AKCEPTUJĘ
  • Strona używa plików cookies, korzystanie z niej oznacza, że pliki te zostaną zamieszczone na Twoim urządzeniu. więcej »

Piosenka bez granic

fot. Łukasz Giza  

Magda Piekarska: Co nam daje piosenka?

Cezary Studniak: Kiedy uzupełniamy literaturę muzyką, poszerzamy emocjonalne wibracje, których nie potrafimy wyrazić wypowiadanymi słowami. Muzyka jest w stanie zmienić ich kontekst, temperaturę, sprawić, że nagle zupełnie inaczej odbieramy przekaz utworu, choć wydaje się nam, że na etapie samego tekstu doskonale go rozumiemy. Mieliśmy tego dowody zarówno w tegorocznym Konkursie Aktorskiej Interpretacji Piosenki, jak i choćby w koncercie galowym Koniec, wyreżyserowanym przez Wojciecha Kościelniaka. Muzyka to potężna siła, równoważny partner dla tekstu. Dzięki temu piosenka sama w sobie jest już swoistą miniaturą teatralną.

A piosenka aktorska? Kiedyś sprawa była prosta: mówiło się, że to piosenka wykonywana przez aktora.

Dziś sytuacja się komplikuje, a właściwie poszerza, ponieważ wykonawcą niekoniecznie musi być aktor. Dużo ważniejsza od zawodowego przygotowania jest świadomość wykorzystywanych narzędzi. Jeśli fakt połączenia muzyki z tekstem prowokuje teatralną formę i do tego dojdzie element świadomej interpretacji, kreacji, mamy do czynienia z piosenką aktorską. Ważnym punktem odniesienia jest tu teatr muzyczny w szerokim ujęciu tego hasła.

Przy czym piosenka aktorska nie musi wcale polegać na rozbudowanej etiudzie, opatrzonej scenografią, kostiumem, odpowiednio oświetloną sceną, pełnym makijażem. Dużo dzieje się na poziomie samego głosu, odpowiedniego postawienia akcentów na konkretne słowa. Chodzi o świadome użycie warsztatu wykonawczego w służbie konkretnej idei, w określonym celu. Czasem wystarczy rzetelnie i świadomie zaśpiewać, bez teatralnej widowiskowości, bez rozmachu. Na PPA bardzo często pojawiają się artyści ze świata rock’n’rolla, muzyki eksperymentalnej czy ludowej, którzy wcale nie mają aspiracji aktorskich. I okazuje się, że prezentują nam pełnokrwisty teatr. Czasem wystarczy charyzma lidera lub koncept na inscenizację widowiska. Jeżdżąc na bardzo różnorodne festiwale, które w żaden sposób nie są związane z teatrem, zauważam ewidentną tendencję używania przez tych artystów środków teatralnych: inscenizacji, przemyślanej dramaturgii i reżyserii widowiska.

Ralph Kaminski czy Albert Pyśk?

Moim faworytem już od pierwszego etapu konkursu był Ralph, zachwycił mnie na każdym poziomie – przez genialny warsztat wykonawczy, szczerość interpretacji i koncept całości wypowiedzi. Najpierw zaprezentował trzy piosenki – dwie z nich (Witajcie w naszej bajce i Na zakręcie) później złożyły się w jedną, a wraz z utworem Nim przyjdzie wiosna Czesława Niemena dały rzetelną, spójną wypowiedź. Kaminski nie jest aktorem, a bardzo świadomie podszedł i do tematu, i do formy swojego występu. To samo zresztą dotyczy Alberta, który przygotował bolesną diagnozę rzeczywistości, wykorzystując swój świetny warsztat wokalny i robiąc to bez specjalnych ukłonów w stronę legendy piosenki aktorskiej.
 
Obaj startowali w konkursie czwarty raz. Pamiętasz ich z poprzednich edycji?

Alberta pamiętam, Ralpha mgliście. Szybko odpadał w tych zawodach, tym bardziej widoczna jest droga, jaką przeszedł. To, jak bardzo nabrał samoświadomości. Sam powiedział, że postanowił sobie przed laty, że będzie startował, aż wygra. Ale oczywiście dostał nagrodę nie za staż w konkursie, ale właśnie za tę samoświadomość.

