Jeśli wygramy w sądzie, to nie z dyrektorem, ale z sobą
Magda Piekarska: Jak trafiła pani do Bagateli?
Patrycja Babicka: Niestandardowo. Trzy lata temu teatr wystawił mój tekst Pitawal – historie kryminalne Krakowa w piosenkach. Tak poznałam Jacka Schoena. Po premierze, zapytał, czy poza pisaniem mogłabym czymś jeszcze zająć się w teatrze. Przez wiele lat pracowałam jako specjalistka od PR-u w nowych mediach, a ten obszar był w Bagateli zaniedbany. Zostałam zatrudniona na pół etatu, po pół roku dostałam pełny etat, a potem zaczęłam pełnić funkcję kierownika działu kreacji.
Coś panią wtedy niepokoiło?
Nie, w tym pierwszym okresie nie było sytuacji wskazujących, że dyrektor ma skłonności do przekraczania granic cielesności, intymności. Natomiast kiedy zaczęłam pracować jako kierowniczka, zmienił się charakter naszych spotkań. Na początku uczestniczyłam w nich w grupie innych członków zespołu, a na nowym stanowisku musiałam osobiście akceptować projekty u niego w gabinecie. Zaczęło się od propozycji przejścia na ty, nie skorzystałam z niej i w efekcie on zwracał się do mnie na ty, ja do niego – „panie dyrektorze”. Potem pojawiły się próby kontaktu fizycznego, z początku niewinne, typu głaskanie po ręce. To wszystko ewoluowało w czasie. Na początku nie był napastliwy, a kiedy zaczął pozwalać sobie na bardziej śmiałe gesty, byłam oszołomiona i próbowałam samej sobie wytłumaczyć, że są to próby, być może niezręczne, wyrażenia serdeczności.
Reagowała pani na nie?
Nigdy wcześniej nic podobnego mnie nie spotkało, może dlatego nie potrafiłam się zdobyć na to, żeby odpowiedzieć dosadnie. Mówiłam: „proszę mnie nie dotykać”. Z dzisiejszej perspektywy wiem, że to go tylko nakręcało. Mniej więcej półtora roku temu podczas powitania polizał mnie w szyję. Pomyślałam: „starszy człowiek, może to się stało przez przypadek”. Nie mogłam uwierzyć, że mógł coś podobnego zrobić intencjonalne. Zaczęłam rozmawiać z koleżankami z teatru, usłyszałam od nich, że to normalne, że to taki erotoman-gawędziarz. Nie umiałam sobie z tym poradzić, więc zepchnęłam to wydarzenie do podświadomości, jako przypadek właśnie. Ale kilka tygodni później to się powtórzyło i wtedy byłam już pewna, że to nie jest przypadek. W dodatku koleżanki zaczęły się dzielić ze mną podobnymi historiami – wtedy pojawiła się myśl, że trzeba z tym skończyć.
Ale wtedy jeszcze nie podjęłyście żadnych działań?
Nie. Wtedy jeszcze nie. Przełom nastąpił we wrześniu ubiegłego roku. To było popołudnie, byliśmy sami na piętrze w teatrze, szłam korytarzem, nagle chwycił mnie i próbował pocałować. Wyrwałam się, pobiegłam do toalety, zwymiotowałam tam. To było totalne przekroczenie granic. Wtedy już wiedziałam, że to nie ja jedyna mam problem. Jedna z koleżanek, inspicjentka, powiedziała nawet dyrektorowi technicznemu, że może założyłby kamery, żeby choć prewencyjnie działały na Schoena. Usłyszała, że to niemożliwe z powodu RODO. I nikt z tym nic nie zrobił. Zarząd Bagateli wiedział, że mamy problem – nie dostałyśmy żadnego wsparcia. Od koleżanek wiedziałam, że Alina Kamińska, przez lata ofiara takich incydentów, próbowała się dyrektorowi postawić. I spotkała ją nieformalna kara – nie dostawała ról. Ala jest aktorką, ale też krakowską radną, pomyślałyśmy więc, że warto z nią pogadać, może coś wymyśli. Zastanawiałyśmy się wtedy, co zrobić, żeby przestał nas nękać. Jakbyśmy wszystkie miały syndrom sztokholmski – myślałyśmy o tym, żeby go ochronić, bo to przecież starszy człowiek, że wystarczy, że po cichutku zniknie z teatru. A niedługo wcześniej trafiła do nas aktorka zaraz po szkole. I Karolina Więckowska, która zastępowała wówczas sekretarkę i zamykała za młodą aktorką drzwi gabinetu dyrektora, powiedziała nam, że poczuła się jak żona Fritzla. To była tak zwana rozmowa sezonowa – do gabinetu weszła uśmiechnięta dziewczyna w letniej sukience, a wyszła kompletnie rozbita, roztrzęsiona. „Trzeba przeżyć i zapomnieć” – powiedziała tylko. Te zachowania eskalowały, było dla nas oczywiste, że należy to przerwać. Ale cały czas próbowałyśmy to zrobić tak, żeby dyrektor nie poczuł się urażony.
