maturze i szczerze mówiąc, nie bardzo mnie wtedy interesowały obie te dziedziny. Byłam bardzo zbuntowaną nastolatką, niegrzecznym dzieckiem.
Co to znaczy?
Piłam tanie wino, nie wracałam do domu na noc, dużo eksperymentowałam. A ponieważ zawsze miałam dobre oceny, właściwie w ogóle się o to nie starając, mogłam sobie pozwolić na ten bunt, bo nikt mnie do nauki nie musiał gonić. Mogłam nie odrabiać lekcji, a i tak na bazie tego, co usłyszałam na lekcjach, miałam same piątki. Po godzinach naukę olewałam, interesowali mnie znajomi, to, jakie książki czytają i jakiej muzyki słuchają.
To kiedy zaczęła się Karolina Mikuła – artystka, aktywistka?
To drugie życie zaczęło się na studiach. Przyjechałam do Wrocławia jako dziewiętnastolatka, poszłam do Teatru Polskiego, zobaczyłam Prezydentki w reżyserii Krystiana Lupy i poczułam się tak, jakby mi ktoś zrobił lobotomię. Zakochałam się w teatrze od pierwszego wejrzenia. I generalnie w sztuce. Ponieważ w liceum zdążyłam się wyszumieć, na studiach kompletnie nie interesowało mnie studenckie życie, chodzenie po imprezach. Zaczęłam się otaczać ludźmi zainteresowanymi czymś więcej niż piwem. Na początku studiowałam historię sztuki i przeżyłam rozczarowane tym kierunkiem. Bo to były studia bardzo lokalne – wykładowców interesował głównie barok śląski, nas, studentów, niekoniecznie. Byliśmy głodni sztuki współczesnej i uczyliśmy się jej sami od siebie, korzystając z oferty kulturalnej Wrocławia. Zresztą zawsze to ludzie, jakich poznajesz, są najważniejsi – to oni cię inspirują. Te przyjaźnie z pierwszego roku studiów zresztą wciąż trwają.
Czyli sztuka zaczęła się od ludzi, a aktywizm?
Od rowerów. Związałam się z Wrocławską Inicjatywą Rowerową, organizowałam happeningi na pograniczu działań performatywnych, zbierałam doświadczenie produkcyjne – koordynowałam Wrocławskie Święto Rowerzysty, obchody Tygodnia Mobilności. Później miałam epizod studiów wokalnych w Nysie, gdzie nie dogadałam się z moim profesorem i przed końcem drugiego roku wróciłam do Wrocławia, przekonana, że z tego mojego śpiewania nic nie będzie, chociaż miałam już zespół, z którym występowałam w knajpach. Poszłam na kulturoznawstwo, ale w połowie pierwszego roku uznałam, że wolę jednak być praktyczką niż teoretyczną, i tak trafiłam do Studia Musicalowego przy Teatrze Muzycznym Capitol. Nigdy nie studiowałam dla samego papierka i zawsze rezygnowałam, jeśli uczelnia nie dawała mi umiejętności czy wiedzy, po którą przychodziłam.
Tak naprawdę też długo nie wiedziałam, czego chcę, szukałam własnej drogi. Moja artystyczna historia, choć może nie jest długa, nauczyła mnie dojrzałości, która rzadko bywa udziałem absolwentów szkół artystycznych, wielozadaniowości – wszystko musiałam sama sobie organizować, umiejętności łączenia doświadczeń z różnych dziedzin. Może dlatego mogę pozwolić sobie na to, żeby robić to, co lubię, w czym widzę sens. I jestem gotowa, żeby sama o siebie zadbać. Moje życie nie sprowadza się do biegania po castingach i czekania na telefon. To podejście pozwala mi przetrwać na freelansie mimo kiepskich przelewów z ZAiKS-u.
W podejściu do artystycznych propozycji jesteś równie bezkompromisowa, jak wcześniej w stosunku do oferty studiów?
