Przestrzenie wspólnoty
Rozmowa z Danielem Jacewiczem, twórcą i reżyserem Teatru Brama
Jolanta Kowalska: Spotykamy się w dość niezwykłych okolicznościach, na trasie między Amsterdamem a Goleniowem. Projekt Caravan Next, którego udziałowcem jest Teatr Brama, połączy niewielkie miasto na Pomorzu Zachodnim z wielkimi centrami kulturalnymi Europy.W jaki sposób ośrodek, którym pan kieruje, stał się partnerem międzynarodowej kooperacji artystycznej?
Daniel Jacewicz: Punktem wyjścia do tej imprezy był wcześniejszy projekt, realizowany przez Odin Teatret pod nazwą EU-Caravan – Artyści w drodze. Polegał on na tym, że grupy artystyczne odwiedzały różne europejskie miasta, prezentując tam swoją sztukę. Sukces przedsięwzięcia skłonił organizatorów do tego, by powtórzyć je w rozszerzonej formule. Caravan Next będzie angażował ponad 30 partnerów w 72 miejscach na świecie. My jesteśmy jednym z pięciu partnerów głównych. Program projektu jest rozpisany na trzy lata. Jego modyfikacja w stosunku do poprzedniej edycji polega na tym, że tym razem – zamiast wędrować po miastach – artyści będą pracowali wspólnie z lokalnymi społecznościami. Twórcy i mieszkańcy będą wspólnie decydować o tematyce realizowanych przedsięwzięć kulturalnych. Owocem projektu będzie pięć tygodniowych festiwali w pięciu miastach: w Holstebro, w Sewilli, Amsterdamie, Turynie i Goleniowie. Ponadto każdy z pięciu głównych partnerów będzie współorganizował z siecią partnerów stowarzyszonych 25 mniejszych, czterodniowych festiwali w różnych miejscach. Wszystko to służy wypracowaniu systemu Social Community Theatre.
Projekt nosi podtytuł Nakarmić przyszłość: Sztuka zmienia miasta. Co jest do zmiany w Goleniowie?
Właśnie o tym rozmawialiśmy dziś w Amsterdamie w gronie pięciu głównych partnerów projektu. Wszyscy mówili o imigrantach, o problemach wielkich miast. Codzienność mieszkańców Goleniowa wygląda zupełnie inaczej. Chcemy pomóc społeczności lokalnej w otwarciu na innych, w pokonaniu lęku przed obcością. Chodzi też o to, by mieszkańcy mieli szansę poczuć, że ich miasto jest pełnoprawną częścią Europy.
Goleniów leży znacznie bliżej Berlina niż Warszawy, ale odległości geograficzne nie zawsze pokrywają się z kulturowymi. W 25-tysięcznym Goleniowie nie ma nawet kina. Brama jest zapewne jednym z niewielu ośrodków w mieście integrujących lokalną społeczność. Jeden międzynarodowy projekt będzie w stanie wprowadzić radykalne zmiany? Dowartościować mieszkańców, dać im poczucie cywilizacyjnego awansu?
Ja wcale nie zazdroszczę kolegom z większych miast. W ramach Akademii Teatru Alternatywnego współpracujemy z Teatrem Kana w Szczecinie i z Instytutem Grotowskiego we Wrocławiu. Artyści, których tam spotykamy, mówią, że najlepiej czują się w Goleniowie. W tym małym mieście wszyscy się znamy i mamy dobre relacje ze społecznością lokalną, choć oczywiście bywają problemy.
Jakie?
Z nietolerancją, z ksenofobią. Bywa, że dzieli nas nie tylko polityka, ale i kwestie religijne. Fakt, że przyjeżdżają do nas artyści ze świata, że można się z nimi spotkać, porozmawiać, otwiera ludzi na inny rodzaj kontaktu. Takie sytuacje pomagają też złagodzić frustracje wynikające z małomiasteczkowych kompleksów. Ludzie otrzymują szansę, by uwierzyć w to, że centrum to nie tylko wielkie metropolie, ale również coś, co możemy sobie stworzyć sami.