Albert Pyśk mówi, że start w konkursie był dla niego oczywistością. W kalendarzu marzec oznaczał od lat PPA i Konkurs Aktorskiej Interpretacji Piosenki, do którego trzeba było się przygotować.

Tak samo mówił o PPA Andrzej Strzelecki, wspominając czasy, kiedy przyjeżdżali tu warszawscy artyści. Że daty, w których odbywało się PPA, były dla wielu z nich nienaruszalne, że były wręcz wytatuowane w ich kalendarzykach. Po prostu w marcu trzeba było pojechać do Wrocławia. Co ciekawe, Karolina Czarnecka, młoda aktorka, pod wieloma względami rewolucyjna w podejściu do tematu piosenki aktorskiej, której Hera, koka, hasz, LSD stała się wyjątkowo popularna dzięki temu, że znalazła się w Internecie, zapytana, czy jej pokolenie też ma wyryte te daty w kalendarzu, odpowiedziała, że niewątpliwie są to ważne terminy w świadomości młodych artystów.

Ty też miałeś zawsze je wyryte?

Jak tylko pojawiłem się we wrocławskim Capitolu, od razu dzięki Wojtkowi Kościelniakowi wszedłem do obsady legendarnego spektaklu Kombinat z piosenkami Republiki. Będąc częścią społeczności twórców związanych z teatrem muzycznym, w naturalny sposób każdego roku byłem obecny na festiwalu. Ale moja pierwsza przygoda z PPA jest wcześniejsza – to przyjazd do Wrocławia na Ballady morderców, spektakl w reżyserii Jerzego Bielunasa z Kingą Preis i Mariuszem Drężkiem. Wtedy po raz pierwszy oglądałem PPA na żywo, wcześniej śledziłem telewizyjne transmisje. Na ten spektakl trafiłem dzięki Mariuszowi, który jest moim przyjacielem od lat. I jak usłyszałem, że we Wrocławiu będzie śpiewał piosenki Nicka Cave’a, było dla mnie jasne, że muszę być na widowni.

Przyszło ci wtedy do głowy, że kiedyś będziesz kierował tą imprezą?

Nie, skąd, nigdy zresztą nie myślałem, że mógłbym być dyrektorem czegokolwiek. Kiedy oglądałem w telewizji Konkurs Aktorskiej Interpretacji Piosenki, byłem przekonany, że piosenka aktorska to gatunek z bardzo konkretnym, nienaruszalnym repertuarem. A tu, proszę, Cave, po którym zasypała festiwal lawina wspaniałych, charyzmatycznych „chuliganów” rock’n’rolla, poszukiwaczy muzyczno-teatralnych przestrzeni i wszelkiej maści wyjątkowo zdolnych freaków. Wtedy zrozumiałem, że piosenka aktorska nie ma granic i właśnie dlatego tak bardzo mnie interesuje. Sam fakt wymyślenia koncepcji programowej, repertuaru i całej artystycznej przestrzeni przeglądu uznałem za swoistą kreację i poza miłością do festiwalu to był właściwie jedyny argument, żeby przyjąć propozycję objęcia jego dyrekcji.

Ballady morderców to spektakl, który powstał za dyrekcji Romana Kołakowskiego, zmarłego niedawno; tegoroczna edycja jest pierwszą, w której nie uczestniczył.

Zawdzięczam Romanowi bardzo dużo, od samej możliwości zaistnienia na festiwalu zaczynając. Dzięki Romanowi Formacja Chłopięca Legitymacje mogła rozwinąć skrzydła, czego zwieńczeniem była gala Wiatry z mózgu. To Roman zapoczątkował istotne zmiany w formule festiwalu. Pamiętam, jak na PPA pojawiła się Diamanda Gallas, poważna awangardowa artystka, wykonawczyni piosenek niełatwych, wymagających, niekoniecznie przyjemnych dla ucha i na pewno wtedy jeszcze nie kojarzących się z piosenką aktorską. Jej przyjazd uruchomił falę zagranicznych gości, którzy poszerzyli formułę zjawiska. Kiedy rozmawia się o historii PPA, często mówi się o rewolucjach, choć ja widzę tu raczej ewolucję, konsekwentny rozwój. Ale jeśli pozostaniemy przy pojęciu rewolucji, pierwszej z nich dokonał z pewnością właśnie Roman.