Staram się je tak traktować, chociaż nie zawsze stawiam na swoim za wszelką cenę – teatr to często praca zespołowa. Nie wtrącam się, jeśli uznaję, że kształt całości to nie moja rzecz, ale rezygnuję z wyzwań, w których źle się czuję. Czasem propozycję traktuję wyłącznie jak pracę – tak jest zazwyczaj na planie zdjęciowym serialu. Ale to też jest doświadczenie, bo wszędzie spotykasz, poznajesz nowych ludzi. Nauczyłam się, że w tym zawodzie trzeba mieć twardy tyłek – często słyszy się odmowę, wysyła się masę maili, na które nikt ci nie odpisuje, wydzwania się do osób, które nie chcą od ciebie odebrać telefonu. Trzeba nauczyć się nie przejmować i robić swoje. Od paru lat praktykuję jogę, która sprawia, że mam porządek w głowie. Jogini uczą, że jak wykonujesz praktykę regularnie, blokady w ciele puszczają, tyle że wszystko to przychodzi w swoim momencie. Staram się przekładać to podejście na życie zawodowe, artystyczne. Porażki próbuję przyjmować ze spokojem – wychodzę z założenia, że nic się nie stanie, jak się czasem coś nie uda.
Wyjeżdżałaś z Wrocławia z żalem, że to miasto nie ma ci wiele do zaoferowania jako artystce. Ciągle czujesz tę gorycz?
Przeszło mi, kiedy uświadomiłam sobie, że może to ja wyeksploatowałam Wrocław na tyle, na ile mogłam. Ale wciąż bywam tam gościnnie i to jest fajne, bo to już nie jest miasto, od którego czegoś wymagam. Czuję, że się rozwijam, że poszłam gdzieś dalej, że ta przeprowadzka wyjdzie mi na dobre. A w Warszawie spotykam sporo ludzi, którzy odpuścili sobie Wrocław – pracują w różnych instytucjach kultury. Z kolei we Wrocławiu mam wciąż sporo znajomych. I głównie z myślą o nich cieszę się ze zmian w Teatrze Polskim – będą mieli dokąd chodzić. No i ze względu na sentyment – to Polski mnie kształtował jako młodą osobę. Kolejne spektakle oglądałam tam po kilka razy. A w ostatnim dniu dyrekcji Krzysztofa Mieszkowskiego brałam udział w koncercie Wolność jest jazz z okazji rocznicy Porozumień Sierpniowych. Solidarnościowe songi, które tam śpiewaliśmy, nabrały wtedy nowego znaczenia. To paradoks, że pierwszy raz zaistniałam artystycznie na scenie Polskiego w dniu, który był dla tej sceny początkiem końca.
Czy jest granica między zaangażowaniem społecznym a sztuką? Gdzie zaczyna się i kończy aktywistka Micuła, a gdzie artystka występująca pod tym samym nazwiskiem?
Sama nie wiem. Można powiedzieć, że jest to kwestia kontekstu, tego, czy występuję na ulicy, czy w teatrze. Z drugiej strony jedno i drugie to performans, czyli rodzaj działania mający na celu wpływanie na rzeczywistość. Najpierw śpiewałam na strajkach kobiet, potem przeniosłam ten strajk na deski Capitolu, występując z Arahją w Konkursie Aktorskiej Interpretacji Piosenki. Te pierwsze występy miały bardziej społeczny, drugi – bardziej artystyczny charakter, ale oba te pierwiastki były w nich obecne. Ten element zaangażowania został – jak sądzę – doceniony przez jurorów konkursu, którzy dostrzegli w moim występie rodzaj manifestu. Takie myślenie o sztuce jest mi bliskie. Zresztą we współczesnym teatrze ten trend jest bardzo silny – aktor nie tyle wchodzi w rolę, co reprezentuje konkretną postawę, wrażliwość, światopogląd. Podejrzewam, że Marta Streker, reżyserka Spólnoty Układu Formalnego, spektaklu o tradycjach ruchu spółdzielczego w przedwojennej Polsce, zaprosiła mnie do tej pracy, bo mocno utożsamiam się z poglądami i działalnością Ireny Krzywickiej, którą mam tam przyjemność grać.
Casting, spektakl, który bierze udział w przyszłorocznym offowym konkursie na PPA, też będzie z tobą spójny?
Nie wiem jeszcze, jakie będzie to przedstawienie, ale temat jest poważny i dla wszystkich kobiet pracujących dziś w teatrze dotkliwy. Mówimy o #MeToo, ruchu, który nie dotarł do polskiego teatru. Jestem na etapie rozmów ze znajomymi związanymi ze sceną – rozmawiam z aktorkami, producentkami, reżyserkami, gadam też z facetami, pytając o doświadczenia z pracy w teatrze. Opowieści, jakich wysłuchuję, są porażające. W Castingu idziemy w lekką formę, w spektaklu pojawią się piosenki. Ale duża część historii tam opowiedzianych będzie wzięta z życia, z doświadczeń naszych koleżanek i kolegów.
