AKCEPTUJĘ
  • Strona używa plików cookies, korzystanie z niej oznacza, że pliki te zostaną zamieszczone na Twoim urządzeniu. więcej »

Świętość niejedno ma imię

 

Jolanta Kowalska: Brave Festival ma już 10 lat. Ma też swój mit założycielski. Podobno na początku była pana podróż do Meksyku… Czy to tam doznał pan iluminacji, z której wykiełkował pomysł na festiwal?

Grzegorz Bral: Wręcz przeciwnie. Choć rzeczywiście pojechałem tam po iluminację, bo była to podróż śladami Grotowskiego i Artauda. Chciałem trafić na Indian Tarahumara, znalazłem osobę, która się nimi zajmowała. Był to Michael Randall – pół-Amerykanin, pół-Meksykanin, człowiek, który założył fundację, mającą pomagać dzieciom Indian Tarahumara, by nie musiały uciekać ze swoich plemion. Pojechaliśmy w rejony, gdzie spodziewaliśmy się ich spotkać, ale okazało się, że na tych terenach Bank Światowy buduje już autostradę. Jeśli miałbym poszukać w pamięci doświadczenia, które miało namiastkę „iluminacji”, to był właśnie ten moment: zdewastowany świat Indian, zdewastowany w imię potężnych korzyści finansowych, a na tym tle dzieci z plemienia Tarahumara, sprzedające cepeliowskie pamiątki. Bolesne doświadczenie. Randall wytłumaczył mi, że pierwotni mieszkańcy tych ziem zostali wysiedleni, a ci, którzy pozostali, aby przeżyć, musieli zająć się sprzedażą pamiątek, które kupowali bogaci turyści. Kolejny szok przyszedł, gdy Randall uświadomił mi inny dramat Indian. W czasie gdy odbywałem tę wyprawę, Amerykanie rozbili wiele kolumbijskich karteli narkotykowych. Cały biznes przeniósł się pod granicę, którą zamieszkiwali Indianie Tarahumara. Gangi zaczęły zmuszać rdzennych mieszkańców do uprawy marihuany. Potężny biznes, gigantyczne pieniądze, wielka przemoc. Zrozumiałem, że nie będzie spotkania z żadnymi autentycznymi Indianami, bo ich utraciliśmy. Moja rzeczywistość nie jest rzeczywistością Artauda. W tym rozdarciu pomiędzy napierającą cywilizacją a losem indiańskich dzieci sprzedających pamiątki przy autostradzie zobaczyłem możliwość działania i pomyślałem, że warto zrobić festiwal o tym, co tracimy. 

U podstaw festiwalu legło hasło: „przeciw wypędzeniom z kultury” a jego kolejne edycje pokazały, że istnieje potężny ruch ludzi dobrej woli, usiłujących ratować to, co jeszcze się da.

Myślę, że takich utopijnych romantyków jak ja jest na świecie bardzo dużo. Ja tylko dokładam swój skromny udział do pracy ludzi, którzy potrafią się sami skutecznie wspierać. Niestety, trzeba zauważyć, że liczba ludzi, których pozbawia się ich kultury, jest na świecie bardzo dużo. To nie są jednostki, lecz całe kręgi środowiskowe, a nawet narody, którym trzeba pomóc. Festiwal Brave powstał, by pokazać bogactwo, które nadal istnieje, by oddać głos tym, którzy potrafią ochronić swoją kulturę.

Czasem spotykam się z zarzutem, że wyrywamy tych ludzi oraz ich obyczaje i rytuały z naturalnego środowiska. To jest prawda, że zamiast podróży dookoła świata, zapraszamy naszych gości do Wrocławia, czyli do obcego im środowiska, nigdy jednak nie działamy wbrew ich woli, nie naruszamy granic, które wyznaczają, i mamy zaufanie, że jako opiekunowie swoich tradycji mają wyczucie, jak daleko mogą się posunąć, co ujawnić, jakimi elementami swojej tradycji mogą się z nami podzielić. Czasami są to całe obrzędy, czasami fragmenty rytuału, niekiedy również spotykamy się z odmową.

Skoro nie jest to dotknięcie źródłowe, to ile autentyzmu jest w tym świecie, do którego Brave uchyla nam drzwi?

