AKCEPTUJĘ
  • Strona używa plików cookies, korzystanie z niej oznacza, że pliki te zostaną zamieszczone na Twoim urządzeniu. więcej »

W Warszawie jest jak w oku cyklonu

Absolwentka wydziału wiedzy o teatrze warszawskiej Akademii Teatralnej, doktorantka Uniwersytetu SWPS. Była redaktorem naczelnym portalu teatrakcje.pl. Stale współpracuje z kwartalnikami „Scena”, „Aspiracje” i „Nietak!t”, publikowała również w „Teatrze”. Sekretarz regionu warszawskiego portalu teatralny.pl.
A A A
Fot. Katarzyna Chmura-Cegiełkowska  

Ewa Uniejewska: Po twoich pierwszych głośnych sukcesach zadawano ci często pytanie, czy wyjedziesz do stolicy. Zarzekałeś się wtedy, że nie, wykluczone. A jednak coś się zmieniło, co?

Przemysław Bluszcz: Ja się zmieniłem. Z perspektywy czasu dochodzę do wniosku, że aktor to naprawdę zawód wędrowny. Tylko spotkanie z nowymi ludźmi, z nową energią, z nową rzeczywistością może rozwijać. Owszem, okres legnicki był dla mnie fantastyczny, świetnie czułem się w świecie, który w całości podporządkowany był zespołowi, teatrowi. Ale później, jak się zakłada rodzinę, przesuwają się priorytety. I chyba jednak bardzo trudno być cały czas w jednym zespole, nawet pod nie wiadomo jak dobrym kierownictwem. Praca aktora, a więc praca na sobie, wymaga kolejnych impulsów. W Legnicy sporo osiągnąłem, to ona otworzyła mi drzwi. To przestrzeń, która mnie uformowała aktorsko i ludzko, ale „trzeba mi nowych skrzydeł, nowych mi dróg trzeba”.

Mówi się, że wyjazd do Warszawy jest krokiem naturalnym, oczywistym. Ale dlaczego tak się stało w twoim przypadku? Dlaczego nie wybrałeś Krakowa albo raczej Wrocławia, przecież kończyłeś wrocławską PWST?

Powiem najprościej na świecie: bo tutaj jest centrum. Jesteśmy krajem prawie 40-milionowym, ale aktorski rynek pracy jest tak naprawdę niewielki. W Warszawie znajduje się centrum działań wszelkich – nie tylko teatralnych, ale też filmowych, telewizyjnych, dubbingowych. Nieodzownym elementem tego zawodu jest oczywiście szczęście, ale to Warszawa daje szansę, daje możliwości. Wrocław jest jeziorem, a Warszawa oceanem możliwości. To jest zupełnie naturalne, że chcąc sprawdzić siebie, przyjeżdża się właśnie tu.

Sam podjąłeś decyzję, by opuścić Legnicę?

Tak, zbiegło się to również z wyborami mojej żony, która jest reżyserem. Zaczynała swoją reżyserską karierę w Legnicy, zrobiła w niej parę spektakli, ale później chciała zacząć robić filmy. Ciężko być filmowcem poza Warszawą. Tu nasze aspiracje się zetknęły. Przez te jedenaście lat przeszedłem z zespołem legnickim jego góry i doliny, ale po tym czasie moja rola też się w pewien sposób wypaliła. Zagrałem kilka dużych ról, ale grywałem też małe, na tym polegała Legnica. Najwyższym dobrem był spektakl, zespół i z tym zgadzam się do tej pory. Teatr jest wspólnotą. W Warszawie musiałem zmierzyć się z inną rzeczywistością. Stolica jest jednak hermetyczna, na początku bywało różnie. Nie przypadkiem Modrzejewska robiła karierę na całym świecie, a nie w Warszawie, coś jest na rzeczy.

Propozycja dołączenia do zespołu Teatru Ateneum wyszła od Izabelli Cywińskiej?

Tak. Iza Cywińska znała mnie z czasów legnickich, widziała Balladę o Zakaczawiu. Gdy obejmowała dyrekcję Ateneum, po prostu zaprosiła mnie do współpracy.