Po pierwszym etapie tegorocznego Konkursu Aktorskiej Interpretacji Piosenki mówiłeś o swoim rozczarowaniu kandydatami. Co cię rozczarowało?

To była konkluzja dotycząca pewnej niepokojącej tendencji, której nie ulegli na szczęście wszyscy konkursowicze, czego dowodem są nasi tegoroczni laureaci. Byłem rozczarowany lękiem widocznym w podejściu do tematu piosenki aktorskiej, nieśmiałością w próbach zmiany perspektywy i estetyki. Wiele z tych interpretacji powiela schemat, szablon piosenki aktorskiej, który przecież co roku jest bardzo wyraziście aktualizowany. Mimo to wciąż pojawiają się wykonania według jakiegoś tajemniczego, obowiązującego wzoru. Taki wzór nie istnieje tak samo, jak nie istnieje precyzyjny wzór teatru. Ta niepokojąca tendencja czasami średnio się miksuje z potrzebą komentowania rzeczywistości. Rzeczywistość się zmienia, teatr się zmienia, estetyki muzyczne się zmieniają, powstaje mnóstwo nowych gatunków, nie mówiąc o możliwościach technologicznych. Natomiast środki piosenki aktorskiej w tradycyjnym wydaniu czasami za tym wszystkim nie nadążają.
 
Co byś powiedział przyszłym młodym uczestnikom konkursu?

Że powinni podchodzić do piosenki aktorskiej jak do teatru, którego rozwój śledzą i rejestrują. Żeby sięgali po te środki wyrazu, które przekonują ich samych jako widzów. Bez względu na to, jaki utwór wybiorą, ich interpretacja powinna być przede wszystkim szczera, nieobarczona jakimkolwiek schematem. Powinni zrozumieć, że piosenka aktorska nie ma stałej formy. Posiada jedynie tradycję, konkretne źródło, a jedyna formuła polega na połączeniu tekstu z muzyką i interpretacją. Często pytam studentów, jakiej muzyki słuchają. Wymieniają nowe gatunki muzyczne, wykonawców, których sam nie kojarzę, serce mi się raduje, po czym na zajęcia przynoszą mi propozycje z repertuaru klasyków gatunku – kanoniczne sztandary. Oni mają 19 – 21 lat. Dlatego pytam przy takich okazjach: naprawdę tego słuchasz? Jeśli tak, chwała ci za to, ale jeśli nie, przynieś coś, co cię naprawdę kręci, z czym się utożsamiasz. Przede wszystkim zależy mi na tym, żeby uruchamiali swoje prawdziwe emocje.

Tegoroczna edycja mocniej niż w ubiegłych latach stała w cieniu sytuacji społeczno-politycznej. Laureaci konkursu, galowe koncerty Marcina Libera i Wojciecha Kościelniaka, wszystkie właściwie spektakle offowe były pełne odniesień do rzeczywistości politycznej.

I to było bardzo ciekawe. Konstruując repertuar każdej kolejnej edycji PPA, nie narzucam nikomu tematów. Daję zapraszanym artystom absolutną wolność. I mam poczucie, że to czas, w którym żyjemy, wywołuje reakcje artystów, którzy są wrażliwymi, czujnymi obserwatorami. Najwyraźniej dzieją się dziś rzeczy dojmujące, skoro ten repertuar staje się tak spójny. I dotyczy to nie tylko konkursu, gali, finału i offów. Nawet koncert AquaSonic, choć bez słów, podejmował podobne tematy – mówił o schyłku, potrzebie zanurzenia się w sobie, sprowokowania przemyśleń, które w codziennym chaosie, w nadmiarze bodźców są nam niedostępne. Jest coś znaczącego w tej kontemplacji schyłku, w wyrażaniu potrzeby apokalipsy, która oczyści świat i – być może – będzie źródłem jakiejś nowej jakości. Ta potrzeba mówienia o schyłku, końcu, śmierci, nie realizowała się wcale przez stricte polityczne manifesty. Mam wrażenie, że wszyscy dziś czujemy zmęczenie mówieniem wprost o tych problemach, że takie nazywanie rzeczy po imieniu niekoniecznie działa, a artyści zaczynają wracać do poszukiwań środków przekazu na głębszych poziomach interpretacyjnych.
 