Myślę, że sporo, choć musimy szanować pewne modyfikacje rytuałów, właśnie dlatego, że przeniesione zostały w obce, „świeckie” środowisko. Kilka lat temu mieliśmy okazję oglądać dokładne odtworzenie obrzędu z Burkina Faso, ale zamiast świętych masek zaprezentowano nam ich kopie. Maski te bowiem nie miały prawa opuścić swojego świata. Członkowie tradycyjnych kultur doskonale wiedzą, że pewnych aspektów ich obrzędowości nie da się przenieść na obcy grunt, dlatego też starają się je chronić. Sakralność pozostaje niedostępna dla obcych, możemy jedynie przyjrzeć się jej zewnętrznym formom. Podobnie dzieje się z piaskowymi mandalami, z którymi jeżdżą po świecie grupy tybetańskie. Są one reprodukcjami świętych obrazów, ale nie są nasycone rzeczywistą energią rytuału. Doskonale to rozumiem i uważam, że nie musimy mieć realnego podłączenia do ich przestrzeni duchowej. Nie widzę też powodu, by za każdym razem weryfikować oryginalność tych prezentacji. Dla mnie to jest projekt edukacyjny, a edukacja stawia sobie za cel między innymi konfrontację inności ze standardowym obrazem świata.

Czyli pomimo nasycenia Brave obrzędowością pozostajemy jednak w kręgu kultury świeckiej?

Tak, bardzo mocno. Oczywiście, czasami zdarza się namiastka rzeczywistego rytuału, jak w przypadku szamanki koreańskiej, która ofiarowała nam autentyczny obrzęd i wszyscy byliśmy świadkami, jak powstrzymała na dwie godziny burzę nad Wrocławiem. Robiło to niesamowite wrażenie, bo wszędzie lał deszcz, tylko nad sceną było sucho. Jeśli widzi to kilkaset osób, to można już obiektywnie stwierdzić, że doszło do dotknięcia jakiejś tajemnicy. W większości jednak są to świeckie ceremonie, rekonstruujące zewnętrzne formy rytuału.

Jednak Brave Festival nie chciał poprzestać na prezentacji ginących kultur. Chodziło też o to, by im w sposób czynny pomóc?

Jedną z form pomocy ginącym kulturom jest informacja o nich. Brave Festival nagłaśnia problemy tych kultur. Uruchamiamy szeroką falę społecznego zainteresowania tymi rejonami świata. Z pewnością też coś pozostaje w naszych wolontariuszach, którzy zaczynają tam jeździć, a potem piszą prace magisterskie i doktoraty. Istotne również jest to, że dochód z festiwalu przekazujemy fundacji ROKPA, która pomaga osieroconym dzieciom w Tybecie. Bywają też inicjatywy, które wychodzą ze strony naszych gości. Zdarzyło się na przykład, że występujące u nas Tanzanki z plemienia Wagogo za pieniądze zarobione u nas wybudowały w swojej wiosce świetlicę, w której obecnie spotykają się i współpracują ze sobą przedstawiciele pięciu plemion.|

To, co zdołaliśmy dotąd zrobić, jest jednak wciąż bardzo naskórkowe. 10 lat to za mało, by ocenić, czy ten projekt przyniósł jakieś rezultaty. Być może będziemy mogli to podsumować sensownie za lat 50. Z pewnością wydarzyło się wiele pozytywnych rzeczy. Ale też zdarzało się, że nasi goście przeżywali wielki szok kulturowy i nie wiem, czy ostatecznie ich udział w tym festiwalu miał na nich pozytywny wpływ. Kilka lat temu na przykład mieliśmy grupę Czeczenek z Gruzji, które po pobycie na Brave Festivalu wystąpiły w rosyjskiej wersji programu „Mam talent”. Można dyskutować, czy to dobrze, czy źle, czy im pomogliśmy, czy skrzywdziliśmy. Wydaje mi się jednak, że medialny sukces takich społeczności jest czymś pozytywnym. Te kobiety z pewnością nie staną się gwiazdami popkultury, ale dzięki takiemu występowi mogły wzbudzić szersze zainteresowanie swoją tradycją kulturową.