To był duży przeskok?

To był megaprzeskok. Nie mam jakichś aktorskich kompleksów, ale jednak nagle znalazłem się w zespole z całym aktorskim Parnasem: Jadwiga Jankowska-Cieślak, Teresa Budzisz-Krzyżanowska, Piotr Fronczewski, Marian Opania, Krzysiek Gosztyła, Jurek Kamas, Artur Barciś… Bardzo chciałem spotkać się z nimi w pracy. Wszedłem w ten zespół w miarę bezboleśnie, chociaż byłem postrzegany jako „człowiek Cywińskiej”. A przecież mówiło się, że Cywińską „zwolniła garderoba”. Teraz, kiedy kurz bitewny opadł, a Andrzej Domalik od dwóch sezonów jest dyrektorem, sytuacja jakoś się ustabilizowała. Ponadto uważam, że jeśli w tym zawodzie podejmuje się jakieś zobowiązania, to trzeba być lojalnym. Ale przez politykę miasta i kolejne cięcia budżetów produkcje w warszawskich teatrach wyglądają, jak wyglądają. Mamy cztery czy pięć premier w sezonie, dość skromnych, niespecjalnie scenograficznie rozbuchanych (koszty!!!). Biorę udział zazwyczaj w jednej, dwóch. Dzięki temu mam czas, by grać w innych teatrach – chętnie z tego korzystam, a i dyrekcja wyraża na to zgodę.

Aktor w Warszawie czuje się bardziej częścią zespołu czy raczej indywidualnością?

Różnie. Popatrzmy choćby na Teatr Studio za dyrekcji Agnieszki Glińskiej, tam tworzy się coś na kształt prawdziwego zespołu. Agnieszka wniosła do niego nową energię, odnoszą kolejne sukcesy, na dole jest tętniąca życiem knajpa, wszystko gra. Teatr Krzysztofa Warlikowskiego czy TR Grześka Jarzyny także mają mocne zespoły. Wiele zespołów aspiruje do takiego team spirit, ale to nie takie proste. Wydaje mi się, że nad tym pracuje teraz Ateneum. Andrzej przyjął sporo młodych ludzi na etat, przyszła Agata Kulesza, Julka Kijowska, Marcin Dorociński czy Tomek Schuchardt, dochodzi do naturalnej pokoleniowej wymiany. Ale ten duch zależy również od widowni. Za Cywińskiej zrobiliśmy z Arturem Urbańskim Miasto Griszkowca, bardzo fajny spektakl, chociaż jakby zupełnie nie dla publiczności Ateneum. Szarańcza Biljany Srbljanović reżyserowana przez Natalię Sołtysik to była bardzo interesująca produkcja z Arturem Barcisiem czy Jurkiem Kamasem we wstrząsających rolach.

To przeszło raczej bez echa…

No bez echa, ponieważ publiczność Ateneum odwróciła się od takiego repertuaru. W Warszawie wyraźnie widać podporządkowanie teatru pod konkretną widownię. Tutaj widownia niemal dziedziczy karnety teatralne. Niektórzy próbują to zmienić, na przykład Wojtek Malajkat, dyrektor Teatru Syrena, z którym ostatnio współpracuję. Malajkat decyduje się na odważne posunięcia: obok musicalowej wersji Kariery Nikodema Dyzmy czy Klubu hipochondryków można tu zobaczyć Skazę według powieści Josephine Hart czy już za chwilę Czarodziejską górę według Tomasza Manna. To bardzo ryzykowne ruchy, ale cieszę się, że tego typu historie się dzieją.

Ciekawe jest to, co mówisz o widowni. W Legnicy przecież widownia była na was skazana, nie mogła wybierać między teatrami. Warszawska publiczność nie korzysta z możliwości wyboru?