Jakie to są doświadczenia?
Historie molestowania, mobbingu, dyskryminacji ze względu na płeć. Najbardziej w tym wszystkim nie jest przerażające to, że takie rzeczy się dzieją, ale skala tych doświadczeń. Wysłałam sto pięćdziesiąt zapytań do różnych osób, ze dwie z tego grona odpisały: „nigdy nic takiego mnie nie spotkało”. Wciąż nie wiem, jak to ugryźć. Najchętniej krzyczałabym o tym głośno, przywołując nazwiska osób, które krzywdzą innych. Ale byłabym spalona we własnym środowisku.
Powiem więc tylko, że są to historie o reżyserach, którzy proponują rozbieraną próbę w nocy pod pretekstem szukania postaci. Albo mówią wprost, co zdarza się szczególnie w teatrach prowincjonalnych, ale też w rozmaitych grupach teatralnych, do których trafiają dziewczyny jeszcze nieletnie: „załatwię ci karierę, będziesz grała tu i tam, ale najpierw będziemy pić alkohol i uprawiać seks”. W przypadku osób szerzej rozpoznawalnych wszystko odbywa się w białych rękawiczkach. Niemoralna propozycja nie pada wprost, toczą się rozmowy, padają obietnice, a potem propozycja pójścia razem na lampkę wina i odwiezienia do domu. I kiedy odmawiasz, okazuje się, że rolę zagra ktoś inny.
Może to jest kwestia pokoleniowa? Czasy się zmieniły, nie wszyscy to zauważyli.
Problem na pewno dotyczy przede wszystkim starszego pokolenia reżyserów czy dyrektorów, ale zdarza się, że młodzi przejmują pałeczkę. I nie da się tego sprowadzić jednoznacznie do schematu silny facet – słaba kobieta, bo w świecie teatru są też kobiety, które poniżają inne kobiety. Są też mężczyźni, którzy wykorzystują młodszych mężczyzn, także w aspekcie seksualnym. Zresztą, abstrahując od molestowania i seksualnego kontekstu, czy wyobrażasz sobie rozmowę o pracę, gdzie przechodzisz kolejne etapy rekrutacji, trwa to tygodniami i wciąż nie rozmawiacie o pieniądzach? Albo przychodzisz na rozmowę o pracę, a ktoś ci mówi, że masz krzywy nos, że jesteś za stara? Moja znajoma, lat 31, podczas rozmowy z pewnym dyrektorem teatru usłyszała, że się nie nadaje, bo jest starym próchnem.
Może to była ironia, żart?
Nie.
Tobie też takie rzeczy się zdarzały?
Najśmieszniejsze jest, że je wypieramy. Długo byłam przekonana, że mnie ten problem nie dotyczy. Dopiero kiedy zaczęłam rozmawiać o tym, zaczęły mi się przypominać moje własne historie. Jesteśmy osaczeni językiem nienawiści, przemocy, szczególnie w tym środowisku. Gdyby ktoś brał to do siebie, analizował, przejmował się na okrągło, nie wytrzymałby tygodnia w szkole aktorskiej, kilku dni prób albo jednej rozmowy o pracę. Więc zwykle na pytanie, czy coś takiego ci się przydarzyło, pada odpowiedź: „Nie, mi w sumie nie, ale koleżankom tak”. A potem nagle zaczynają ci się przypominać historie, które wyrzuciłaś z głowy.
A co ty wyrzuciłaś z głowy?
Sytuacje, w których byłam obrażana, poniżana, manipulowana, w których wykorzystywano moje słabości, żeby osiągnąć konkretny cel, w których składano mi obietnice bez pokrycia. Wiem, że to zawsze wynika z personalnych frustracji osób, które są przy władzy. Z takiego myślenia: mnie kiedyś gnoili w szkole, to teraz sam pognoję. Przykładem są fuksówki, wiecznie żywa tradycja szkół teatralnych, w myśl której pierwszoroczniakom funduje się semestr prześladowań. A za rok ci, którzy tego doświadczyli, robią to samo innym. No i dochodzi element obecny u osób długo pozostających w zawodzie – wybujałe ego. „JA otworzę ci ścieżkę kariery, dzięki MNIE coś osiągniesz, zdobędziesz”. Gówno prawda!