Brave, angażując się w problemy wypędzeń z kultury, niechcący dotyka też problemów o charakterze politycznym. Pamiętam sytuację, w której kobiety pochodzące z Sahary w Mali, a obecnie żyjące w obozach dla uchodźców, na scenie podkreślały: „Jesteśmy najsilniejszymi kobietami w Afryce i nie pozwolimy, by Al Kaida wyrzuciła nas z pustyni!”. Mieliśmy więc okazję się przekonać, w jakim stopniu sytuacja polityczna miała wpływ na ich kulturę.

Jednym z wymiarów budowania wspólnoty wokół festiwalu jest projekt Brave Kids. Skąd się wziął?

Od dobrych 17 lat współpracuję ze szwajcarską fundacją ROKPA International (www.rokpa.org). Na początku minionej dekady prezydent tej organizacji, dr Akong Tulku Rinpoche, poprosił mnie, żebym zrobił spektakl z grupą dzieci z Nepalu, którymi opiekowała się fundacja. Dali mi na to tydzień czasu. W spektaklu dzieci opowiadały o sobie swoim dziecięcym językiem, moim zadaniem było tylko nadać temu formalne ramy. Niezwykłe doświadczenie. Te dzieciaki bardzo poruszająco mówiły o swojej bezdomności, wychowaniu na ulicy, o tym, jak ich rodzeństwo umierało na skutek chorób, oraz o ludziach, którzy przynieśli im ratunek. Zacząłem się wtedy zastanawiać, czy istnieje w życiu coś ważniejszego niż pomoc takim bezbronnym, skrzywdzonym istotom? Byłem wzruszony tym, że istnieje organizacja, która nie tylko wyciąga je z biedy, leczy i daje schronienie, ale też podejmuje wobec nich długoterminowe zobowiązanie, biorąc odpowiedzialność za ich edukację i dalsze życie.

Na tym też polega istota projektu Brave Kids: pokazujemy tym dzieciom, że można wyprowadzić swoje życie na prostą.

Jednak Brave Kids nie bierze odpowiedzialności za los zaproszonych dzieci?

Bezpośrednio nie. Ale pośrednio tak, ponieważ dochód z festiwalu przeznaczamy na pomoc dzieciom z Tybetu, więc Brave bierze jakąś cząstkę odpowiedzialności za próby poprawienia ich sytuacji.

Ważne jest również to, by uczestnicy projektu – a są to dzieci z bardzo różnych krajów – zaprzyjaźniali się ze sobą. Zasadą jest, że podczas Brave Kids dzieci uczą dzieci, oswajając swoich rówieśników z różnymi elementami swoich kultur. Na gruncie tej pracy powstaje wspólny spektakl. Te dzieci udowadniają nam, dorosłym, że pomimo wszelkich barier językowych, kulturowych i obyczajowych można stworzyć wspólnotę. Teatr staje się miejscem, w którym przedstawiciele dwudziestu narodowości są w stanie stworzyć coś wspólnie i zakończyć ten projekt w poczuciu silnej więzi. I to jest clou Brave Kids: chcemy nauczyć te dzieci empatii i w jakimś stopniu zmienić ich los. Dla wielu z nich to jest dwu- lub trzytygodniowa wielka przygoda w nieznanym kraju. One wracają potem do swoich środowisk, ale już wiedzą, że możliwość odmiany losu leży w ich rękach.

Wokół Brave Kids rozbudowuje się również infrastruktura społeczna. W projekt jest zaangażowanych wiele ochotniczych rodzin, które te dzieci przyjmują w swoich domach.