To pewnie odbywa się falami. Teatr Współczesny czy Ateneum na pewno ma swoją wierną widownię. Do Glińskiej chodzi teraz dużo młodzieży, studentów, ludzi aspirujących. No właśnie, to dobre pytanie, do czego oni aspirują, ale myślę, że może do jakiegoś fermentu, do jakiejś ciekawości, do zmiany…

Faktycznie, taka publiczność prędzej pewnie trafi do Studio niż do Współczesnego. 

Tak, chociaż we Współczesnym grają gwiazdy. Teraz gram w Pożarze w burdelu, do którego zaprosił mnie Michał Walczak. To dla mnie zupełnie niezwykłe. Gramy w Koneserze, w hali na 450 osób. Zawsze jest pełna. Chociaż publiczność jest różna, także konserwatywna. Ciekawe, bo ta wojna postu z karnawałem kojarzyła mi się z Poznaniem, Krakowem i Jankiem Klatą. Tu też tak jest.

A czy nie jest tak, że ta konserwatywna publiczność z – powiedzmy – Ateneum po prostu nie pójdzie na Warlikowskiego albo na Jarzynę? Każdy może świadomie wybrać swój teatr?

Oczywiście. Jacek Głomb opowiedział się zdecydowanie po stronie teatru opowieści, ale ten duch postdramatyzmu, z którym tak walczył, też już powoli opada. Warszawa pokazuje, jak bogata może być oferta teatralna, chociaż obieg festiwalowy wciąż jest zmonopolizowany przez konkretnych kuratorów. To oczywiście proces, żywa struktura. Czytałem ostatnio wywiad z Maćkiem Nowakiem, w którym podkreślił potrzebę istnienia teatru środka. Jakoś odszedł od tych zapędów rewolucyjnych, zaczął dostrzegać misję również takiego teatru. Zdziwiło mnie to jego nagłe stonowanie. Ale dla mnie świadczy to też o ciągle przesuwającej się, ruchomej „linii frontu” o rząd dusz… W Warszawie tę walkę widać w innej skali, co chwilę pojawia się kolejny następca Lupy albo Jarockiego, kreowany przez konkretne środowisko czy teatralną koterię. Rzadko jednak taki „kandydat” dysponuje czymś, co jest w teatrze w moim pojęciu najistotniejsze – czyli znajomością podstawowych narzędzi teatralnego rzemiosła. Za dużo ściemy i pi-aru, za mało konkretu i umiejętności. A cały ten nasz teatralny świat za dużo bierze z ulicy Wiejskiej czy TVN 24 niż z fascynacji ludźmi i światem. Teatr homoseksualny, heteroseksualny, lewicowy i tradycyjny, niemiecki, rosyjski, wojna genderowa czy wojna w ogóle… Wydaje mi się niestety, że źródłem i celem większości „teatralnych afer” jest dostęp do publicznej kasy, do grantów i wpływów. To wbrew pozorom całkiem spory i smaczny tort. Sprawy artystyczne czy ideowe przegrywają z galopującym kapitalizmem. A i natura ludzka jest taka, jaka jest.

Ale Jacek Głomb zaprasza do swego teatru także tych bardziej kontrowersyjnych twórców, np. Marcina Libera. I jednak w Legnicy takie gościnne występy sprawdzają się całkiem dobrze, jest na to widownia.

Teatr legnicki jest małym ośrodkiem, jest kulturalną osią tego miasta. A przecież teatr może komentować, opowiadać, edukować, grać spektakle dla dzieci i młodzieży. Wielu twórców wciąż to ma w pogardzie, chociaż na szczęście coraz więcej mówi się o wychowywaniu widzów. A jeszcze wracając do tego, o czym mówiłaś wcześniej: publika większości warszawskich „zacnych” scen poszłaby na Opowieści afrykańskie, ale nie jestem pewien czy zrozumiałaby i przeżyła ich teatralny język. Część może doznałaby katharsis, część pewnie jedynie by udawała, że rozumie… Teatr reaguje na rzeczywistość, a w tak dużym ośrodku jak Warszawa widać, że są reagujący szybciej albo wolniej. Fajny dla mnie jest dar różnorodności.