To Alina Kamińska doradziła wam rozmowę z prezydentem Krakowa Jackiem Majchrowskim?
Tak. I ten pomysł z naszej ówczesnej perspektywy faktycznie wydawał się najlepszy. Alina poszła do prezydenta, szepnęła mu, że mamy problem. Powiedział, żeby opisać sprawę w piśmie i zostawić je w sekretariacie – to miało ochronić nasze nazwiska.
Ale one wypłynęły.
Zanim to się stało, prezydent zaprosił nas na rozmowę. Wypytywał podczas niej, co której z nas robił Schoen. Opowiadanie o tym było dla nas emocjonalnie trudne. „W takim razie jutro dyrektor dostanie białą kartkę, żeby mógł na niej napisać wypowiedzenie z pracy” – powiedział prezydent. I obiecał, że gwarantuje nam ochronę. A następnego dnia dyrektor zaczyna dzwonić do każdej z nas po kolei. Bo okazuje się, że jest nadal dyrektorem, nasza akcja nie wyszła. I mówi nam, że słyszał, że mamy zastrzeżenia, że mylimy ojcowskie gesty w naszą stronę z takimi o erotycznym podtekście. Tej młodej aktorce powiedział, że musiała pomylić jego przepuklinę ze wzwodem. Mówi nam, że w teatrze będzie działał program antymobbingowy. I że od teraz każda z nas ma przychodzić do jego gabinetu i w obecności kadrowej wyjaśniać swoje wątpliwości. Poczułyśmy się jak gówniary, które same narozrabiały, a potem naskarżyły wujkowi, próbując zrzucić winę na kogoś innego. Byłyśmy wściekłe, miałyśmy poczucie, że to, co się wydarzyło, przekroczyło granice przyzwoitości, że musimy z tym iść do mediów. Poprosiłam o poradę zaprzyjaźnioną dziennikarkę, a ona przyprowadziła Szymona Jadczaka z TVN, który jako pierwszy - zrobił na ten temat duży i rzetelny materiał. Za nim poszły inne media. Nareszcie poczułyśmy się bezpiecznie. To było dla nas ważne, bo zaczęłyśmy się gubić, zastanawiać, czy nie przesadzamy, czy może to jednak jest dopuszczalne. Mówiło się: „taka branża”.
Kto wam mówił, że przesadzacie?
Pojawiły się różne głosy. Poza wsparciem, którego było sporo, usłyszałyśmy mnóstwo krytycznych uwag. Już między spotkaniem z prezydentem a ujawnieniem sprawy w mediach byłyśmy psychicznie zajechane. Dziewczyny musiały przychodzić do pracy, licząc się z tym, że spotkają dyrektora. Bo dyrektor pojawiał się na przykład na spektaklu, żeby za kulisami rozmawiać z Aliną na dziesięć minut przed jej wejściem na scenę. Jego stronę trzymało wiele osób – kolega aktor zbeształ jedną z dziewczyn podczas przedstawienia: „Co wy robicie, niszczycie teatr”. Wewnątrz teatru potworzyły się grupki, jedni byli za nami, inni totalnie przeciwko. Parę osób uwierzyło, że to zamach na stołek dyrektora, spisek, którym kieruje Alina. Cała ta agresja obracała się w stronę młodych dziewczyn. Były ataki słowne, a żona dyrektora potrafiła publicznie spytać: „no, którą jeszcze molestował?”. My, z teatralnej administracji, zdecydowałyśmy się pójść na L4. Jesteśmy skazane na ośmiogodzinne siedzenie w jednym pokoju z koleżankami, które broniły Schoena. Jedna z nich jest w teatrze od dwudziestu lat – tłumaczyła nam, że ją od dawna dotykał, klepał, łapał za biust. „I mi nic się nie dzieje, nie róbcie syfu” – przekonywała. Staram się jakoś zrozumieć osoby, które ustawiły się po drugiej stronie – odkąd pamiętają, w Bagateli stosowało się zarządzanie przez zastraszanie, przez konflikt, nie wiedzą, że można inaczej. Sama po trzech latach pracy uległam tej atmosferze, bałam się zareagować zgodnie ze sobą, starałam się nie urazić dyrektora. I rozumiałam koleżanki, które przez lata znosiły to wszystko za cenę bezpiecznej posady. Rozumiem, że boją się o miejsca pracy.
