Teatr dla wszystkich
Rozmowa z Anną Mierzwą, aktorką Teatru Nowego w Poznaniu
Piotr Dobrowolski: Grane przez panią postacie cechują charakterystyczne akcenty: łysa głowa buntowniczki w Kochanie, zabiłam nasze koty, cekinowa sukienka estradowa w Domu lalki, gorset Piekarzowej z Pogrzebu psa czy bokobrody w Elvisie, najnowszym spektaklu Michała Siegoczyńskiego. W którym ze scenicznych wcieleń na scenie Teatru Nowego czuje się pani najlepiej?
Anna Mierzwa: Nie mogę odpowiedzieć wprost na to pytanie. We wszystkich wymienionych rolach czuję się bardzo dobrze. Nie dlatego, że są podobne, a właśnie przez to, jak bardzo różnią się od siebie. A dla aktorki chyba największym komplementem jest to, że dostaje tak różnorodne propozycje. Nie chciałabym być zamykana w jakiejś jednej szufladce, związanej na przykład z moimi warunkami fizycznymi. Ale z pewnością bliższe są mi postacie o wyraźnych cechach kobiecych. Choć i z nimi nie zawszę mogę do końca się utożsamiać. Wiele z nich, że tak powiem, zachowuje się dosyć specyficznie.
Każda z tych ról jest inna i wydaje się interesująca z innego powodu. Jak odnalazła pani klucz do postaci buntowniczki z Kochanie, zabiłam nasze koty?
Bardzo ucieszyła mnie propozycja wzięcia udziału w spektaklu Ceziego Studniaka. Starał się interpretować prozatorski tekst Doroty Masłowskiej, mając jasno określoną wizję. Jeszcze przed premierą opisywał ten projekt jako „hipsterską operetkę utrzymaną w konwencji science fiction”. Spodobało mi się to, że zaproponował mi rolę, w której nie śpiewałam, choć w reżyserowanym przez niego wcześniej Imperium bardzo ważnym elementem był właśnie śpiew. Rola Goshy stanowiła dla mnie niemałe wyzwanie. Ale była też potwierdzeniem, że reżyser mi zaufał. Uwierzył, że bez śpiewu także mogę dobrze sobie poradzić i stworzyć na scenie przekonującą kreację. A że była to akurat buntowniczka? Super, mogłam odnaleźć w sobie pokłady takiej energii, która na co dzień nie zawsze towarzyszy mi w życiu. Tworząc postać, nie zawsze inspiruję się własnymi doświadczeniami. Prowadzi mnie również obserwacja, wyobraźnia, intuicja. Przecież aktor nie pracuje, opierając się wyłącznie na własnych przeżyciach. Ze mną czasem dzieje się coś odwrotnego. Na chwilę przed premierą, w czasie najbardziej intensywnych prób, podświadomie przenoszę pewne zachowania postaci do życia. Ale wtedy życie prywatne, poza tym w teatrze, niemal nie istnieje.
Chociaż w Kochanie, zabiłam nasze koty pani nie śpiewała, coraz więcej widzów dostrzega i docenia pani możliwości wokalne. Czy to rola Nory w Domu Lalki Michała Siegoczyńskiego pozwoliła pani rozwinąć skrzydła?
Tak. Muszę zaznaczyć, że Michał Siegoczyński wcześniej mnie nie znał. Widział mnie chyba tylko w jakimś czytaniu i kiedy zaproponował mi rolę, nie wiedział jak – ani czy w ogóle – śpiewam. Pomysł na wykorzystanie tego narzędzia wykluł się dopiero w trakcie prób. I to nawet nie na początku, a raczej w połowie pracy. Chcę jednak także podkreślić, że Nora w Domu lalki jest postacią w pełni dramatyczną, a śpiew to tylko element dodatkowy, taki ozdobnik całości. Akcent podbijający tematy, o których mówimy w spektaklu. Bohaterka jest osadzona w świecie, w którym jest gwiazdką. W tej sytuacji skonstruowany został jej dramat. Opowieść bazuje na motywach Ibsena, ale przełożona została na realia popkultury.
Mniej więcej od czasu tamtej premiery jest pani postrzegana jako aktorka śpiewająca. Czy to już etykietka, rodzaj balastu?