Zespół legnicki ma silne poczucie misji, w dużej mierze związanej z miastem. Czy w Warszawie możemy znaleźć przykład takiego teatru z misją?

Myślę, że tak. Łysak tak przecież chce tworzyć Teatr Powszechny. Pojawiają się także małe offowe grupy, które sięgają do warszawskich klimatów. Buchwald, wystawiając Złego, też próbował to robić.

No tak, ale mówimy o próbach. A jakie są szanse na realizację czegoś takiego?

Niestety, Głomb może planować na kilka sezonów naprzód, a w Warszawie może cię spotkać wszystko. Chyba że nazywasz się Maciej Englert i jesteś najdłużej urzędującym dyrektorem, a do twojego teatru przychodzą kolejne pokolenia. Miśkiewicz próbował zmienić Teatr Dramatyczny, zbyt eksperymentalny był to jednak eksperyment. Trzeba liczyć się z tym, że kontrowersyjne decyzje mogą się komuś nie spodobać. Tutaj bycie dyrektorem teatru to uprawianie polityki, wejście na front ideologiczny, wybór: albo z tymi, albo przeciwko tym. Przecież nie tylko polski sejm jest podzielony. W Warszawie rzeczywiście jest jak w oku cyklonu, tutaj wszystko się kumuluje i zderza. To trudna przestrzeń teatralna. Owszem, są też teatry prywatne, grywam w Teatrze Polonia czy w Kamienicy i już nawet te dwa teatry szalenie różnią się publicznością. To dziwne, ale także wspaniałe doświadczenie – jako aktor mogę się zderzyć z tak różnymi ludźmi. Nie mówię już nawet o wieku widzów, ale o ich oczekiwaniach. My traktujemy teatr jako coś specjalnego, jako przestrzeń wyjątkowego spotkania, tak nas wychowano. A przecież dla wielu ludzi to przede wszystkim miejsce, w którym mają coś dostać. Płacą pieniądze, dostają towar. Nie mówię tylko o prywatnych teatrach. Spektakl może być fantastyczny, ale jak nie ma w nim gwiazdy, nie ma twarzy z telewizora, to spektaklowi bardzo ciężko utrzymać się w repertuarze. Śmierdzi to trochę koniunkturalizmem, nie jest łatwe. A z drugiej strony bardzo niewielu spotkałem w Warszawie aktorów kabotynów. To są jednak ludzie, którzy zapieprzają, żeby zarobić kasę. Po prostu. Dochodzi czasem do kuriozalnych sytuacji, gdy trudno nam połapać terminy, ludzie są poangażowani w różne produkcje. Nie ma sensu szukać w tym winnych, tak po prostu wygląda ich rzeczywistość. Dlatego tak ważni – zwłaszcza na rynku warszawskim – są koordynatorzy projektów, producenci, którzy stają na rzęsach, by jakoś to spiąć, zgrać ze sobą. Na wydziale Wiedzy o Teatrze przydałby się z pewnością kierunek producencki, absolwenci mieliby robotę.

Wracając jeszcze do widowni: czym różnią się oczekiwania widza warszawskiego od widza w mniejszym mieście?

Tak naprawdę niczym. Oczywiście jest coś takiego, co się z przekąsem nazywa „warszawką”. Są tacy, którzy mają muchy w nosie i a priori odrzucają pewne przedsięwzięcia, z góry mówią, że będą nic niewarte. No ale jeśli ktoś nie widzi świata poza Warlikowskim, to ciężko mu czymkolwiek zaimponować. 

Oprócz pracy w Ateneum uczestniczysz w wielu projektach w innych teatrach. Z czego to wynika? W Ateneum ci czegoś brakuje, skoro szukasz spełnienia gdzie indziej?

Zrobiliśmy z Magdą Miklasz Siłę przyzwyczajenia Bernharda. Przyzwoity spektakl, mądry tekst, świetny Krzysztof Gosztyła w głównej roli. Wciąż gramy ten spektakl, czujemy, że dojrzał i okrzepł, ale coś nie działa. Raz mamy komplet, a innego dnia publiczności jest mniej. Ludzie chcą rozrywki, a przecież dyrektorzy teatrów mają księgowego na karku… To jest megaproblem.