To jest niesamowite. Każdego roku zgłasza się mnóstwo chętnych, by dać tym dzieciom przynajmniej na chwilę odrobinę rodzinnego ciepła. Za każdym razem w projekcie uczestniczy około 70 rodzin. Jestem pełen szacunku dla tych ludzi za to, że podejmują takie zobowiązanie całkowicie społecznie. Zresztą dla nich to również niezwykłe doświadczenie, bo pomiędzy opiekunami i ich małymi gośćmi zawiązują się tak silne więzi, że czasem po tych kilku wspólnie spędzonych tygodniach wprost trudno im się rozstać. Zdarza się też, że rodziny goszczące podejmują podróż do krajów swoich podopiecznych po to, by się z nimi choć na chwilę spotkać. Jedna z pań, która zajmowała się „kidsami” dwukrotnie, powiedziała: „na początku wydawało się nam, że będziemy mogli coś w tych dzieciach zmienić, ale stało się odwrotnie: to one zmieniły nas. To, co my dostaliśmy od nich, jest o wiele cenniejsze niż to, co one mogły otrzymać od nas”.
Uważam, że skoro wielkimi krokami zbliża się Europejska Stolica Kultury, to warto pomyśleć o tym, by Wrocław stał się inicjatorem światowej Olimpiady Dzieci. Projekt Brave Kids mógłby być zaczynem takiej imprezy. Myślę, że formuła, którą wypracowaliśmy, może zafunkcjonować również w innych krajach świata. Miałem już zresztą rozmowy z przedstawicielami z Indii i Brazylii, by zrobić u nich siostrzane imprezy Brave Kids.

I to jest chyba kolejny paradoks tego festiwalu: wyszliście od protestu przeciwko globalizacji i komercjalizacji kultury, a dochodzicie do próby zbudowania innej, uniwersalistycznej przestrzeni ponad kulturowymi podziałami.

Tak, na początku, formułując nasze zadania, dość kategorycznie stawiałem wyłącznie na kulturę etniczną. Chodziło o to, by festiwal prezentował zjawiska rdzenne i autentyczne. Teraz jednak widzę, że na przykład ignorowanie przejawów kultury popularnej jest nieporozumieniem. Kultura tradycyjna jest przestrzenią wielkich narracji, a współczesna kultura popularna jest kulturą epizodu. Dlaczego te dwa światy nie miałyby się spotkać? Dlaczego nie mogłyby się od siebie czegoś nauczyć?

W tym roku ściągam wybitnego tancerza, Koffiego Kôkô, co niektórych bulwersuje. „Przecież to jest światowa gwiazda!” – mówią. „No i fantastycznie!” – odpowiadam. Bo przecież ta światowa gwiazda wychowała się w Beninie i jest kapłanem wudu. A ponieważ pracuje w Paryżu jako choreograf i dokłada do sztuki tańca elementy własnej tradycji, może być doskonałym ambasadorem tej kultury.

Najnowsza edycja festiwalu, która rozpocznie się 4 lipca, będzie przebiegać pod hasłem: „Święte ciało”. Każda z prezentowanych tu kultur zapewne inaczej tę świętość rozumie?

Tak, różne kultury rzeczywiście inaczej rozumieją świętość. Ale też myślę, że ona jest w ogóle nie do zdefiniowania. Dla mnie osobiście „świętość” ciała oznacza fakt, że może być ono narzędziem do głębokiego samopoznania. Ciało jest dowodem na to, że istniejemy, lecz nieustannie towarzyszy nam lęk przed jego utratą. Jeśli więc uduchowione kultury tradycyjne mówią, że ciało nie jest ani początkiem, ani końcem, lecz tylko rodzajem hotelu, w którym zamieszkuje „coś”, co się wymyka naszemu poznaniu, to oznacza, że droga do tej tajemnicy wiedzie właśnie poprzez ciało.

Jakie zatem manifestacje świętej cielesności zobaczymy w tym roku?

Przede wszystkim zobaczymy, jak doświadczenia wudu Koffiego Kôkô wzbogacają współczesny europejski taniec. Ciekawym doświadczeniem będzie też z pewnością pokaz tancerzy Balega z Zachodniej Sumatry, będący połączeniem storytelling i silatu, czyli malajskiej sztuki walki. To efektowne widowisko, w którym tancerze używają jako bębnów własnych ubrań i wykonują szereg figur z glinianymi talerzami. Pod koniec występu jednak rozbijają talerze i zaczynają tańczyć bosymi stopami po skorupach. Wówczas okazuje się, że ich ciała pod wpływem tańca uległy transformacji, na skutek czego – podobnie jak ciała fakirów – stają się odporne na ból i zranienia.