To co można z tym zrobić?
Mówić o tym głośno. To, że sobie rozmawiamy w garderobie, że się wspieramy nawzajem, niczego nie zmienia. Tak samo jak to, że się godzimy na pracę w takich warunkach, bo wmawiamy sobie, że nie ma innego wyjścia.
Sama mówisz o tym ogólnie, bez podawania nazwisk.
Bo tego nie przemyślałam. Zaczęłam się zajmować grubym tematem. Nie wiem, co z nim zrobić. Jestem przerażona opowieściami, które do mnie spływają. Sama tej rewolucji nie zrobię, ale nawet jak będzie nas więcej, nie będzie to łatwy przewrót.
We wrześniu zaśpiewałaś w Legnicy koncert złożony z piosenek Kory i Grzegorza Ciechowskiego. Wystąpiłaś z tym materiałem gdzieś indziej?
Jeszcze nie, ale rozmowy się toczą.
Skąd wybór repertuaru?
Lubię lata osiemdziesiąte i dziewięćdziesiąte. Szanuję twórczość Kory i Ciechowskiego, jestem przekonana, że ich teksty są wciąż aktualne także przez to, że jesteśmy w podobnej sytuacji politycznej. I – już ze względów czysto artystycznych – mam dużą radość aranżowania tych utworów na nowo.
Za co lubisz te dekady?
Za sztukę krytyczną, odwagę artystów, za ich zaangażowanie. Nie tylko w muzyce, to też okres przełomu w polskim teatrze, sztukach wizualnych.
Może wtedy było łatwiej? Wiadomo było, przeciwko komu się buntować. Wystąpiłaś na scenie w czarno-białym kostiumie, nawiązującym do scenografii Republiki. Dziś ostre kontrasty zastępują odcienie szarości.
Rzeczywiście, można się pogubić. Trochę też dlatego, że życie codzienne stało się takie lekkie. I można dryfować w rzeczywistości, nie zdając sobie sprawy z zagrożeń. Zrobiło się nam zbyt wygodnie. To dlatego nie doceniamy wolności jako wartości, czegoś, o co trzeba dbać i co trzeba pielęgnować.
Co artysta może w takiej sytuacji zrobić?
Powiedzieć innym, żeby się obudzili. Krzyczeć o tym głośno.
Kłopot z dostępem do mikrofonu. Możesz krzyczeć głośno, ale skoro twój głos doczeka się jednorazowego odtworzenia w radiu, trudno żeby miał siłę oddziaływania.
Na szczęście jest Internet. Używam Facebooka jako narzędzia zbierania publiczności wokół tego, co robię. Internet jest pomocnym narzędziem dla działaczy społecznych i artystów, zwłaszcza tych, za którymi nie stoi żadna instytucja.
Jakie masz plany na nowy rok?
Zrobić to, co mi nie wyszło w minionym – wciąż myślę o materiale na płytę, kiełkuje mi on w głowie, ale teraz widzę, jak długim i skomplikowanym procesem jest taka produkcja. Chciałabym wydać materiał z własną muzyką, może też tekstami. Chciałabym, żeby to poszło w świat.
O czym chcesz śpiewać?
O teatrze z zaklejonymi ustami. O tym, że żyjemy w jakiejś bańce, że powinniśmy się obudzić. Że trzeba działać razem, tworzyć wspólnotę, a wszystko, co inne, jest fajne i potrzebne, i że nie należy się tego bać.
Trochę idealistycznie to brzmi. I mocno naiwnie.
Chyba już na zawsze pozostanę idealistką. I nie mam problemu z tym, że ktoś mi wytyka naiwność. Może taka też trochę jestem.
04-01-2019
Karolina Micuła - wokalistka, aktorka, aktywistka, związana m.in. z Ogólnopolskim Strajkiem Kobiet, laureatka Nagrody Publiczności i Nagrody ZAiKS-u Konkursu Aktorskiej Interpretacji Piosenki w 2018 oraz honorowego wyróżnienia WARTO, przyznanego przez redakcję wrocławskiej „Gazety Wyborczej”.
pukanie się w niskie czoło pomaga. Wszystkiego dobrego