Ale to moje podróżowanie między teatrami wynika przede wszystkim z mojej ciekawości, nie lubię siedzieć i czekać. Z Krzyśkiem Szekalskim zrobiliśmy Samospalenie. Tekst od razu mi się spodobał, więc postanowiliśmy wyprodukować mój monodram. Propozycja z Teatru Syrena też pojawiła się jakoś ni stąd, ni zowąd. Tak się czasami składa, mam po prostu mnóstwo szczęścia. Czasami wystarczy kogoś spotkać. Michała Walczaka spotkałem na Saskiej Kępie, jak szedł z rowerem, ja wychodziłem z cukierni. Tak mnie zaprosił do Pożaru w burdelu. I to też jest fajne w Warszawie…

Że można po prostu spotkać kogoś na ulicy i wynika z tego coś ciekawego zawodowo.

Tak, właśnie. Oczywiście niektóre miejsca są zamknięte i hermetyczne, ale i taka możliwość istnieje. Tak jak w American Beauty wiatr przywiewa reklamówkę, tak czasami w Warszawie przylatują propozycje. Jak zagrałem Dyzmę, Wojtek Malajkat zaproponował, żebym wszedł również w Czarodziejską górę. Myślałem, że to się nie uda, bo zaczynamy w Ateneum pracę z Agatą Dudą-Gracz, a jednak okazało się, że można zgrać te terminy. I to jest fajne: tutaj jest ruch, coś się dzieje. W Legnicy także dużo działo się między nami, ale sam już odczuwałem, że nie mam z czego brać. Brakowało mi wyzwań, chyba się rozgryźliśmy i nie mogliśmy już siebie zaskoczyć.

Warszawska propozycja repertuarowa spełnia twoje oczekiwania?

Pewnie, że nie… Chociaż to też idzie falami, modami. Jak Jacek Poniedziałek przetłumaczył Tennessee Williamsa, to teraz wszyscy go grają. Tak jest przecież z Maydayem. Mayday, Mayday 2 i cały kraj to gra. Ale te mody tak naprawdę kształtują teatrolodzy, recenzenci, jakieś środowiska bliżej mi nieznane. Ale też publiczność może weryfikować mody. 

W pewnym momencie je weryfikuje.

Tak. W Ateneum na Kolacji dla głupca widownia jest wypełniona po brzegi. Wciąż – trzynaście lat od premiery. Trudno wyrzucić spektakl, który tak zarabia na siebie i na inne, mniej opłacalne przedsięwzięcia. Dyrektorskie życie z kalkulatorem w ręku jest naprawdę słabe, nie zazdroszczę. 

Kiedyś, gdy młody człowiek kończył studia aktorskie, dobrze widziane było, żeby udał się do teatru na prowincji. Tam miał się rozegrać. Dziś wszyscy chcą debiutować w Warszawie, bo większe możliwości, bo film, bo telewizja…

Zawsze miło wspominam czas szkoły, ale nic tak nie weryfikuje aktora jak praca na scenie, zetknięcie z publicznością. Często zderzenie takich gwiazdeczek czy gwiazdorków, którzy w szkole są zajebiści, z teatralną rzeczywistością, jest naprawdę smutne. Kiedyś, za komuny, faktycznie działało to tak jak mówisz: były przydziały, trzeba było wyjechać, odbyć staż. A dziś mamy nadprodukcję aktorów i to też jest dramat. Telewizja zabija aktorstwo, bawi się w jakieś paradokumenty, chociaż powinna być w jakiś sposób misyjna, przynajmniej ta publiczna. To złożony problem, bo nie ma mocnych związków zawodowych. Dziś jedyną weryfikacją jest rynek, dlatego to wszystko jest takie trudne, potłuczone. Większość młodych ludzi faktycznie pcha się do Warszawy, ale paradoksalnie wydaje mi się, że jeśli ktoś ma talent, dar, którego po drodze nie rozpieprzy albo nie zacznie chlać, to przy odrobinie szczęścia osiągnie sukces: w Warszawie, w Krakowie czy gdziekolwiek indziej. Wierzę w to. Cieszę się z tej mojej drogi, że przez te jedenaście lat w Legnicy „hartowała się stal” (śmiech). Osobnym zagadnienie jest sukces osiągnięty w Warszawie – trzeba dużo siły i świadomości, żeby go skonsumować, poradzić sobie z nim. Tutaj wiele osób chce żerować na czyimś sukcesie. 