Ostatnio coraz częściej zdarza się, że sztuka podsyca konflikty światopoglądowe – nie tylko w małych miejscowościach. W Goleniowie udaje się je łagodzić?
Bywa różnie. Trzy lata temu zaprosiłem z Poznania spektakl Kuby Kaprala i Dominika Złotkowskiego Bóg zapłać i występ ten wywołał duże wzburzenie, wystosowano nawet skargi do burmistrza. Na szczęście bardzo rozsądnie zachował się wówczas proboszcz, który tonował nastroje i tłumaczył, że spektakl to nie powód do wojny religijnej. Zupełnie inaczej było przed rokiem, gdy przyjechał do nas Spisek smoleński Lecha Raczaka. Oczywiście było sporo obaw, czym to się skończy, zadzwoniła do mnie nawet dziennikarka ze Szczecina z pytaniem, czy się nie boję, że spektakl wywoła protesty. Ku zaskoczeniu wszystkich okazało się, że nie doszło do żadnych awantur, wręcz przeciwnie – przyszło mnóstwo ludzi. Przedstawienie, o którym już było głośno w Polsce, przyciągnęło osoby o rożnych poglądach. W Goleniowie z grubsza wiadomo, kto jakie ma sympatie polityczne, dlatego zdziwiłem się, że na spektakl stawili się i tacy, którzy mogli nie podzielać wizji Raczaka. Pomyślałem, że być może będą próbowali zamanifestować swój sprzeciw, ale nic takiego się nie stało.Gdy spektakl się skończył, zapadła cisza, aż w końcu ktoś powiedział: „Grubo!”. Poza tym nie było żadnych pikiet ani skarg. Przyszło mi wówczas do głowy, że być może przez te dwadzieścia lat naszej obecności w mieście coś udało nam się w nim zmienić. Ludzie wiedzą, że teatr jest miejscem dyskusji, w trakcie której może dojść do konfrontacji różnych poglądów – i szanują to.
Rzeczywiście, teatr działa już dwadzieścia lat. Pana współpracownicy mówią, że Brama to Daniel, bo też wszystko zaczęło się od momentu pana przyjazdu do Goleniowa w 1996 roku. Co pan chciał robić w tym mieście?
Miałem wówczas 17 lat, byłem w III klasie liceum.
Nastolatek ze Szczecina chciał założyć teatr w Goleniowie?
Uczyłem się w XIV Liceum, a to była szkoła na dość dobrym poziomie. Co roku odbywał się tam tydzień humanistyczny, podczas którego każda klasa coś prezentowała. W I klasie przygotowaliśmy Tango Mrożka – w ten sposób wciągnąłem się w teatr. Otrzymałem nawet nagrodę za najlepszą rolę męską w szkolnym przeglądzie. W III klasie jedna z koleżanek, która miała kontakty w Goleniowie, powiedziała mi, że w tamtejszym domu kultury potrzebują instruktora, a ponieważ miałem już za sobą te szkolne sukcesy, więc przyjęli mnie. Myślę jednak, że do teatru przyciągnął mnie trochę przypadek i trochę perswazja różnych ludzi. Gdyby pierwsze sukcesy nie przyszły tak wcześnie, pewnie poszedłbym w zupełnie inną stronę. Dość powiedzieć, że po maturze studiowałem zarządzanie i marketing.
Na początku był więc uzdolniony licealista i dom kultury. W jaki sposób powstał teatr?
Chciałem pracować z dziećmi. Nie miałem wówczas odwagi być instruktorem dla rówieśników. Założenie było takie, że spotykamy się raz w tygodniu, dzieci płacą po 10 złotych, z czego ja biorę 7, a reszta zostaje w domu kultury. Ostatecznie wszystko ułożyło się inaczej, bo pan plastyk, który miał wykonać plakat, coś pomylił i zamiast dzieci przyszli ludzie w moim wieku. Tych opłat też nigdy nie potrafiłem zebrać, więc przez pierwsze trzy lata pracowałem właściwie jako wolontariusz. Wiedziałem już, że chcę spotykać ludzi i że potrafię ich otwierać.