Nawet jeśli ktoś kojarzy mnie jako aktorkę śpiewającą, nie uważam tego za obciążenie. Przede wszystkim dlatego, że ciągle dostaję też inne role. Ale mamy teraz w teatrze taki czas, kiedy niewiele spektakli obywa się bez śpiewania albo przynajmniej bez rozwinięcia muzycznego. Pytanie o umiejętności wokalne jest jednym z pierwszych, które zadaje się aktorom poszukującym pracy w teatrze. Spektakle z ich udziałem zyskują dodatkowe atuty. Ważne jest oczywiście zachowanie zdrowej równowagi i różnorodności stosowanych środków.
W zeszłym roku zagrała pani w Ciekawej porze roku, reżyserowanym przez Agatę Dudę-Gracz rocznicowym projekcie w Muzeum Powstania Warszawskiego.
To było ogromne przeżycie. Uważam, że efekty tej pracy – o ile jestem w stanie ocenić coś, w czym brałam udział – były znakomite. Agata pracuje niezwykle precyzyjnie. Potrafi z człowieka uwolnić takie pokłady emocji, że można być zaskoczonym mocą bomb, które się w sobie odkryje. A ujęcie tematu powstania w dosyć niejednoznaczny, dyskusyjny sposób tylko dodawało wartości temu przedsięwzięciu.
Śpiewała pani także, i to po rosyjsku, w Imperium Ceziego Studniaka.
Rosyjskiego niemal nie znam. Dla aktora to wspaniałe wyzwanie, kiedy do roli musi zdobyć jakieś nowe umiejętności. W przypadku Imperium był to właśnie język rosyjski, ale aktorzy są w stanie nauczyć się wszystkiego, choć czasem wymaga to dużo pracy. W tym przypadku sam dramat był na tyle ciężki, że może nie zawsze udawało się go „sprzedać”. Nie była to opowieść miła, łatwa i przyjemna, chociaż spektakl miał swoją wierną publiczność. Szkoda, że już tego nie gramy. Tym bardziej, że znakomicie pracuje mi się na scenie z Michałem Kocurkiem.
Zaczęła pani pracę w zespole Teatru Nowego w roku 2008, jeszcze za dyrekcji Janusza Wiśniewskiego. Teatr miał wtedy inny profil.
Przyjechałam tu jeszcze w tracie studiów w krakowskiej PWST. Janusz Wiśniewski zjawił się w szkole, kiedy byłam na trzecim roku, zrobił nam przesłuchanie i po pewnym czasie zaproponował mi etat. Dla studentki było to wielkie wyróżnienie. Co prawda nigdy wcześniej nie byłam w Nowym, ale rozpytałam wszędzie gdzie się dało, a kiedy przyjechałam – zachwyciłam się teatrem Wiśniewskiego. Już pierwszy spektakl, który zobaczyłam – to był Faust w jego reżyserii – zrobił na mnie ogromne wrażenie. W Krakowie nie było wówczas podobnej sceny. Oczarował mnie mocny zespół aktorski. I wszystko byłoby świetnie, ale na samym początku – jak to się czasem zdarza – zamiast grania i oczekiwanych ról miałam wrażenie przestoju. Powstawało mało nowych spektakli, a dyrektor nie miał zbyt wielu propozycji dla młodych aktorów. Ale to właśnie dzięki Januszowi Wiśniewskiemu w teatrze pojawiły się osoby śpiewające. Właściwie wszyscy nowo zatrudniani wówczas aktorzy, jak ja, kończyli w Krakowie wydział aktorski ze specjalnością wokalno-estradową.
W roku 2011 w poznańskim Teatrze Nowym nastąpiła zmiana dyrektora. Pojawienie się Piotra Kruszczyńskiego wywołało w mieście nadzieję na rewolucję w tej instytucji.
A tymczasem zaczęła się postępująca małymi kroczkami ewolucja. Nic nie zostało przestawione do góry nogami. Dyrektor zaczął wprowadzać innych reżyserów i trochę inny repertuar. Jako aktorka mająca niewielkie doświadczenie byłam przekonana – może naiwnie, ale nie zawiodłam się – że oto właśnie przychodzi nowe i sprawy będą zmierzać w dobrym kierunku. To był ważny moment, zwłaszcza dla młodych członków zespołu. Rwaliśmy się do pracy, chcieliśmy grać, dostawać nowe role i przyjmować wyzwania. Zależało nam na rozwoju. My nie lubimy stać w miejscu.