A co byś poradził młodemu aktorowi, któremu od razu po szkole nie spełnia się marzenie o etacie w Narodowym? Powinien uparcie szukać szczęścia w Warszawie czy jednak próbować gdzieś indziej?

Jeśli chcesz sobie pomóc w warszawskim sukcesie, po pierwsze nie trać życia na szkoły w Krakowie, Łodzi czy Wrocławiu, zaoszczędzisz mnóstwo czasu i energii. Ukończenie warszawskiej Akademii Teatralnej daje ci jeden niezaprzeczalny atut: wszyscy cię znają i ty wszystkich znasz… Po drugie wejdź w bliski związek z rodowitym warszawiakiem bądź warszawianką, najlepiej z dobrej żoliborskiej rodziny, snobizm wbrew pozorom dalej rules… Po trzecie przemyśl raz jeszcze swoje seksualne preferencje, w niektórych warszawskich środowiskach może to mieć znaczenie… A tak bardziej serio… Nie czekaj, tylko pracuj. Rób małą rzecz, jedno- czy dwuosobową. Pchaj na przeglądy, festiwale. Spotykaj się z ludźmi i przez teatr opowiadaj im o wartościach, zachęcaj do refleksji. Teatr ma tyle emanacji. Trzeba działać, po prostu trzeba działać. Trzeba obnażać kłamstwo, chamstwo, kurewstwo. Pokazywać, jak piękny lub marny mamy świat.

Niezależnie od tego, gdzie.

Niezależnie od tego, gdzie. Ale tak jest w każdym zawodzie. Życie jest sztuką kompromisu, ale też głęboko wierzę, że wszystko do nas wraca. Że jeśli będziemy dbać o to, by było mądrze na świecie. A nie tak jak 11 listopada w centrum Warszawy, gdy paru bezmózgów wychodzi po prostu napierdalać się z policją… a niech się ze sobą napierdalają, niech się pozabijają.

Powiedz mi jeszcze, czy jest jakieś rozgraniczenie pomiędzy „aktorem legnickim” czy „aktorem warszawskim, stołecznym”? Jak to wygląda tożsamościowo?

Ja bym tego tak nie rozgraniczał. Wywodzę się z takiego Głombowego etosu uczciwości: aktorem jest się dobrym albo złym, tak samo jak jest się dobrym albo złym szewcem. Nie ma innego rozróżnienia. Albo partnerujesz na scenie, albo odpieprzasz monologi, ale wtedy zajmij się szlachetną sztuką monodramu. Tylko że to też jest trudne spotkanie, bo to musi być spotkanie. W Warszawie jest po prostu więcej scen niż w mniejszych ośrodkach. To jedyna różnica.

19-01-2015

Przemysław Bluszcz – aktor teatralny, filmowy i telewizyjny, przed laty związany z Teatrem Modrzejewskiej w Legnicy, obecnie występuje na deskach warszawskiego Teatru Ateneum.

 

skomentuj

Aby potwierdzić, że nie jesteś robotem, wpisz wynik działania:
siedem minus cztery jako liczbę:
komentarze (2)
  • Użytkownik niezalogowany Aga
    Aga 2015-01-22   08:00:33
    Cytuj

    Uwielbiam Pana Przemysława Bluszcza - jest genialny!

  • Użytkownik niezalogowany Domi
    Domi 2015-01-20   22:21:29
    Cytuj

    Świetny gość!