Od kogo pan się uczył? Miał pan jakichś mistrzów?
Ja właściwie sam sobie szukałem autorytetów, chodziłem za różnymi ludźmi i starałem się coś od nich wziąć. Na pewno jakimś źródłem inspiracji był dla mnie Teatr Kana, Chorea Tomka Rodowicza i Teatr Cinema. Do dziś współpracuję zresztą z ludźmi z tych zespołów, w tej chwili na przykład przygotowuje u mnie premierę Darek Skibiński związany z teatrami A3 i Cinema. Wiele zawdzięczam założycielowi Kany Zygmuntowi Duczyńskiemu, który często odwiedzał nas w Goleniowie. Bardzo dużo rozmawialiśmy. Często łapię się na tym, że dopiero teraz, kiedy dojrzałem i nabrałem własnego doświadczenia, rozumiem to, o czym mówił dawniej, a co nie zawsze do mnie docierało.
Niebezpieczeństwem zagrażającym ciągłości takich formacji jak Brama są nieustanne rotacje w zespole. Młodzież, gdy zdoła się już czegoś nauczyć, kończy szkoły i odchodzi. Jak to się dzieje, że Brama zamiast się rozpaść wciąż się rozwija?
Myślę, że ten teatr i funkcjonujące w nim relacje międzyludzkie dojrzewają wraz ze mną. Na początku rzeczywiście była to amatorska grupa, której skład wymieniał się po dojściu uczestników do matury. Dzisiaj teatr ma już jakąś podmiotowość jako instytucja. Prowadzi go Stowarzyszenie Edukacyjno-Społeczno-Kulturalne „Teatr Brama”. Nie jestem nawet jego prezesem; poprosiłem, by jego organizacją zajął się mój przyjaciel, który jest lokalnym biznesmenem. Prowadzimy zajęcia w wielu grupach dziecięcych, młodzieżowych, mamy nawet zespół seniorów, którzy przyszli do nas z Uniwersytetu Trzeciego Wieku. Staram się, by pracowała u nas w miarę stabilna i wartościowa grupa instruktorów. Gdy prowadziłem warsztaty dla studentów szkoły teatralnej w Charkowie, poznałem tam ciekawych ukraińskich lalkarzy, których sprowadziłem do Goleniowa. Mamy też w naszej kadrze ludzi z wolontariatu europejskiego, którzy co roku się zmieniają. Ważny jest przy tym przepływ doświadczeń pomiędzy grupami: dzielą się nimi starsi i młodsi, profesjonaliści i amatorzy. Myślę jednak, że najlepszym potwierdzeniem sensu tej pracy jest obserwowanie, jak młodzi ludzie zmieniają się i dojrzewają podczas pracy z nami. Rozstania z nimi są zawsze ciężkie i mocno je przeżywam, czasem nawet zahaczając o stany depresyjne. Teraz już sobie to jakoś uporządkowałem i pracuję nad tym, by racjonalizować moje emocjonalne relacje z kolejnymi grupami.
W minionej dekadzie Brama błyszczała na festiwalach. Takie spektakle jak My czy Gaz zdobywały najwyższe laury m.in. na Łódzkich Spotkaniach Teatralnych. Brama dużo też jeździła po Polsce. Od jakiegoś czasu trochę mniej o was słychać. Zmieniły się priorytety? Budowanie wspólnoty wokół teatru jest ważniejsze niż produkcja spektakli?
To były trochę inne czasy. Przede wszystkim było więcej festiwali, na których mogły się prezentować teatry alternatywne. Dzisiaj nie ma już gdzie grać. Zgadzam się z tezą Lecha Raczaka, że większością dużych festiwali w Polsce zarządza koteria, która robi wszystko, by teatry niezależne się tam nie znalazły. Poza tym życie takiego teatru jak Brama jest bardzo niestabilne. Mieliśmy już kilka poważnych kryzysów, które stawiały pod znakiem zapytania jego dalszy byt. Wiele też zależy od możliwości zespołu, jakim aktualnie dysponuję. Spektakl My zrobiłem z grupą 16-, 17-latków. Byli to bardzo zdolni, pełni pasji ludzie, ale skończyli szkoły i trzeba było zespół budować od nowa. Teraz też mam grupę fantastycznych 17-latków, z którymi zrobiłem spektakl Mój Dom – Fakeryzm. To przedstawienie również zgarnęło szereg nagród na różnych festiwalach, czasem dystansując nawet teatry zawodowe.