Akurat nagrodzone przez jury Nurtu Off Papety po raz pierwszy w Polsce Marii Wojtyszko i Michała Derlatki mówiły bardzo wprost o rzeczywistości. A publiczność świetnie reagowała na przekraczanie granic w tym spektaklu.

Ale pamiętajmy, że to spektakl lalkowy. A lalka automatycznie uruchamia jakiś poziom metafory. Kiedy kukła pali kukłę Żyda, pojawia się nawias, a cała sytuacja zaczyna poszerzać znaczenie.

Grzechy Kościoła, #MeeToo w teatrze, nadużycia władzy, ruchy LGBT, przemoc wobec kobiet, nienawiść na tle rasowym i religijnym – w spektrum tematów, jakie pojawiały się na tegorocznym PPA zabrakło chyba tylko strajku nauczycieli.

Naszym założeniem jest nieodmiennie to, że chcemy pokazywać świeże, bieżące projekty, wiele z nich zresztą powstaje jako festiwalowe produkcje. To naturalne, że dotykamy przy okazji aktualnych problemów. To oznacza, że jesteśmy czujni na rzeczywistość – przecież naszym, artystów, obowiązkiem jest jej solidne komentowanie. Zresztą zawsze tak było na PPA. Tylko dziś zasięg jest nieco mniejszy przez brak telewizyjnych transmisji naszych koncertów. Wiele osób uważa, że to błąd, że tak ważny i istotny przekaz nie trafia na publiczną antenę.
 
Ale czy to nie jest dziś marzenie ściętej głowy, że TVP wyemituje galę Kościelniaka z kolejką do konfesjonału, który mieści się pod sutanną księdza?

Obawiam się, że obecna TVP, gdyby nawet była zainteresowana transmisją, narzuciłaby nam bardzo silnie swoje warunki, cenzurując i oceniając, jakie treści mogą się pojawić na antenie, a ostatecznie emitując spektakl czy koncert o trzeciej nad ranem. To nie wchodzi w rachubę. Nie ma opcji cenzurowania naszego festiwalu, nie będzie żadnych kompromisów, a dopóki oblicze telewizji publicznej, haniebne i nie do przyjęcia, nie zmieni się, nie ma też mowy o powrocie do współpracy. Rzecz jasna, przykre jest to, że TVP, która powinna pokazywać ważne, zawsze na wysokim poziomie realizacje artystyczne, nie jest zainteresowana PPA.

W latach osiemdziesiątych ubiegłego wieku telewizja wycinała niewygodne fragmenty. Ja na przykład długo byłam przekonana, że PPA w 1986 roku wygrał Jacek Wójcicki. Tak mogło wynikać z telewizyjnego przekazu, z którego laureat pierwszej nagrody, Wojciech Walasik, został wycięty. Jak byłoby dziś?

Mam poważne wątpliwości, czy dziś telewizja pokazałaby tegorocznych laureatów.

No to mamy powrót do przeszłości. Dotyczy on też wątków apokaliptycznych w tegorocznych produkcjach – koniec świata to temat gali wyreżyserowanej przez Wojciecha Kościelniaka, części koncertu finałowego Marcina Libera i jednego ze spektakli offowych. Skąd ta apokalipsa?

Nie umawialiśmy się na to zderzenie – i Liber, i Kościelniak wypracowali te pomysły niezależnie od siebie, więc mamy postapokaliptyczny finał i galę, której akcja mogłaby się toczyć na krótko przed nim. Oba spektakle mówią o schyłku, końcu świata. I oba są bardzo inspirujące artystycznie. Aranżacje Mariusza Obijalskiego w gali dają możliwość odważnego interpretacyjnego podejścia do kanonicznych songów. I mimo że większość z nich doskonale znamy, czasami ciężko było się zorientować, że to ta sama piosenka. Jenny piratka Brechta i Weila w wykonaniu Eweliny Adamskiej-Porczyk czy Polowanie na wilki Włodzimierza Wysockiego w interpretacji Artura Caturiana wbijały w fotel. Niektóre z tych utworów nigdy wcześniej nie były tak mocno zreinterpretowane.
 