Dzisiaj spektakle w Teatrze Nowym nawiązują do aktualnych zjawisk estetycznych i tematów dyskusji toczonych w przestrzeni publicznej. Podejmowane są także – to deklaracja programowa dyrektora – tematy lokalne, związane z historią i dniem dzisiejszym Poznania, a nawet dzielnicy, w której znajduje się teatr. Czy uważa pani, że instytucja taka jak Nowy powinna dotykać spraw lokalnej społeczności?
Dla mnie to ciekawy kierunek, bo – chociaż z Poznaniem jestem związana od niedawna – mogę wiele dowiedzieć się o mieście i jego historii. Co prawda do projektu Jeżyce Story (czteroczęściowy „serial teatralny” mówiący o historii i współczesności poznańskiej dzielnicy Jeżyce, tworzony metodą verbatim) nie weszłam, ale zdecydował o tym przede wszystkim brak czasu. Jestem pełna podziwu dla kolegów, którzy zaangażowali się w tę pracę. Sami zbierali wszystkie informacje i poznawali środowisko, wychodząc do realnych osób mieszkających na Jeżycach i prowadząc z nimi rozmowy. Oczywiście później Roman Pawłowski jako dramaturg projektu opracowywał efekty tych spotkań, wszystko spisywał i układał. Ale ogromną część pracy wykonali sami aktorzy, grający potem realne, żyjące osoby, które przyszły zobaczyć ich na scenie.
Niedawno jeden z aktorów Teatru Polskiego w Poznaniu wspominał, że kiedy Piotr Kruszczyński pojawił się w Nowym, zaczęli z większą uwagą przyglądać się temu, co działo się wówczas na waszych scenach. Czy dzisiaj, kiedy z kolei tam pojawił się Maciej Nowak, wy uważniej obserwujecie działania podejmowane w Teatrze Polskim?
Tak! Ale bez obaw, ironii czy zawiści. Bardzo się cieszę z tej zmiany i szczerze kibicuję tamtemu zespołowi. Oba działające w Poznaniu teatry dramatyczne mogą się nawzajem napędzać, inspirować do tego, żeby w tym mieście powstawały coraz lepsze rzeczy. Aktorom wyjdzie to tylko na dobre. Możemy dzięki temu – podobnie jak publiczność – tylko wygrać. Relacja między instytucjami nie musi opierać się na niezdrowej konkurencji. Wiem, jak trudno jest zacząć coś nowego, kiedy inicjuje się zmiany. W naszym teatrze nowe zadomowiło się na dobre dopiero z początkiem drugiego sezonu po objęciu dyrekcji przez Piotra Kruszczyńskiego. Wówczas nastąpił wysyp interesujących produkcji. Wierzę w to, że kolejny sezon w Polskim będzie bardzo udany. Już teraz zazdroszczę tamtej ekipie, że udało im się zrobić coś takiego, jak Extravaganza. Chciałabym w tym zagrać. A mówiąc serio – wiem, że nigdy nie dogodzi się wszystkim, ale mam nadzieję, że odnajdą swój styl i znajdzie się publiczność, która chętnie będzie spędzała wieczory w ich piwnicy. Myślę, że gdyby i u nas pojawił się ktoś z dobrym piórem i pomysłem, kto umiałby dowcipnie opisać dzisiejszą rzeczywistość, bez trudu znalazłby wielu aktorów z poczuciem humoru, gotowych włączyć się w podobny projekt.
Pani ma już w dorobku podobny epizod. Brała pani udział w jednym z odcinków Pożaru w burdelu.
Zaprosił mnie Michał Walczak, który napisał dla mnie rolę w Gorączce powstańczej nocy. Powrocie Wiesława. Trochę tego pograłam w Warszawie. To było świetne doświadczenie. Dołączyłam do grupy, która razem pracuje i przyjaźni się, gdzie każdy każdego zna na wylot. Rozumieją się bez słów, mają podobne poczucie humoru, bardzo dobrze rozumieją się na scenie, gdzie potrafią improwizować niemal bez wysiłku. A ja byłam tam w zasadzie całkiem nowa. Miałam wrażenie, że zostałam wyrzucona na środku oceanu i sama muszę nauczyć się pływać. Prób było niewiele, a spektakle grane przed publicznością, która też doskonale znała cały zespół, a mnie widziała po raz pierwszy. Stres przed premierą był ogromny, ale to przeżycie było go warte. Bardzo szybko wkręciłam się w tę zabawę na scenie i poczułam się świetnie.
Jaki typ pracy z reżyserem bardziej pani odpowiada – czy ten, kiedy ma on kompletny plan dla aktora, czy raczej kiedy stawia zadania i samemu trzeba je realizować, wychodzić im naprzeciw, szukać?
Mam wielkie szczęście, bo dotychczas nie musiałam powtarzać tego, co już kiedyś zrobiłam. Ciągle mogę odkrywać coś nowego. Najlepiej się czuję, kiedy reżyser potrafi tak opowiedzieć o tym, co chce zrobić, że aktorzy czują się bezpiecznie. Powinien mieć umiejętność stworzenia wizji świata, którą mogę sobie wyobrazić i w której umiem się umiejscowić. Dlatego musi być przekonany do swoich koncepcji i umieć mi udowodnić, że ma rację. Nie spotkałam się jeszcze z reżyserem, który jakoś by mnie blokował albo coś mi narzucał. Bo dużo zależy też od aktora, który przychodzi z własnymi propozycjami. Ale jeśli nie ma żadnego pomysłu, reżyser musi go poprowadzić, odkryć przed nim inny świat. Ja oprócz ogólnego celu zawsze sama zadaję sobie takie małe zadania. Chcę, żeby wszystko, co robię, miało swoją historię i jakoś się łączyło. Nawet jeśli widz czasem tego nie odczyta, bo może trudno mu skupić się na działaniach postaci z drugiego planu, sama chcę mieć poczucie, że w mojej roli nic nie jest przypadkowe.
Czy tak było też z Elvisem? Jedno z jego wcieleń gra pani w najnowszym spektaklu Siegoczyńskiego.
Na początku pracy nad Elvisem byłam zachwycona projektem. Ale po pewnym czasie zaczęłam się zastanawiać, jak mam zagrać tę rolę. I zaczęłam szukać własnych rozwiązań.
Osobiście kocham Elvisa; jako postać, ikonę, ale i człowieka. Zaciekle go broniłam, kiedy podczas rozmów w trakcie prób reżyser przedstawiał go niczym chuligana. Uważałam, że to był grzeczny, dobry chłopiec, czym sprowokowałam mały konflikt. Ale mimo wszystko uwierzyłam reżyserowi i na scenie staram się dać wyraz jego wizji. Elvis, którego kreuję, to rozkapryszona gwiazda, niekoniecznie grzeczna i poukładana.
W tym spektaklu pojawia się również wiele innych ikonicznych postaci popkultury. Czy trudne jest przejście od Elvisa Presleya do Michaela Jacksona?
Po prostu – wciągam białe skarpetki, wkładam mokasyny i jestem Jacksonem. Fajny ten Jackson. Chciałam, żeby był charakterystyczny i rozpoznawalny. Ale przeczytałam też w jakiejś recenzji, że to takie oczywiste i banalne, że Michael trzyma się za krocze. Każdy może mieć inne oczekiwania i czuć się rozczarowany. To jest moja wizja Jacksona i wydaje mi się, że publiczność też ją lubi.
Gra pani też w spektaklach dla dzieci. Czy to inna publiczność, wymagająca od aktora innego sposobu pracy?
Nie sądzę. Reżyser zna tych widzów i odpowiednio prowadzi aktorów. Dzieci często są spontaniczne i trudno je zamknąć w ramach jakichkolwiek narzuconych reguł. Kiedy się nudzą, zaczynają gadać, wiercić się, a my musimy tylko wiedzieć, kiedy reagować, a kiedy ignorować sygnały z widowni; kiedy przycisnąć, a kiedy zwolnić. Oczywiście w trakcie przedstawień zdarzają się różne niekonwencjonalne zachowania czy odzywki młodej publiczności. Ale to jednorazowe przypadki. Zwykle dzieci są zaaferowane, wręcz zaczarowane, bawią się obecnością w teatrze i wydaje się, że są tu szczęśliwe. Lubię grać w tych spektaklach, działają na mnie odświeżająco. Dostarczają często lżejszych i przyjemniejszych doświadczeń niż teatr dramatyczny dla dorosłych.