Czy po tym, jak Jacek Schoen poszedł na zwolnienie, dostałyście w pracy jakąś formę pomocy?
Renata Derejczyk, jego zastępczyni, zaproponowała psychologa dla wszystkich, ale z tego co wiem, nikt nie skorzystał z tej opcji. My mamy swoją panią psycholog, Iwonę Wiśniewską, która jest z nami od początku. Ta pomoc okazała się niezbędna, bo cała ta sytuacja nie pozostała bez wpływu na życie codzienne każdej z nas, na nasze relacje z bliskimi, z kolegami z pracy. Przede wszystkim przekonałyśmy się, jak wiele rzeczy znosiłyśmy, których nie musiałyśmy, nie powinnyśmy znosić. Ale też rozumiemy swoje własne reakcje lub raczej ich brak – w Bagateli pracuje około sześćdziesięciu kobiet. Jeśli większość przymyka oko na zachowania dyrektora, mamy prawo zastanawiać się, czy nie przesadzamy z naszą reakcją.
Żeby potem usłyszeć uwagi w stylu: „skoro było tak źle, to ciekawe, dlaczego dopiero teraz to ujawniły”.
Każda z nas widziała, jak dyrektor ukręca łeb sprawom, które mu się nie podobają. Alina chciała na przykład założyć związek zawodowy aktorów. Przez lata nie było konkursu na stanowisko dyrektora Bagateli, było też wiadomo, że obecna kadencja Jacka Schoena jest jego ostatnią. Wszyscy liczyli na konkurs, związek zawodowy pozwoliłby mieć swojego przedstawiciela w komisji, która dokonałaby wyboru następcy dyrektora. Ale nic z tego nie wyszło – Alina usłyszała, że jeśli założy związek, dyrektor ją zwolni. Podobnych sytuacji było więcej. Niektóre z dziewczyn chodziły do Renaty, żeby alarmować o sytuacjach związanych z molestowaniem – słyszały w odpowiedzi: „ojej, to straszne”. Jeśli mówimy przełożonym o problemie, a w konsekwencji oni nic nie robią, mamy prawo myśleć, że się nie da tego rozwiązać, a każda z nas z osobna obawia się, że straci pracę. Poza tym jest jeszcze jeden aspekt tej historii – wstyd. Żadna z nas nie chciała być twarzą historii o molestowaniu.
Pani nią została, razem z Aliną Kamińską i Karoliną Więckowską.
W pewnym momencie stało się jasne, że ta historia musi mieć twarze, żeby w medialnym przekazie wypaść wiarygodnie. Musiałyśmy kogoś wybrać, nie mogłyśmy opowiadać o tym wszystkim anonimowo. Zdecydowałyśmy, że my mamy najmniej do stracenia. Ja i Karolina Więckowska, kierowniczka działu redakcyjnego, bo możemy szukać pracy także poza teatrem. I Alina Kamińska, która uznała, że nawet jeśli cała ta historia może oznaczać koniec jej kariery aktorskiej, to zawsze pozostaje jej prospołeczna działalność, w której realizuje się jako radna.
Nie żałujecie tego kroku?