Jeśli chodzi o cytat, który przejdzie do historii PPA, nie mam wątpliwości: „Czy wziąłeś swoje leki?” z finału Libera, powtarzany przez Wielkiego Brata do znudzenia. Wziąłeś swoje leki?

Jestem przekonany, że w duchu każdy widz zapytał sam siebie, czy wziął swoje leki, czy może już czas zacząć je brać. I to było super! Magdę Umer, która siedziała za mną, natarczywość tego pytania, świadomie zresztą zastosowana, doprowadziła do napadu histerycznego śmiechu. „Tak” – odpowiadała z widowni. – „Wzięłam swoje leki”.

Na PPA off rośnie w siłę – tegoroczny zestaw był na naprawdę wysokim poziomie. Tyle że jeśli się przyjrzeć tym produkcjom, za większością z nich stoją zawodowcy – między innymi Agnieszka Wolny-Hamkało, Katarzyna Szyngiera, Maria Wojtyszko, Michał Derlatka. To co to za off?

Ale off przecież nie musi wcale oznaczać amatorki. Niezależne kino, offowy teatr na całym świecie robią zawodowcy. Off to stan umysłu, podejście do uprawiania sztuki, specyfika finansowania projektów również, bo przecież na te niezależne produkcje trzeba prywatnie szukać pieniędzy, nie ma instytucji, która gwarantowałaby ich budżet. Można powiedzieć, że na PPA tworzymy komfortową sytuację – każdy projekt, który przejdzie selekcję, dostaje pewien zaczyn, symboliczną sumę na realizację, która może uruchomić wspólne działanie i tworzenie. Dla mnie samo hasło „off” jest synonimem nieograniczonej inwencji twórczej – i ten brak granic dotyczy zarówno formy, przekazu, jak i siły rażenia. W offie nie ma cenzury ani ideologicznej, ani formalnej. Formuła jest całkowicie otwarta, a jakość weryfikuje widz.
 
W tym roku ta weryfikacja miała wymiar czysto praktyczny – obok profesjonalnego jury, spektakle offowe oceniała także publiczność.

Dotarło do mnie, że ten nurt jest tak popularny, szeroko komentowany, tak silnie skierowany do publiczności, że jej odpowiedź na tę propozycję musi znaleźć konkretny wyraz. Poza tym ocena profesjonalnego jury często rozmijała się z sympatiami widzów. Ci pierwsi analizowali spektakle na kilku poziomach – poddawali je zawodowej ocenie, odnosząc się do szczegółów realizacji, które w odbiorze widza nie muszą mieć znaczenia. Widz reaguje bezpośrednio, na poziomie emocji. I często te wybory się rozjeżdżają, czego dowodem tegoroczny werdykt – profesjonaliści docenili Papety, widzowie Szlamę i baśniowe skrzypotrąby w reżyserii Aleksandry Mazoń.

Masz na podorędziu jakąś definicję offu?

To swobodna, niczym nieograniczona artystyczna wypowiedź, która nie wymaga potężnych nakładów finansowych i koncentruje się wyłącznie na potrzebie tworzenia.

A odpowiedź na pytanie, dlaczego za off biorą się profesjonaliści, często pracujący też w publicznych teatrach?

Może dlatego, że mają ochotę wziąć sprawy w swoje ręce? Bo pasywne czekanie na propozycje traci sens? Bo może zwłaszcza dziś, w tych trudnych dla kultury czasach, żeby być w zgodzie ze sobą, trzeba przejąć inicjatywę? Podstawą jest zawsze potrzeba tworzenia. A choć nasza rola sprowadza się do wsparcia produkcji i prezentacji na festiwalu wybranych projektów, to przez lata wiele z nich nadal świetnie sobie radzi na międzynarodowych scenach i festiwalach jak już legendarny Stolik Karbido, Czekając na Otella z Mikołajem Woubishetem i Aminem Bensalemem albo ubiegłoroczne Dziwaczki w reżyserii Nataszy Sołtanowicz, które były później pokazywane na festiwalu w Awinionie.

Czego szukasz w tych offowych projektach?