Co sprzyja budowaniu grupy? Autorytet? Wspólnotowe rytuały?
U nas więzi międzyludzkie tworzą się nie tylko na płaszczyźnie teatralnej. Wiele czasu spędzamy razem, aranżujemy wspólne przedsięwzięcia. Na przykład w drugi dzień Świąt Bożego Narodzenia przebraliśmy się w kostiumy i poszliśmy na miasto kolędować. Odwiedzaliśmy przy tym domy członków grupy, poznawaliśmy ich rodziny, które – nawet jeśli początkowo miały opory – włączały się do naszych działań i tworzyła się jakaś wspólnota. Są takie obszary naszej aktywności, które powierzam młodzieży. Należy do nich organizowany przez nas co roku Festiwal Młodości Teatralnej Łaknienia. To impreza, którą ci nastolatkowie przygotowują sami. Chciałem, by mieli szansę zmierzyć się z odpowiedzialnością i mogli uczyć się na własnych błędach. To jest właśnie sposób, w jaki ja się uczyłem, czyli rozwój poprzez praktykę. Staram się oczywiście sprawować nad tym jakąś kontrolę, ale przede wszystkim stymuluję ich do własnej kreatywności.
Da się jakoś zdefiniować pana funkcję w Bramie?
To trudne pytanie. Miałem już kilka kryzysów tożsamości, będąc reżyserem, aktorem, liderem wspólnoty, opiekunem. Myślę, że dla ludzi, którzy przychodzą do teatru, jestem jakimś autorytetem. Nie jest to jednak pozycja dana w sposób arbitralny, lecz wypracowana.
Brama czerpie jakieś inspiracje z miejsca? Na ile lokalność – jej specyfika i problemy – są częścią waszej tożsamości?
Motywy związane z życiem lokalnej społeczności pojawiają się w naszych przedstawieniach. O tym właśnie jest spektakl Mój Dom – Fakeryzm – o naszym miejscu na ziemi: czy je opuścić i szukać lepszego, czy zostać i coś budować. Pytamy, kto nam to miejsce stworzył, co stoi za nami i jakie możliwości są przed nami. Ten spektakl to głos młodego pokolenia, które stoi w obliczu życiowego wyboru. Głos bezlitosny i szczery, bo członkowie zespołu też mieli podobne rozterki. Zauważyłem jednak, że teatr trochę miesza w ich życiorysach, bo pojawiają się wątpliwości, czy rzeczywiście trzeba stąd wyjeżdżać tam, gdzie jest lepiej, czy przypadkiem nie spróbować zmienić tego, co jest tutaj. Wiele osób zresztą wybiera drogę związaną z teatrem, niektórzy zakładają własne zespoły, i to w różnych miejscach Europy. Brama ma bardzo kulturotwórczy charakter, bo wypączkowało z niej wiele inicjatyw, takich jak choćby teatr Krzyk w Maszewie, założony przez naszego byłego aktora Marka Kościółka. Podobny rodowód ma Teatr w Krzywym Zwierciadle w Stepnicy, prowadzony przez Michała Krzywaźnię.
Brama w swojej dwudziestoletniej historii też szukała różnych miejsc. Teraz teatr ma do dyspozycji amfiteatr wraz z biurowym zapleczem, ale przedtem często zmieniał dach nad głową…
Tak, najpierw była Brama Wolińska, potem dom kultury, później gdy pracowałem w Teatrze Kana, szwendaliśmy się trochę po Szczecinie. Rok czasu spędziliśmy też z Teatrem Chorea w Srebrnej Górze, gdzie był do zagospodarowania miejscowy dom kultury. Potem teatr funkcjonował w busie, a częściowo też u mnie w domu. Przez ten okres dwóch-trzech lat Brama praktycznie przestała istnieć.