Nie, chociażby dlatego, że po tym, jak się ujawniłyśmy, wiele dziewczyn zaczęło się do nas zgłaszać. Nie tylko z teatru – to były kelnerki, panie sklepowe, barmanki z okolicznych knajp. Można było odtworzyć na podstawie tych zgłoszeń całodzienną trasę Jacka Schoena – od sklepu niedaleko domu dyrektora, przez autobus, teatr, gdzie pracuje, po Bunkier Sztuki, gdzie jada obiady, po Winosferę, gdzie bywa wieczorami. Cała trasa molestowania od wyjścia do pracy, przez pracę, po wieczorne spotkania ze znajomymi.
O czym mówiły?
Kelnerki na przykład o obmacywaniu i śliskich tekstach. Do redakcji TVN24 napisała też dziewczyna, która spotykała dyrektora w autobusie, była jego sąsiadką, wsiadali na tym samym przystanku. Pisała, że zna temat, że to obleśny typ, że za każdym razem, jak go spotykała, podchodził i szeptał jej świńskie rzeczy na ucho. Potem, jak go tylko widziała, starała się usiąść jak najdalej. Znałyśmy to dobrze – jak byłyśmy chore, wydzwaniał do nas i też takie świństwa opowiadał. Pamiętam, jak zachorowałam na nerki, chodziłam po ścianach z bólu, a on zadzwonił, żeby opowiadać, czego by mi nie zrobił, gdyby mi wskoczył do łóżka. Słuchałam tego wszystkiego, nie umiałam mu powiedzieć, żeby spadał.
Molestował wszystkie kobiety pracujące w teatrze?
Nie, ale okoliczności, w których się uaktywniał, były dość ściśle określone. Każda z nas doświadczyła molestowania, nie mając partnera, będąc na przykład po rozwodzie, rozstaniu. Jedna z dziewcząt rozstała się z partnerem, dyrektor ją próbował „pocieszać”, aż wyszła za mąż – wtedy jego zainteresowanie znikło. Dziś myślę, że szukał kobiet, za którymi nie stał żaden facet.
Jak teraz wygląda wasza sytuacja?
Dyrektor miał wrócić z urlopu 9 stycznia, dziś wiadomo, że go przedłuży [we wtorek 7 stycznia na polecenie prokuratury dyrektor został zatrzymany przez policję – red.]. Spodziewamy się, że lada moment pojawią się prokuratorskie zarzuty pod jego adresem, co oznacza, że otworzy się formalna furtka pozwalająca go odwołać ze stanowiska. Bo dopóki ich nie będzie, prezydent nie ma instrumentów prawnych, żeby zawiesić lub odwołać dyrektora – nasze relacje nie są wystarczającym powodem. Sprawę monitoruje rzecznik praw obywatelskich, wspiera nas mnóstwo organizacji feministycznych, temu, co się dzieje wokół Bagateli przygląda się Helsińska Fundacja Praw Człowieka. Bagatela jest jednym z nielicznych teatrów, w którym nie ogłaszało się dotąd konkursu na stanowisko dyrektora – był powoływany decyzją prezydenta. Dziś wiemy nieoficjalnie, że jeśli dyrektor zostanie odwołany, będzie ogłoszony konkurs. Mam taką nadzieję, bo nie wyobrażam sobie, że miałabym wrócić z nim do pracy. Z tego, co wiem od koleżanek, w teatrze panuje marazm, nikt nie podejmuje decyzji, co jest pewnie podyktowane tym, że nadal Schoen sprawuje formalnie funkcję dyrektora. Ciekawa jestem, czy zostały zmienione plany repertuarowe – główną premierą w sezonie miała być sztuka napisana przez Joannę Schoen, żonę dyrektora, w jego reżyserii i z jej scenografią. Bo inna sprawa, że Bagatela stała się prywatnym folwarkiem Schoenów – na początku urzędowania dyrektor nie reżyserował, potem odkrył taką możliwość – reżyserował jedną sztukę w roku, później robił to coraz częściej. Jego żona była scenografem wielu fars, teraz zaczęła jeszcze pisać. Bagatela ma świetny zespół artystyczny, który wiele razy pokazał, że doskonale sprawdza się w każdym repertuarze. Dlatego ten nepotyzm i monotematyczność sztuk reżyserowanych przez Schoena wielu z nas zaczął uwierać.
Czy po tym, jak temat molestowania w Bagateli trafił do prasy, dostałyście sygnały z innych instytucji kultury o podobnych nadużyciach?