Kiedyś, gdy przyglądałem się Anastenariom, czyli greckiemu obrzędowi chodzenia po ogniu, zapytałem naiwnie jednego z uczestników, po co to robią. On również odpowiedział pytaniem:
- Wierzysz w Boga?
Powiedziałem, że w mojej tradycji wierzy się w Boga, wtedy zapytał:
- A czy Bóg wierzy w ciebie?
- Nie rozumiem… My tego nie testujemy.
- A my testujemy. Jeśli nasze serca są czyste, to Bóg nas ochroni przed ogniem.
To była rewelacyjna wykładnia fenomenu „świętego ciała”: można je poddawać najbardziej niebezpiecznym próbom, ponieważ podczas obrzędu przynależy do zupełnie innego porządku.

Mamy też świętą kobietę na festiwalowym plakacie. Kto to jest?

Nie wiem dokładnie. Znam jej imię, nazywa się Sabrida. Wiemy, że to jedna z nielicznych kobiet w Indiach, które są sādhu, czyli ascetkami. Tacy ludzie poświęcają swoje życie w całości medytacji. To przepiękna twarz, o niezwykłej inteligencji. Jej zamknięte oczy na naszym plakacie oznaczają „patrzenie do środka.” To jest dokładnie to, o co mi chodzi. Chciałbym, by ten festiwal sprowokował ludzi do spojrzenie w głąb siebie, do środka.

Dość rozbudowanym wątkiem festiwalu będzie motyw indyjski.

Wydarzeń z Indii miało być o wiele więcej. W tym roku przypada 60. rocznica nawiązania stosunków dyplomatycznych pomiędzy Indiami a Polską, chciałem więc nadać obecności tego kraju na festiwalu znacznie szerszy wymiar. Niestety, zabrakło możliwości finansowych. Ale i tak będziemy mieć sporo ciekawych wydarzeń, takich jak mudijettu – rytualny teatr ze świątyń Kerali, koncert Rupinder z obrzędowymi pieśniami Indii, występ Ramy Vaidyanathan – mistrzyni tańca bharata natjam czy Sarpam Thullal – rytuał Bóstwa Węży. Uważam, że Indie to największa demokracja religijna świata. Nigdzie na świecie nie spotkałem tylu wyznań. Istnieje nawet domniemanie, że niektórzy europejscy bogowie, tacy jak Dionizos czy Chrystus, mają indyjskie korzenie.

Jak w tym archipelagu Brave mieści się Teatr 21? Uruchomiliście wielką akcję społeczną, by ten zespół z Warszawy, złożony z młodzieży z zespołem Downa, mógł przyjechać do Wrocławia.

Zależy mi na tym, żeby Brave nie stał się festiwalem zafiksowanym na formule etnograficznej. Chciałbym go otwierać. Obecność dzieci specjalnej troski jest na nim czymś naturalnym. Od wielu lat współpracujemy ze Stowarzyszeniem Świat Nadziei, prowadzonym przez Agnieszkę Chojnacką, które zajmuje się młodzieżą z zespołem Downa. Bardzo cenię takie projekty i chcę im pomagać. Uważam, że Teatr 21 jest fantastyczną inicjatywą i warto ją pokazać naszej publiczności. Ta grupa ciekawie nam też poszerza formułę „świętego ciała”. Będziemy ją zresztą rozbudowywać w różnych kierunkach. Od roku pracujemy z moim producentem, Markiem Mieleszką, nad sprowadzeniem z Indonezji grupy, która składa się ze „świętych” transwestytów. W tamtej społeczności bowiem tylko transwestyta może być kapłanem pewnego kultu religijnego. I o tym właśnie jest Brave: to, co w jednej przestrzeni kulturowej uważa się za przekroczenie, w innej jest normą. Na tym też polega edukacyjna funkcja festiwalu, by uświadomić, że wszystko mieści się w jakiejś normie. Tylko nasze uprzedzenia są nienormalne.

2-07-2014

Grzegorz Bral - aktor, reżyser, pedagog. Współzałożycielem Teatru Pieśń Kozła i Dyrektor Artystyczny Brave Festivalu.

skomentuj

Aby potwierdzić, że nie jesteś robotem, wpisz wynik działania:
dwa plus trzy jako liczbę: