Tiktokerka idzie na wojnę
Magda Piekarska: Przyjechałaś spod polsko-ukraińskiej granicy na zachód Polski, żeby opowiedzieć historie uchodźców. Jak do tego doszło?
Małgorzata Maciejewska: Rzeczywiście, zakrawa to na paradoks. Pochodzę ze Zwierzyńca, do granicy mam pięćdziesiąt kilometrów, pierwsi uchodźcy pojawili się tu dosłownie w kilka godzin po wybuchu wojny. Ale moja rezydencja dramaturgiczna w wałbrzyskim teatrze, która zaowocowała spektaklem CHODŹCIE, CHODŹCIE / приходьте, приходьте była zaplanowana wiele miesięcy wcześniej. I miała pierwotnie dotyczyć diaspory ukraińskich pracowników zarobkowych. No ale rozpoczęła się wojna i trzeba było przemyśleć kontekst na nowo. Tematów w ramach rezydencji było kilka – skupiały się wokół jednej z wałbrzyskich fabryk, klubu sportowego i właśnie tego, co jest najbliższe mojemu sercu poprzez bliskie sąsiedztwo z rejonem, w którym się wychowałam i do którego wróciłam po latach – to Ukraina. Pomyślałam, że mogę być takim łącznikiem między wschodnią polską granicą a ostatnią zachodnią rubieżą. W krajobrazie okolic Zwierzyńca Ukraina jest wciąż widoczna – są tam dawne wsie, które zniknęły z map i po których zostały tylko krzyże, resztki cerkwi i cmentarze. Cała nasza wyparta historia, która wydaje się nikogo nie obchodzić. Mnie obeszła do tego stopnia, że napisałam powieść, w której zawarłam elementy tego naszego sąsiedztwa. Wątek pojawił się proroczo, bo wybuchła wojna. A że mieszkam przy granicy, znalazłam się na niej niemal od razu – byłam w punktach przesiadkowych, gdzie uchodźcy dostawali niezbędne zaopatrzenie i skąd ruszali dalej. Pomagałam w transporcie, a jednocześnie rozmawiałam z ludźmi, robiłam wstępny research z myślą o rezydencji.
Ale te zasadnicze wywiady odbyły się już w Wałbrzychu?
Tak, przeprowadziłam tu dziesięć wywiadów.
Kiedy fala uchodźców zaczęła docierać do Polski, szybko okazało się, że wybierają przede wszystkim duże miasta, o których już coś wiedzą. Wałbrzycha nie było na liście tych oczywistych kierunków.
Nie, ale jest szczególny, choćby przez to, że sporo Ukraińców pracowało już tutaj od kilku lat, przede wszystkim w specjalnej strefie ekonomicznej. Zadbali o dobry wizerunek miasta wśród uchodźców – ściągali przyjaciół i rodziny, polecali miasto znajomym. Pewien mężczyzna pracował w strefie, potem wrócił do Ukrainy, a kiedy wybuchła wojna, wysłał do zaprzyjaźnionych Polaków całą swoją rodzinę. Gospodarz potem żartował: „cóż, teraz mam dwie żony”, co pokazuje, że nawiązały się niemal rodzinne stosunki. Strefa była tu kluczowym ogniwem, przez co miałam problem ze znalezieniem w Wałbrzychu ukraińskich specjalistów z dziedziny teatru do współpracy przy tym projekcie. Okazało się, że aktorki czy dramaturżki wybierały Warszawę lub Berlin jako miejsca emigracji. Ostatecznie trafiła do nas Halyna Ryba, aktorka ze Lwowa. Mam też poczucie, że ta wspólnota, której istnienie dokumentowałam w wywiadach, wkrótce się rozmyje – uchodźcy liczą dni, żeby wrócić do siebie, do swoich.
Jak wyglądały te rozmowy?
Odbywały się w stanie ogromnego rozemocjonowania, co drugie zdanie wywoływało wzruszenie, niezależnie od tego, o czym mówili. To był dla mnie dowód na to, w jakim stresie żyją, nawet tu, gdzie nie odzywają się alarmy bombowe. Zdarzały się totalnie zaskakujące momenty. Rozmawiam na przykład z dwudziestoletnią influencerką, tiktokerką, która ma mnóstwo followersów. I mówi mi w jednym zdaniu o tym, jak bardzo jest zła na siebie, bo nie zdążyła wziąć swoich super ciuchów, które są jej niezbędne do występów na Tiktoku, a w drugim, że chciała iść do wojska, na front, ale rodzice jej nie pozwolili. Ale że znajdzie na to sposób, i tak będzie walczyć.
O co ich pytałaś?
Jak wyglądała ich podróż, dlaczego wybrali Wałbrzych, jak pamiętają pierwszy dzień wojny. Jedna z dziewczyn wynajmowała z koleżanką mieszkanie w Kijowie, okna wychodziły na dwie strony blokowiska. Ona z kuchennego zobaczyła kolumnę czołgów, koleżanka z pokoju uderzenie bomby w lotnisko. I mówi mi: „jakie szczęście, że nie zobaczyłam tego, co ona”. Bo to, co zobaczyła, zostanie na karcie pamięci, nie da się wymazać. Pytałam też, co musieli zostawić i co wzięli ze sobą. Miałam takie romantyczne wyobrażenie, że w takich momentach dba się o rodzinne skarby, pamiątki po dziadkach, fotografie z albumu. No, nic z tego – wszyscy pakowali majtki, ciepłe kurtki, dokumenty potwierdzające, że skończyli studia, kursy. „Jakie zdjęcia, po co?” – dziwili się, kiedy dociekałam. – „Ledwo zdążyliśmy uciec”. Wygrywała pragmatyczność. Pytałam też o pieśni, o muzykę, bo wałbrzyscy uchodźcy nie mówią po polsku i nie zdążą się nauczyć naszego języka, a zależało mi na znalezieniu wspólnego rytmu, który ułatwi wzajemne zrozumienie. Niektóre z tradycyjnych pieśni brzmią podobnie do naszych, mają wspólne motywy, linię melodyczną. Kiedy przeprowadzałam te wywiady, szybko dotarło do mnie, że moi rozmówcy nie tyle próbują przekazać mi jakąś opowieść, narrację, co chcą być zauważeni.
Kim są?
Przeprowadziłam dziesięć wywiadów, chciałam mieć pełny przekrój, który obejmowałby nie tylko wojenne historie, dlatego zaprosiłam też osoby, które osiadły w Wałbrzychu jeszcze przed wybuchem wojny – oczywiście, mają w Ukrainie krewnych i wojna ich mocno dotyka, ale ich perspektywa jest inna. Najstarsza rozmówczyni miała niemal 90 lat, była nauczycielką w Krzywym Rogu, przed wojną uciekła z mężem profesorem, przyjechali do Wałbrzycha, bo tu mieszka ich córka. Zapytałam, czy wróci. Powiedziała, że nie – jest w takim wieku, że drugiej podróży nie przeżyje, nie ma siły na powrót. Ałła, szefowa wałbrzyskiego stowarzyszenia Polska-Ukraina, w Ukrainie miała agencję eventową, wcześniej była żołnierką, a tu od pięciu lat wozi ludzi miejskim autobusem. Jest sfrustrowana, przemęczona, cierpi z powodu chronicznego niewyspania, ale też przez brak kontaktu z ludźmi ze swojego środowiska. Irena, jej przyjaciółka, pełni funkcję konsultantki do spraw uchodźców przy prezydencie Wałbrzycha, a na co dzień pracuje w fabryce ceramiki łazienkowej.
Była też wspomniana tiktokerka, studentka mediów i komunikacji, która chce być w przyszłości prezenterką telewizyjną. A także stylistka, matka dwójki dzieci – sześcioletniej córeczki i dwuletniego synka. Wcześniej jeździła samochodem tylko po zakupy do sklepu, a teraz musiała pokonać całą długą trasę z Ukrainy przez Mołdawię, Rumunię i Słowację do Polski. Była w ogromnym stresie, jechała po górskich drogach, synek cały czas płakał, a opiekę nad nim podczas tej długiej podróży musiała sprawować sześciolatka! Profesorka grafiki użytkowej, która w Kijowie pokazywała swoje prace na indywidualnych wystawach, aktywistka, od dwudziestu lat mężatka – nigdy się z mężem nie rozstawali na dłużej. Kiedy wybuchła wojna, mąż wywiózł ją z dzieckiem do Wałbrzycha, a wracając, tuż po przekroczeniu granicy, dostał zawału serca i zmarł. Nie mogła nawet pojechać na pogrzeb, uczestniczyła w nim online. Wciąż nie może dojść do siebie. Pytana o plany na przyszłość, mówi, że chce wrócić do Kijowa – tam jest gwiazdą, a tu kim? Emigracja przerwała całą jej tożsamość – jako żony i jako artystki.
Przeprowadzając te wywiady, zderzyłam się z masą problemów ciężkiego kalibru. Uchodźcami powinien ktoś się poważnie zająć, zaopiekować także pod kątem psychologicznym. Owszem, w Wałbrzychu działa założone już wcześniej Stowarzyszenie Polska-Ukraina, ale nie ma do dyspozycji budżetu ani innych środków pozwalających takie kwestie systemowo rozwiązać. Zaprosiłam do współpracy Miłosza Pietruskiego, który zajmuje się teatrem terapeutycznym. Razem ze swoimi studentami poprowadził warsztaty integracyjne oparte na kontakcie z ciałem, z drugim człowiekiem.
Problem uchodźców polega też na tym, że zostali odcięci od swoich bliskich i nie byli od miesięcy dotykani, co w sytuacji bycia w traumie staje się piekłem. Zajęcia, podczas których możesz dotknąć drugiego człowieka, odbywające się we wspólnocie, ewidentnie im pomogły, pozwoliły zbudować zaufanie do grupy, otworzyły na kontakt. Czuli też, że jesteśmy tu dla nich, że nie są klientami, ale gośćmi. Widząc efekty tych warsztatów, pomyślałam sobie: dlaczego takie zajęcia nie są dostępne w każdej szkole, domu kultury? Jasne, są problemy natury organizacyjnej i finansowej, ale chyba do przeskoczenia, skoro teatr w Wałbrzychu dał radę.
Efektem całej tej pracy jest teatr dokumentalny?
Nie. W spektaklu chciałabym wykorzystać klimat, atmosferę, emocje, uczucia towarzyszące naszym rozmowom, a w mniejszym stopniu same fakty. Powstało już kilka spektakli w podobnym stylu – na wielkim telebimie twarz bohatera i opowiedziana przez aktora jeden do jednego historia. Wydaje mi się, że w przypadku wojny w Ukrainie ten dokumentalny aspekt w wystarczającym stopniu wypełniają media. Nam wszystkim brakuje natomiast języka porozumienia, a język sztuki ułatwia przetrawienie tych trudnych tematów, potrafi sprawić, że staną się łatwiejsze do nazwania, że będziemy w stanie je uwspólnić, ułożyć się z nimi.
W scenariuszu założyłam absurdalną sytuację, w której osoba z Ukrainy wchodzi w nasze życie martwa. Bo pomyślałam, że uchodźcy w jakiejś części są martwi, nawet jeśli przeżyli wojenny koszmar – w tym sensie, że są wyczerpani, wykończeni, wypaleni tym doświadczeniem. Od tego absurdalnego punktu wyjścia przechodzę do scen, w których przytaczam fragmenty rozmów o wojnie i o tym, jak sobie z nią radzimy. Spektakl jest organizowany przez muzyczność – mamy na scenie chór, ale chcemy też zaprosić publiczność do tego wspólnego doświadczenia muzyczno-teatralnego. Publiczność w założeniu jest naszym instrumentem. Za tę muzyczną część teatralnej partytury odpowiada Kamil Pater, kompozytor i multiinstrumentalista, który jest producentem ostatniej płyty Marii Peszek. W założeniu ma to być rodzaj opery czy koncertu na publiczność i aktorów. Liczę, że poczujemy się ze sobą dobrze. To bardzo ważne: poczuć się dobrze w teatrze, bo wtedy teatr może stać się remedium na poważne problemy. Wierzę, że teatr w Wałbrzychu jest takim właśnie miejscem.
Teatr może być lekarstwem na wojenne traumy?
Najważniejsza jest pomoc specjalistów: psychiatrów, psychologów, terapeutów, ale wierzę, że teatr może pełnić ważną funkcję w dochodzeniu do zdrowia poprzez uczestnictwo we wspólnocie. I że funkcja terapeutyczna sztuki nie musi oznaczać artystycznych kompromisów. Próbuję podążać tą drogą w wałbrzyskim spektaklu, a warsztat z Miłoszem Pietruskim pokazał, jak bardzo potrzebna jest funkcja teatru jako pewnego rodzaju domu kultury dla dorosłych. Bo zazwyczaj – poza knajpą – brakuje takiego miejsca, do którego można pójść, żeby spotkać się i pobyć dłużej z innymi ludźmi. A teatr, obok funkcji artystycznej, daje właśnie możliwość spotkania. Taki mariaż pedagogiki ze sztuką kojarzy się wielu z obniżeniem poziomu artystycznego, zaprzeczeniem kryteriom sztuki wysokiej, ale może trzeba spróbować wyprowadzić to połączenie na wyższy level – to jest moje zadanie.
A co się stało, że reżyserka teatralna postanowiła napisać powieść?
Szukałam w polskiej prozie, czegoś, co afektywnie poniesie mnie, jako czytelniczkę, pozwoli doświadczyć uczuć, które nie zdarzają się w życiu, lub zdarzają się zbyt rzadko. Jednak wszystkie narracje, którymi rynek powieściowy tak się fascynuje, zdawały się omijać sferę uczuć, postmodernistycznie nie dowierzać im, dystansować się od nich. Zatęskniłam za czymś, co można by nazwać starą szkołą powieści, co byłoby formą złożonej narracji o bohaterze i miejscu zanurzonym w konkretnym czasie, narracją o miejscu nadającą mu tym samym podmiotowość. Uświadomiłam sobie, że o mojej okolicy nie ma w świadomości społecznej żadnej powieści-opowieści, może poza stereotypowymi Samymi Swoimi, dzięki którym wszyscy w Polsce wiedzą, że jak ktoś tak dziwnie zaciąga, to jest ze wschodu, zza Buga. Wschodnia Polska, z której pochodzę, kojarzy się z jakąś tanizną, przaśnością, oczywiście z piękną naturą, ale na pierwszy rzut oka nie jest to kraina dość sexy, żeby można ją było wnieść na przykład do romansu. Pomyślałam, że to ciekawe zadanie. Historia w Tej samej rzece, mojej jeszcze nieopublikowanej powieści, jest paralelą mojego powrotu na prowincję po latach spędzonych w mieście. Jest też próba odpowiedzi na pytanie, jak kapitał kulturowy, który otrzymujemy wraz z urodzeniem, zmienia człowieka. Dorastając w mieście, w tak zwanej dobrej rodzinie od dziecka przywykasz do tego, że są książki w domu, że się chodzi do filharmonii czy do teatru. Będąc obywatelem prowincji, nie dostajesz nic z tego, wszystko samemu zdobywasz, co pobudza ambicję, ale rodzi też frustrujące poczucie, że od swoich rówieśników, dorastających w Warszawie, Krakowie czy Wrocławiu, w jakiś sposób odstajesz. Kiedy wróciłam do Zwierzyńca, odkryłam, że z miejscowymi, wbrew moim idealistycznym wspomnieniom, niewiele mnie już łączy, ciężko nam się porozumieć, ale zauważyłam też, jak bardzo są zapomniani, co daje też jakąś odpowiedź na nurtujące nas wszystkich pytanie: dlaczego wschód Polski jest zapleczem rządzącej partii. Dopiero PiS tych ludzi dostrzegł. Kiedy byłam młodsza, trochę jak bohaterowie tekstów Przemka Wojcieszka myślałam, że z prowincji trzeba się koniecznie wyrwać. Wracając, pytałam sama siebie, dlaczego mam o tym marzyć, dlaczego nie postarać się zbudować takiego świata, w którym chciałabym zostać!
Wschód cierpi na brak narracji, pod którą można się podpiąć. Miło mieć dziadka, który walczył w Powstaniu Warszawskim, ale tam nie masz na to szans. Masz za to kawał historii, którą nikt się nie zajmuje – to właśnie między innymi sąsiedztwo z Ukraińcami. Nikt tam nie bada korzeni, nikt się tym nie interesuje. Postanowiłam więc opowiedzieć tę nieopowiedzianą prowincjonalną historię, historię tożsamości, ucieczki i powrotu – z męskiej perspektywy.
Dlaczego po nią sięgasz?
Fascynują mnie moi rówieśnicy i pewien rodzaj życiowego pogubienia, jaki u nich widzę. Faceci w nieustannym kryzysie, którzy tracą kolejne szanse, uczucia, którym wszystko przechodzi koło nosa. Mężczyzn koło trzydziestki z mojego otoczenia nie ciągnie do rodziny, do kariery, do odpowiedzialności za świat – przemykają się przez życie, a jednocześnie są bardzo sobą rozczarowani. Ten wątek kryzysu męskości przewija się, owszem, w medialnym dyskursie, ale z perspektywy literackiej jest nietknięty. Pomyślałam, że skoro sami o sobie nie napisali, to może kobieta powinna. Skoro Flaubert napisał Panią Bovary, dlaczego nie ja?
Pan Bovary to ty?
Czemu nie? W mojej wersji ma na imię Witold.
03-06-2022
Małgorzata Maciejewska – dramatopisarka, dramaturżka, reżyserka. Absolwentka reżyserii na krakowskiej PWST i wiedzy o teatrze na Uniwersytecie Jagiellońskim. Odpowiadała za dramaturgię spektakli w reżyserii Leny Frankiewicz: Wassa Żeleznowa Gorkiego (2016), Roberto Zucco Koltèsa (2017) oraz Jak być kochaną (2019) wg Brandysa. Przygotowała dla Teatru Narodowego adaptację powieści Piknik pod Wiszącą Skałą Joan Lindsay. W wałbrzyskim Teatrze Dramatycznym wyreżyserowała spektakl Iwanow. Człowiek, który śpi, jej własny tekst na motywach dramatu Czechowa (2020).
I love to advocate only very good furthermore productive information and facts, that's why see the item: Custom Hearts