Przede wszystkim dostałyśmy mnóstwo wsparcia – z całej Polski, nie tylko z branży, nie tylko od kobiet. Iwona Kempa, reżyserka, zorganizowała spontanicznie spotkanie w Krakowie, na które zaprosiła środowiska feministyczne. Były tam na przykład dziewczyny, które zaproponowały zbiórkę finansową, żeby opłacić prawnika dla nas. Ponieważ mamy prawnika, który pracuje pro publico bono, nie przyjęłyśmy tej propozycji, co nie zmienia faktu, że to wzruszające, że ktoś chciał o nas zadbać. Zgłosiła się Helsińska Fundacja – chciała reprezentować nas w sądzie. Poczułyśmy, że zrobiłyśmy coś, co może zmienić rzeczywistość, ale też, że otworzyłyśmy puszkę Pandory. Że robimy rewolucję – w systemie, branży, w stosunku do ciała kobiety, aktorki. I tak, oczywiście, pojawiły się od razu opowieści z innych miejsc – o tym, że podobna historia miała miejsce w Łodzi, że do przypadków molestowania dochodziło w jednej ze szkół teatralnych.
Czy wasza historia może sprawić, że w przyszłości podobnych przypadków będzie mniej?
Wydaje się, że idealnym środowiskiem dla nich są teatry zarządzane w stary sposób, gdzie władza dyrektora jest absolutna, gdzie jest niemalże bogiem. Pamiętam, jak rozmawiałyśmy z twórcami, którzy pracowali u nas gościnnie – zwrócili uwagę na to, że w większości teatrów w Polsce dyrektor gratuluje artystom po premierze przez uściśnięcie ręki. U nas było inaczej – Schoen zawsze obściskiwał i całował. No i to on decydował o wszystkim, z jego decyzjami się nie dyskutowało. Nawet jeśli nie respektował żadnych granic. Nie rozumiał, że aktorka czyta scenariusz i to ona decyduje, czy zgodzi się na przykład na nagość na scenie albo bliskość z innym członkiem zespołu. I że jeśli jest ta nagość i bliskość, to w ramach roli. Ale to nie oznacza, że podpisując angaż, wyraża zgodę, żeby reżyser-dyrektor klepał ją po tyłku. Zresztą tu nie chodzi wyłącznie o seksualny podtekst, a także o przedmiotowe traktowanie nas wszystkich. Pamiętam galę jubileuszu 100-lecia Bagateli. Dyrektor siedzi ze swoimi gośćmi przy stole, piją winko. I nagle woła naszą młodą koleżankę: „Chodź tu, zaśpiewaj!”. Ona protestuje, że już zeszła ze sceny, teraz świętuje z kolegami. Ale dyrektor ciśnie tak, że ona zaczyna się łamać. I śpiewa. A potem woła następną: „Teraz ty, chodź tu, zatańcz”.
Pani wraz z Magdaleną Zarębską-Węgrzyn napisała dla Bagateli tekst Ostatnie 300 metrów, o Wandzie Rutkiewicz. Zastanawiam się, na ile ta historia dała pani siłę do walki.
Nigdy bym się nie spodziewała, że te dwie historie się ze sobą skleją. Historia Ostatnich 300 metrów zaczęła się od tego, że przyszła do mnie Basia Kurzaj i oświadczyła, że chce zagrać rolę silnej kobiety, która mogłaby być punktem odniesienia dla wielu innych Polek. Że chce zagrać Wandę Rutkiewicz. Podjęłyśmy z Magdą wyzwanie. Potem, im głębiej zanurzałam się w biografię Rutkiewicz, tym wyraźniej widziałam w niej kruchą, delikatną kobietę, która wcale nie miała żadnej wielkiej misji związanej ze zmianą sytuacji w kobiet w himalaizmie (choć stała się tego ikoną), a która górami rekompensowała sobie straty w życiu osobistym. W jakimś sensie wspinaczka była dla niej formą terapii. Bo Wanda miała nieszczęśliwe życie – najpierw w dzieciństwie śmierć brata, który zginął od niewypału, potem ojca, zamordowanego we własnym domu, wreszcie jedynej wielkiej miłości, mężczyzny, który na jej oczach spadł w przepaść. Rutkiewicz całe życie walczyła nie tyle z górami, co z sobą, i dla mnie stała się synonimem pokonywania trudności. W jakimś sensie można więc nasze sytuacje porównać – kobiety w kryzysie są rzeczywiście w stanie zdziałać cuda. Ani ona, ani my nie miałyśmy też na samym początku innego celu poza poprawą własnej sytuacji.
A teraz?
Teraz nie chodzi tylko o nas, o doświadczenie molestowania w teatrze, ale o trwałą zmianę – wiemy, że jest możliwa. Jeśli wygramy w sądzie, to nie z dyrektorem, ale z sobą. Niezależnie od wyroku mamy już na koncie pierwsze zwycięstwo – powiedziałyśmy: „nie”. Ale dużo przed nami i to są zmiany systemowe, które muszą nastąpić. Skoro szkolenie BHP, które uczy nas, jak poprawnie siedzieć przy biurku, to absolutna podstawa funkcjonowania w miejscu pracy, to w XXI wieku powinno być uzupełnione o kwestie antymobbingowe, powinno dawać wskazówki, co robić, kiedy w pracy zdarzy się molestowanie. Sytuacją nie do przyjęcia jest ta, w której jedynym przełożonym dyrektora jest prezydent, który jest jego kolegą. Inny nadzór nie istnieje. Przy czym dyrektor co roku świetnie wypada, jeśli chodzi o gospodarowanie publicznymi pieniędzmi, więc nie ma powodów, żeby go odwołać. Przede wszystkim warto pracować nad zmianą świadomości – pracowników i pracodawców. Dla wszystkich powinno być jasne, co mogą zrobić w sytuacji molestowania czy mobbingu, a przede wszystkim, czym są te zjawiska, jak prawo je definiuje. Każda sytuacja, w której ktoś nas dotyka, a my sygnalizujemy, że tego dotyku nie chcemy, jest formą molestowania.
Jak pani sobie dziś radzi z tą sytuacją?
Nie chodzę do pracy, ale nie czuję się tak chora, jak wtedy, kiedy do niej chodziłam. Zaczynam zastanawiać się nad zmianą, nad tym, czy powinnam wracać w to samo środowisko. Część dziewczyn została w teatrze – na razie widzimy szansę w zmianie dyrekcji. Karolina złożyła wypowiedzenie. Ja rozważam pójście w jej ślady. Nie wiem jeszcze, co zrobię. Odkąd jestem na zwolnieniu, nie skonfrontowałam się z kolegami z pracy.
Trudna jest już sama konfrontacja z tym, przez co przechodziłam. W ramach śledztwa wszystkie byłyśmy badane testami psychologicznymi, żeby sprawdzić naszą wiarygodność. Jednym z elementów takiego testu było napisanie listu do dyrektora. Jak później omawiałam mój list z panią psycholog, powiedziała, że zaskoczyło ją, że wciąż używam formy „dyrektorze”, tak mocno mam wdrukowane, że Jacek Schoen to mój przełożony. A ponieważ jestem nauczona grzeczności w stosunku do przełożonych, niezależnie od tego, co mi zrobił, nie jestem w stanie pozbyć się tej formułki. Większość z nas ma z tym problem. Zostałyśmy nauczone, że dyrektor jest bogiem i niezależnie od wszystkiego, należy mu się szacunek. To zastanawiające, bo interesuję się psychologią, znam w teorii ten mechanizm, a jednak nie byłam w stanie rozpoznać go na sobie i stałam się podręcznikowym przykładem ofiary. Nie umiałam tego zobaczyć – tego, że stanowię odpowiedni typ i jak potem wchodzę w tę strukturę, która mnie zasysa. Mogę to wytłumaczyć jedynie tym, że o sytuacjach, które mnie dotknęły – pomijając incydentem z pocałunkiem we wrześniu – nie można było pomyśleć: „dziś zostałam skrzywdzona, od teraz moja psychika się zmieniła”. To był proces. No i ten wstyd – dziewczyny, które po dwudziestu latach znoszenia umizgów ze strony dyrektora, zdecydowały się być z nami, opowiadały, że przez te wszystkie lata wolały się godzić na molestowanie, niż swoją twarzą firmować tę opowieść o wstydzie. Sama pamiętam, jak siedziałam w gabinecie – drzwi za dyrektorem się zamykały, a ja czułam lęk, że ktoś wejdzie i pomyśli, że mamy romans. I ta obawa była w tamtym momencie większym problemem niż to, że on stoi obok i dyszy mi w szyję.