Dlaczego opuścił pan Goleniów?
Można powiedzieć, ze zostałem „wyklęty”. Zarzucano mi szerzenie niemoralnych poglądów i rozpijanie nieletnich. Wszystkie te pomówienia pojawiły się przy okazji wytoczenia mi sprawy o uwiedzenie. Przesłuchano wówczas około 60 osób, ale prokurator nie dopatrzył się przestępstwa. Postanowiłem wówczas wyjechać z Goleniowa i przez jakiś czas tułałem się po świecie. Potem w mieście objął urząd nowy burmistrz, który zaproponował mi powrót. Tamta historia, jakkolwiek przykra, jednak mnie wzmocniła. Dzisiaj jestem bardziej zdeterminowany, by mówić swoim własnym głosem i bronić swojego zdania.
Nie miał pan oporów, by wrócić w to samo miejsce, do ludzi, którzy odmówili panu zaufania?
Myślę, że po prostu w pewnym momencie stałem się niewygodny, bo nie ulegałem presji i różne rzeczy chciałem robić po swojemu. Najtrudniejsze w tym wszystkim było udowadnianie, że nie jestem wielbłądem. Terapia i grupa przyjaciół pozwolili mi przezwyciężyć ten kryzys. Dziś już godzę się z tym, że nie muszę być przez wszystkich kochany. Oczywiście liczę się z tym, że to, co robię, może znów się komuś przestać podobać, ale mam już poczucie, że ten teatr, który robię, mógłbym odbudować wszędzie. W tej chwili relacje z miastem są bardzo dobre. Pojawił się nawet projekt, by wyremontować stary dworzec Rampa w Goleniowie i utworzyć tam centrum sztuki niezależnej, którym zarządzałaby Brama. Jeśli więc dobrze pójdzie, to za dwa lata będziemy mieli nową siedzibę, dysponującą wielkimi możliwościami, bo obecna rzeczywiście przestaje nam już wystarczać. Brama się bardzo rozrasta, w tej chwili mamy już stałą ekipę liczącą piętnaście osób oraz dziesiątki osób zaangażowanych w nasze działania.
Z czego teatr się utrzymuje?
Częściowo finansuje nas gmina, resztę środków pozyskujemy z międzynarodowych projektów.
Wystarcza panu bycie twórcą offowym? Nie marzył pan o tym, by uzyskać status zawodowca?
W tej chwili już nie. Udało nam się zbudować w Goleniowie coś naprawdę unikatowego. Niewiele jest w Polsce miast tej wielkości, które dysponowałyby takim ośrodkiem jak nasz. Zresztą będąc kilkakrotnie w Holstebro zauważyłem, że OdinTeatret działa w podobnym środowisku. Miasto jest wprawdzie dwukrotnie większe niż nasze, ale gdy Eugenio Barba opowiadał mi o tym, w jaki sposób musieli sobie układać stosunki z lokalnymi władzami i na jakie napotykali trudności, pomyślałem, że nasza sytuacja w Goleniowie pasuje do tego modelu. W Holstebro istnieje normalny, repertuarowy teatr, więc Odin Teatret funkcjonuje trochę peryferyjnie, podobnie jak my. Brama wprawdzie znajduje się w centrum miasta, ale jest schowana w dolince, przy rzeczce – z zewnątrz wygląda trochę jak squat.
W środowisku twórców niezależnych popularna jest teza, że teatr instytucjonalny „ukradł” etos alternatywie. To, co dawniej robiły teatry offowe, dziś stało się normą na scenach publicznych. Powiedział pan wcześniej, że możliwości pokazania się artystów niezależnych wyraźnie się kurczą. To tylko słabość instytucji wspierających ten nurt czy kryzys o szerszym zasięgu?