Szczerych, mocnych komentarzy do rzeczywistości, nowej jakości, realizacji ryzykownych i bez kompleksów. Zawsze ciekawi mnie też, jak autorzy podchodzą do piosenki. Kwalifikację prowadzimy na poziomie projektów. I czasem dostajemy precyzyjny scenariusz z makietą scenografii, próbkami materiałów do kostiumów. A kiedy indziej jest to zaledwie pół strony opisu, który obiecuje nam piękną przygodę. I bywa, że ta monumentalna prezentacja pozostaje na etapie projektu, a hasło wypisane na kartce rozwija się w wartościowy spektakl.

Będzie jeszcze szansa, żeby wrocławianie mogli zobaczyć Papety czy Szlamę?

Mam nadzieję, że Konrad Imiela, dyrektor Capitolu, będzie pielęgnował te spektakle, będę go namawiał do ich prezentacji w teatrze. Ale ostatecznie to będzie jego dyrektorski wybór.

Masz wrażenie, że off się profesjonalizuje? Nie tylko w sensie nazwisk, jakie za nim stoją, ale podnoszenia poziomu realizacji spektakli?

Myślę, że tak. I że dzieje się tak, bo fama o nurcie off na PPA poszerza swój zasięg w środowisku teatralno-muzycznym. Twórcy już wiedzą, że to już nie jest wyłącznie zabawa w teatr z braku laku lub innego pomysłu na życie. Bardzo bym chciał, żeby ten nurt się rozwijał i jestem wdzięczny Wojtkowi Kościelniakowi, który będąc dyrektorem PPA, powołał go do życia – to było odważne dotknięcie nowej materii, otwarcie festiwalu na poszukiwanie nowych dróg.

Jaki jest dziś off na PPA?

Jest na tyle silny, że mógłby stać się odrębnym festiwalem. Nabrał niezwykłej autonomicznej mocy. I jest fenomenem w skali kraju także przez to, że oferuje twórcom realne wsparcie w realizacji projektów. Nie sposób tego przecenić, tym bardziej że wszyscy wiemy, że twórcy teatru niezależnego nie mają łatwo w Polsce. Dlatego już dziś namawiam tych, którym chodzi po głowie pomysł na spektakl – zgłoście go do przyszłorocznego konkursu. Czekamy na szczere, mocne wypowiedzi. Szukamy świeżego spojrzenia na teatr, niezależnie od tego, czy jesteś zawodowcem czy amatorem. Ucieszy nas wyczulone na puls rzeczywistości oko i ucho artysty, który nie ma nic do stracenia.

03-04-2019

Cezary Studniak - aktor teatralny i filmowy, wokalista, reżyser i scenarzysta. Ukończył Studium Wokalno-Aktorskie przy Teatrze Muzycznym im. Danuty Baduszkowej w Gdyni. Debiutował w Teatrze im. Stefana Jaracza w Olsztynie (1991) w potrójnej roli (kuglarz, kruk i clown) w Pinokiu według Carlo Collodiego (reż. Jacek Medwecki). W latach 1997-2002 występował w Teatrze Muzycznym w Gdyni. Od roku 2003 związany z Teatrem Muzycznym Capitol we Wrocławiu. Od 2015 dyrektor artystyczny Przeglądu Piosenki Aktorskiej.

skomentuj

Aby potwierdzić, że nie jesteś robotem, wpisz wynik działania:
dwa plus trzy jako liczbę:
komentarze (1)
  • Użytkownik niezalogowany JeszkeFC
    JeszkeFC 2019-04-03   13:21:42
    Cytuj

    "Życie stawia przed nami przeszkody, które należy i trzeba przyjmować z otwarta przyłbicą. Gdy 1985 roku zakwalifikowałem się do konkursu 'debiutów' na Festiwalu Piosenki "Opole 85", nagle odmówiono mi udziału w nim bez podania przyczyn. Specjalnie dla mnie piosenkę skomponował Antoni Kopf z tekstem Wojciecha Młynarskiego (recenzent pracy dyplomowej), moi wielcy mistrzowie. Odrzucono mnie w kwalifikacjach na festiwalach Piosenki Aktorskiej w 1986 i 1987 roku argumentując to wyborem mojego repertuaru tzn. musicalowe songi. Podobno nie należą do gatunku piosenki aktorskiej. Choć rok później z powodzeniem śpiewano ten repertuar i nagradzano go sowicie. Wyemigrowałem. Obecnie wystepuje u Romana Polańskiego". - Jerzy Jeszke