Czy w ciągu tych kilku miesięcy zmieniło się podejście do was w teatrze?
Czy ktoś przejrzał na oczy? Zdarzało się, ale w nas mocniej zostają te przykre sytuacje. Totalnym zaskoczeniem była jedna z czołowych aktorek Bagateli, która przyszła do nas z pretensjami, że dziennikarze pytają ją w wywiadach, czy była molestowana. A ponieważ nie była, uznała, że samo takie skojarzenie szkodzi jej karierze. Bardzo to było przykre, bolesne dla nas, ale dziś mogę to skwitować krótko: „nie będę myśleć o twoim dobrym samopoczuciu, kiedy sama jestem krzywdzona”. Z kolei kolega aktor, który był nauczycielem w szkole teatralnej jednej z nas, stanął po stronie dyrektora i zadzwonił do swojej byłej studentki: „pamiętaj, że jak nie mówiłaś «nie», to tak jakbyś wyraziła zgodę” – tłumaczył jej. I jeszcze: „nie rób tego, bo zniszczysz sobie karierę” – mówił to bardzo agresywnie, żeby ją zastraszyć. Widzę też, że mężczyźni z naszego teatru sobie z tym nie radzą, serdecznie witają się z koleżankami, a kiedy spotykają mnie, czuję dystans, jakby nie wiedzieli, czy mogą mnie pocałować w policzek na powitanie. Taki rebus w głowie – co wolno, a czego nie. I tym bardziej uważam, że ktoś powinien ustalić obowiązujące zasady – skoro dorośli ludzie sobie nie radzą z ich odczytaniem.
A dzieci? Ma pani córkę.
I robię to też dla niej. Za każdym razem, kiedy budził się we mnie lęk, myślałam, że nie mogę się bać, bo mam córkę, bo muszę jej pokazać, co robić i jak się zachować w takiej sytuacji. Ma dziewięć lat i jest w tej historii. Wychowuję ją sama i jak biegałam na spotkania z prawnikami, z dziewczynami z organizacji kobiecych, zabierałam ją ze sobą – nie miałam wyjścia, musiałam ją wtajemniczyć. I to jest mój największy sukces – że moje dziecko rozumie, co się stało, zdaje sobie sprawę z tego, na co nie wolno się godzić, będąc kobietą. W tym całym nieszczęściu jest taki plus, że gdyby nie ta historia, nie byłabym w stanie jej tego nauczyć. Odrobiłam jako mama ważną lekcję. A córka rozumie, co się stało, i na swój sposób jest dumna z mamy i jej koleżanek, dla niej jesteśmy bohaterkami.
Co was teraz czeka?
Jesteśmy przygotowane na długi proces, na szczęście prokuratura zmobilizowała się i zadziałała bardzo szybko i skutecznie, w dodatku w sposób dla nas bezpieczny. W dwa miesiące po wszczęciu postępowania wszystkie zdążyłyśmy już zostać przesłuchane, przeszłyśmy też testy psychologiczne. Przesłuchania odbywały się w błękitnym pokoju, w obecności sędziego, na kanapie, w asyście psychologa. Adwokat i prokurator siedzieli za lustrem weneckim, pytania zadawali przez telefon, nam były one przekazywane za pośrednictwem sędziego. Niezależnie od tego, jak oceniam dzisiejszą władzę, tam poczułam wsparcie systemu. W takich sprawach bardzo ważne jest, żeby zadbać o nasz komfort, mieć świadomość, jak wielkim obciążeniem jest dla nas odpowiadanie po raz kolejny na te same pytania. Mam też świadomość, że opinia publiczna i media przyczyniły się do przyspieszenia działań prokuratury, że nawet gdybyśmy poszły całą grupą do prokuratury, nie informując o tym nikogo, sprawa toczyłaby się wolniej. Teraz są przesłuchiwani nasi świadkowie, co może trochę potrwać – dziewczyn, które oskarżają dyrektora, jest dziś już więcej niż początkowych dziewięć, i każda ma po kilku lub kilkunastu świadków.