Z pewnością jest mniej pieniędzy. Sytuacja teatrów alternatywnych w realiach kapitalistycznych jest trudna. Ludzie wybierają zawody, które gwarantują bezpieczną egzystencję. Mam znajomych, którzy kiedyś bawili się w teatr, a dziś pracują w bankach. Bycie niezależnym jest po prostu nieopłacalne. Nie czuję natomiast, by ktoś odbierał mi etos. Od teatru alternatywnego wymagałbym przede wszystkim dobrego warsztatu i pracy. Niestety, często zdarza mi się oglądać produkcje offowe na bardzo złym poziomie. Coraz mniej jest grup, które mówią swoim własnym językiem i wiedzą, po co mówią. Czasem jestem załamany, gdy widzę młodych ludzi, którzy wychodzą na scenę dla samej przyjemności występowania, bez potrzeby nadania temu jakiegoś głębszego sensu. Odpowiedzialność za to ponoszą instruktorzy. Zdarza się, że tacy ludzie, obarczeni kompleksami, przyjeżdżają do małej miejscowości i usiłują realizować swoje niespełnione ambicje z młodzieżą, której nawet nie próbują wysłuchać.
Innym problemem są oczekiwania widzów w niewielkim mieście bez tradycji teatralnej, takim jak Goleniów. Wiem, że gdybym zagrał na przykład kostiumową klasykę, nie miałbym kłopotu z zapełnieniem widowni. Ciągle zresztą słyszę prośby, by wystawić jakąś komedię. Ludzie chcą rozrywki, nauczyciele – lektur szkolnych i czasem trzeba pójść na jakiś kompromis, by tę publiczność oswoić. W miejscu takim jak Goleniów widza trzeba sobie wychować, rozbudzić w nim potrzebę teatru. Wykonaliśmy niedawno taki gest w stronę szerszej publiczności, realizując dość lekki spektakl według tekstu Sylwii Perl Cztery kute asy. Zaproszono nas z tym przedstawieniem na festiwal do Gorzowa, gdzie obejrzał je Łukasz Drewniak. Później na portalu Teatralny.pl napisał, że teatr alternatywny nie ma prawa robić takich rzeczy. Oczywiście nie zgadzam się z tym. Nie rozumiem, na jakiej podstawie można zabronić czegokolwiek jakiemukolwiek teatrowi. Jeśli mówi się, że teatr instytucjonalny przywłaszcza sobie naszą poetykę, to dlaczego my nie możemy zrobić raz spektaklu rozrywkowego? Chociaż z drugiej strony bardzo się ucieszyłem, bo jeśli ruga nas uznany krytyk, to znaczy, że pozostajemy w zgodzie z etosem alternatywy, który – wedle powszechnych wyobrażeń – nakazuje płynąć pod prąd. Nie widzę powodu, dla którego należałoby zamykać teatr niezależny w jakichś granicach. Pomyślałem nawet, że fajnie byłoby zrealizować na przykład operę i pokazać lustro tym scenom zawodowym.
Czym wobec tego jest dziś teatr alternatywny?
Dla mnie osobiście jest to sposób prowadzenia edukacji. Istotne jest to, że budujemy grupę, która uczy się narzędzi teatralnych, by mówić o ważnych dla siebie wartościach. Z tego też powodu teatr oficjalny nie jest dla mnie źródłem inspiracji. Problemy formy czy techniki nie wydają mi się interesujące, szukam raczej tego, co się rodzi między ludźmi poza teatrem. Nigdy nie traktuję spektaklu jako sytuacji zamkniętej, zakładam, że zawsze może się wydarzyć coś nieprzewidywalnego, coś, na co trzeba będzie zareagować. Spektakl powinien być żywym doświadczeniem, a nie perfekcyjnym odtwarzaniem założonych sytuacji. Często mówię do aktorów: grajcie tak, jak się dzisiaj czujecie. Mówcie to, co chcielibyście teraz powiedzieć. Żywa prawda spotkania z ludźmi jest dziś dla mnie ważniejsza niż doskonałość artystyczna. Dlatego mniejszą wagę przywiązuję do festiwali. Nagrody, które tam były do wzięcia, już zdobyłem, nie potrzebuję więc potwierdzenia siebie jako twórcy. Chciałbym teraz budować swoje przestrzenie między ludźmi.