Świetnie czuję się w wyreżyserowanych przez Jerzego Moszkowicza na Scenie Wspólnej inscenizacjach tekstów Maliny Prześlugi Chodź na słówko i Chodź na słówko 2. Nie mogę się już doczekać naszej kolejnej premiery. 23 kwietnia mamy po raz pierwszy zagrać spektakl Nina i Paul. Sztuka niemieckiego dramaturga Thilo Refferta opowiada o miłości i adresowana jest do nieco starszych, ale ciągle młodych widzów. W tym spektaklu partneruje mi Łukasz Chrzuszcz.
Kolejna premiera na Scenie Wspólnej już niebawem. A jakie są inne pani plany na przyszłość?
Ostatnio mam wreszcie trochę czasu na realizację własnych pomysłów, a także tych realizowanych wspólnie z kolegami. 16 maja na PPA we Wrocławiu w nurcie OFF razem z Mateuszem Ławrynowiczem, Michałem Kocurkiem i Szymonem Mysłakowskim pokażemy spektakl muzyczny na podstawie Narkotyków. Niemytych dusz Witkacego (Tyki-dusze-nar-Europa). Lubimy razem pracować, stąd nasz wspólny pomysł, inicjatywa i projekt. Tym razem zaprosiliśmy do współpracy reżysera Redę Haddada. Scenariusz został skonstruowany tak, żeby muzyka była obecna przez cały czas trwania spektaklu. Nie będzie on jednak w całości śpiewany, a raczej wrzuconych w niego zostanie tylko kilka piosenek.
W tym roku dostałam także stypendium Młoda Polska w dziedzinie teatru, dzięki czemu zaczęłam pracę nad monodramem Kalinowe noce, opartym na historii Kaliny Jędrusik. Pierwszy raz podjęłam próbę napisania takiego projektu i ciągle jestem zaskoczona, że udało się zdobyć środki na jego realizację. Cieszę się, że mogę brać część spraw zawodowych w swoje ręce.
Gdyby to od pani zależało – jaki byłby Teatr Nowy?
Chciałabym, żeby nasz teatr nie zamykał się na nikogo. Nie rezygnował z żadnego widza i nie nastawiał się na żadną specyficzną grupę odbiorców. Żeby każdy, kto tu przyjdzie, mógł znaleźć coś dla siebie. W Poznaniu nie ma takiej różnorodności scen, żebyśmy mogli sobie pozwolić na jednoznaczne profilowanie teatru. Dlatego nasza oferta powinna być zróżnicowana. Aktorzy mają wielką frajdę, kiedy nie są zamykani w jakiejś szufladzie. Kiedy mogą zagrać w sztuce współczesnej, a po chwili wskoczyć w kostiumy i pocisnąć dell’arte. Czy musi być tak, że teatr deklaruje program i odtąd nie przekracza przyjętych założeń? Nie wiem, po co się zamykać. Jesteśmy dla ludzi. Niekoniecznie dla zwolenników takich czy innych poglądów.
Czy to znaczy, że teatr nie ma brać udziału w dyskusjach społecznych czy politycznych?
Owszem, powinniśmy poruszać ważne sprawy, wskazywać problemy, uczestniczyć w dyskusjach. Ale z drugiej strony uważam, że teatr to instytucja, która ma dostarczać ludziom rozrywkę. Naszym zadaniem nie jest chyba zdecydowane stawanie po jednej albo drugiej stronie jakichkolwiek sporów. Niech polityką zajmują się politycy. Mam dosyć walki, a sama prowokacja do niczego nas nie doprowadzi. Nie chciałabym, żeby to stało się kiedyś istotą naszego teatru. Powinniśmy zajmować się ważnymi sprawami, ale poszukujmy innych ścieżek. U nas w spektaklach Mokradełko i Versus powrócił niedawno temat molestowania. Ale ja bardziej cieszę się, że zagraliśmy Elvisa, który może trochę rozluźnić atmosferę. Chociaż nigdy nie wiadomo, jak to będzie, kiedy nawet zabawny Testament psa Remigiusza Brzyka wzbudził kontrowersje światopoglądowe.
13-04-2016
Anna Mierzwa – aktorka, absolwentka PWST w Krakowie na Wydziale Aktorskim ze specjalnością wokalno-estradową. Od 2008 roku związana z Teatrem Nowym w Poznaniu. Stypendystka programu Młoda Polska 2016 w dziedzinie teatru, przygotowuje autorski monodram Kalinowe noce.