A co by pani powiedziała dziewczynie, która doświadcza tego samego, co panią spotkało, i czuje się w tym bezradna, osamotniona?
Cóż, dopóki nie nastąpią systemowe zmiany, szalenie trudno jest działać w pojedynkę. W ubiegłym roku w Polsce toczyło się zaledwie sześć spraw o molestowanie, choć problem ma z pewnością szerszy wymiar. Powiedziałabym: skontaktuj się z nami, bo wiemy, do kogo uderzyć, jaką drogą pójść. Nie jesteśmy profesjonalistkami w kwestii prawa czy psychologii, ale mamy ogromne wsparcie rozmaitych organizacji. Nie powiem na dzień dobry nikomu: idź na policję, idź do prokuratury, ale podpowiem, jak znaleźć tych, którzy pomogą. Chętnie posłużymy wsparciem jako pierwsze ogniwo. Przeszłyśmy długą drogę, popełniłyśmy wszystkie możliwe błędy. I może do dziś nie jesteśmy pewne, jak powinnyśmy się zachować od początku do końca, ale wiemy, kogo zapytać. Na pewno dobrym rozwiązaniem jest rozmowa z prawnikiem, na co nie każdego stać, ale mamy kontakt z organizacjami, z którymi współpracują prawnicy działający non profit. Obok strachu przed kosztami jest też wstyd, więc i terapeuta jest kimś pomocnym w takiej sytuacji.
Na początku chciałyśmy chronić siebie, dziś żadna z nas nie myśli tymi kategoriami. Wszystko, co wydarzyło się wokół Bagateli, sprawiło, że mamy teraz szerszy cel, dotyczący zmiany sytuacji kobiet, które nie chcą być dłużej traktowane przedmiotowo. Na fali tych wydarzeń wymyśliłam fundację, którą zaczynam budować z dwiema koleżankami, też ofiarami Schoena, i z zaprzyjaźnionym prawnikiem. Będzie się nazywać Dziewczyny górą. Fundacja im. Wandy Rutkiewicz. Chcemy się skupić na wspieraniu rozwoju talentów dziewczynek. Bo kobiety w Polsce żyją w systemach twardych patriarchatów – wykorzystywane, poniżane w życiu osobistym i w pracy. Edukacja i rozwój są im wciąż potrzebne jako element ich walki o własne miejsce w świecie. Chcemy, by były silniejsze i mogły rozwijać swoje marzenia. Chcemy między innymi kojarzyć utalentowane dziewczynki bez szans na rozwój z powodów ekonomicznych z firmami, które im umożliwią bardziej pogłębioną edukację. Tak, żeby przykładowa Kasia, która ma słuch i talent muzyczny, ale nie stać jej na pianino, a do szkoły muzycznej ma czterdzieści kilometrów, mogła zyskać wsparcie firmy, która zainwestuje w jej lekcje.
Historia z Bagatelą sprawiła, że coś się w nas zmieniło i poczułyśmy, że chcemy robić coś pożytecznego dla innych. Od dwudziestu lat zajmuję się pisaniem i wymyślaniem strategii promocji cudzych produktów i usług. Dlaczego nie miałabym tego samego robić dla dziewczynek, którym można realnie pomóc, sprawiając, że poczują się silniejsze i poczują, że nie są same? To trochę tak, jakbyśmy się wszystkie uwolniły do lotu we właściwym kierunku.
08-01-2020
Patrycja Babicka – dramaturżka, scenarzystka, teatrolożka, absolwentka Wydziału Polonistyki UJ. Od trzech lat związana z krakowskim Teatrem Bagatela, na początku jako autorka tekstów pisanych dla tej sceny, później również kierowniczka działu kreacji. Autorka dramatów, tekstów piosenek pisanych dla teatru muzycznego, m.in. piosenek do płyty i spektaklu Sprawca (Teatr Polski we Wrocławiu), scenariusza i tekstów piosenek do Pitawalu - historii kryminalnych Krakowa, współautorka (razem z Magdaleną Zarębską-Węgrzyn) dwóch dramatów o Wandzie Rutkiewicz: Pod stopami niebo i nad głową niebo dla Teatru Polskiego Radia oraz Ostatnie 300 metrów. Historia inspirowana życiem Wandy Rutkiewicz, monodramu wystawionego w krakowskim Teatrze Bagatela.