A jak już Brama dostanie tę Rampę i obrośnie w piórka, to nie będzie końca niezależności? Stabilizacja nie jest niebezpieczna dla alternatywy?
Po dwudziestu latach pracy w bardzo różnych warunkach chciałbym mieć już coś pewnego. Nie miałbym już na przykład ochoty robić teatru u siebie w domu i oganiać się od policji.
A oganiał się pan?
Tak, zdarzyło się, że były śpiewy na próbie i kogoś to zdenerwowało. Musieliśmy więc wyjaśnić policji, że to akcja artystyczna. Gdy robiliśmy festiwal Bramat – imprezę z niemal zerowym budżetem – w moim mieszkaniu na 44 metrach kwadratowych kwaterowały 34 osoby. Trudno przez całe życie pracować w takich warunkach. Jakaś stabilizacja życiowa jest potrzebna też po to, by utrzymać grupę. W tej chwili mamy wynajęte dwa domy, w których wszyscy mieszkają jak w komunie. Jedynym komfortem jest to, że każdy ma swój pokój. Staramy się jednak przynajmniej na tyle rozgraniczyć życie zawodowe od prywatnego, by nie roztrząsać w teatrze, kto ma odkurzyć dom. Choć pojawiła się właśnie propozycja, żebyśmy utworzyli podobny kolektyw artystyczny na Sycylii. Chcemy wciągnąć w to Teatr Kana i Darka Skibińskiego. Jest szansa, że będzie to nasza letnia rezydencja. Być może więc skłonność do budowania wspólnot mam po prostu we krwi.
4-04-2016
Daniel Jacewicz -twórca i reżyser Teatru Brama w Goleniowie.
Bardzo Ci współczuję dzieciaku. To musi być straszne, nie widzieć piękna tylko zgniliznę. Musisz mieć straszne kompleksy i być osobą głęboko nieszczęśliwą. Może spróbuj przyjść do Bramy. Tam na pewno spotkasz się z życzliwością i może dostrzeżesz, że świat jest jednak mimo wszystko piękny:) Jozio the bestciak napisał(a):
Dzięki Daniel za miejsce, w którym wielu wrażliwych, młodych ludzi znalazło bezpieczną przystań.:) Bez Ciebie i Teatru to miasto byłoby strasznie smutne. Dobrze, że jesteś:)
Akurat Goleniowianie są całkowicie odcięci od wszystkiego. Banda małomiasteczkowych, zakompleksionych bufonów. Bliżej im mentalnością do wioskowych patologii niż do Szczecina. Goleniowiacy nic nigdzie nie znaczą, może po za teatrem Brama. Kilku chlejących koszykarzy uważa się za elitę tej przegniłej dziury, tak samo jak i ludzi z teatru Brama żyjacy w innej teatralnej rzeczywistości. Jest to z jednej strony pozytyw, że w G-Town, jak go nazywają sami zakompleksieni mieszkańcy, G- od Gówniane, jest taki teatr jak Brama, z drugiej strony jednak, jego członkowie są jakby oderwani od rzeczywistości i żyją w swoim świecie teatru nie widząc prawdziwej zgnilizny toczącej to miasteczko. Od taka moja drobna dygresja, ponieważ spostrzeżenia autorki tego wywiadu było jak najbardziej trafne.
Goleniów jest bliziutko Szczecina więc mieszkańcy nie mają poczucia "odcięcia od świata". Ale dla Pani dziennikarki, oczywiście, cywilizacyjnym i kulturowym odniesieniem musi być Warszawa i już w jednym z pierwszych pytań koniecznie musiała podkreślić, że "jest bliżej do Berlina niż do Warszawy". Tzw. centrum nie ma od dawna kompletnie żadnego znaczenia, bo od dawna wiadomo, że nasza stolica żyje przede wszystkim ze swojej stołeczności. Najciekawsze zjawiska teatralne zawsze rozgrywały się i rozgrywają poza tym miastem seriali, reklam telewizyjnych i smoleńskich demonstracji. Oczywiście celowo wyolbrzymiam :)