AKCEPTUJĘ
  • Strona używa plików cookies, korzystanie z niej oznacza, że pliki te zostaną zamieszczone na Twoim urządzeniu. więcej »

Inne historie: Nalberczak, opuść ramiona!

 

Na początek opowiem o dwóch bardzo intymnych i „bolesnych” zdarzeniach z mego życia i spróbuję się wytłumaczyć, dlaczego znowu zaczęłam pisać.

Był koniec lat pięćdziesiątych. Profesor Michał „Miś” Dobroczyński, jeden z moich przyjaciół z tamtego czasu, wyjeżdżając na konferencję naukową, zlitował się nad chwilowo bezdomną studentką i użyczył mi swego mieszkania. Co to był za luksus: kawalerka z łazienką na ul. Niecałej w Warszawie! Jak tylko Michał wrócił ze swoich wojaży, zaczaił się na mnie na klatce schodowej, a kiedy wbiegałam po schodach, kiedy już wyciągałam klucze, żeby otworzyć drzwi… profesor wyskoczył nagle zza winkla i wymierzył mi głośny policzek. „Za co, Misiu, za co?” – krzyknęłam nieco bez świadomości, że to jednak brzmi bardzo komicznie. „Na pewno był ktoś u ciebie! Na pewno!” – wołał wściekły.

Kiedy dostajemy w twarz, w pierwszej chwili po uderzeniu dłonią ten zdobyty znienacka i palący żywym ogniem policzek jakby nie jest nasz. I ja to też poczułam. Owszem, to MNIE, bolało, ale przecież dostała ONA! Skrzywdzona i poniżona rzuciłam kluczami, odwróciłam się i, płacząc, zbiegłam po schodach w kolejną bezdomność. Miś pożyczył mi swoje mieszkanie z miłości. Całe życie kochał się we mnie bez wzajemności. Wtedy, uciekając z ulicy Niecałej, bardzo chciałam odkleić sobie od twarzy ten piekący upokorzeniem policzek. Tak jak aktorzy odklejają sobie po oklaskach w garderobie sztuczny nos lub wąsy. Jeden ruch i chowa się ból ze wstydem do pudełeczka. Gdyby się tylko tak dało…

Podobne odczucie wróciło do mnie wiele lat później. Lokalny gruziński aparatczyk, pierwszy sekretarz czegoś tam, wiózł mnie swoją limuzyną na górską przełęcz do jakiejś partyjnej restauracji. Już nie wiem, czy jechałam z nim jako pani minister z rządu Mazowieckiego, czy jeszcze jako zagraniczny gość z wymiany kulturalnej z ZSRR. Samochód ślizgał się na zakolach górskich serpentyn. Trzęsło. A ja rozglądałam się dookoła, wznosząc co chwilę okrzyki zachwytu. Tak tam było pięknie! Podobno w miejscu, gdzie teraz jest Gruzja, znajdował się kiedyś biblijny raj. „To całkiem możliwe” – myślałam, patrząc okiem reżysera na okolicę jak na teatralną dekorację: niezwykła kraina, górzysta tyle, ile trzeba, żeby się nie nudziło, i zielona też jakby inaczej, inną zielonością niż zazwyczaj, bo nie jaskrawo, ale także nie pastelowo. W sam raz. Kierowca zwolnił, bo drogę zagrodziło nam wielkie, rozbeczane stado owiec. Wszystkie białe, wszystkie kudłate, a jedno maleństwo wśród nich jeszcze dodatkowo było całe pokryte wełnianymi lokami. Szłam w jego kierunku z wyciągniętymi rękami, wbiegłam do środka stada, żeby przytulić się do jego miękkich kędziorów i poczuć zimny jak u psa różowy nos.

Baranek drżał na całym ciele, kiedy się do niego przytuliłam.

Długo myślałam, zanim napisałam to zdanie. I jeszcze dłużej wpatrywałam się w nie, kiedy już było gotowe. Dlaczego? Czemu ten baranek, jego bezradne drżenie jest dla mnie tak ważne? Bo on teraz drży zamiast mnie?

A więc jeszcze raz:

Baranek drżał na całym ciele, kiedy się do niego przytuliłam.

Nagle podbiegł do mnie kierowca wysłany przez pierwszego sekretarza na pomoc. Złapał baranka: Eto ten? Dla was najkrasniejszy? Kiwnęłam głową. Wtedy on wyrwał mi moje maleństwo, zarechotał: Da, da, nawierna budiet najwkusniejszy, i podał go jakiemuś żołnierzowi, który, jak się okazało, pomagał w restauracji, do której przyjechaliśmy. Potem gruziński kucharz specjalnie dla mnie tego baranka dosmaczył. Smak tej jagnięciny czuję w ustach do dziś, miesza się z bólem i wstydem. Chcemy dobra, miłości i piękna, a wychodzi… odwrotnie. Niesprawiedliwie.

Artysta, który żył długo, wiele widział i sporo zrobił, a teraz, tak jak ja, zaczyna opisywać całe swoje życie, jest w chwili publikacji swoich zapisków i uderzoną w twarz dziewczyną, i barankiem prowadzonym na kuchenną rzeź. W każdym razie ja czuję te dwie emocje naraz: autor staje się bezbronny wobec swojego czytelnika. Bo oto przychodzi mu tłumaczyć się ze swojego życia.

Nad dziełem się panuje, nad życiem, nad przeszłością – niekoniecznie.
Pisanie jest trudniejsze niż robienie teatru: mój spektakl każdego wieczoru może być inny, zależy od dyspozycji aktorów i życzliwości widza. No i zawsze mogę go zmienić, podreżyserować, poprawić. Kiedy jednak postawię ostatnią kropkę w którejś z opowieści o moim życiu – ono nieodwołalnie przestaje być tylko „moje”. 

Nie ma co – rozpisałam się ostatnio. Wcześniej, prawie 25 lat temu, wydałam Nagłe zastępstwo, dziennik mojego ministrowania w rządzie Tadeusza Mazowieckiego. Od tego czasu poza kilkoma okazjonalnymi artykułami nic nie opublikowałam – miałam co robić: reżyserowałam filmy i spektakle teatralne, pracowałam nad scenariuszami, przygotowywałam adaptacje prozy. Też praca literacka, ale nie literatura. Czym może być literatura, a zwłaszcza taka autobiograficzna, opowiadająca o tym, na czym każdy twórca zna się najlepiej, czyli o sobie samym, próbowałam zrozumieć przez ostatnie trzy lata, które zeszły mi na spisywaniu swoich wspomnień. Książka, która powstała, nosi tytuł Dziewczyna z Kamienia i ukaże się pod koniec marca nakładam wydawnictwa AGORA (w redakcji pomagał mi Łukasz Drewniak). Najpierw miała nazywać się bardzo prosto i ambitnie zarazem: Izabella Cywińska. Wszystko. Ale po jakimś czasie zdałam sobie sprawę, że choćbym nie wiem jak się zawzięła, „wszystkiego” ze swojego życia w niej nie zmieszczę. Trzeba było rezygnować z wielu ciekawych opowieści.

W teatrze zawsze jestem zwolenniczką skrótów i kondensacji. W książkowej relacji z mojego życia ta metoda też się sprawdziła. Ale co zrobić z takimi jego fragmentami, które nie były mi potrzebne w tamtej opowieści, ale przecież zdarzyły się i nie chcą odejść z mojej pamięci?

Usiadłam jeszcze raz do komputera i spróbowałam zamknąć je w tych kilkunastu odcinkach, którym dałam tytuł Inne historie. Piszę je wedle tej samej metody, co Dziewczynę z Kamienia. Przeszłość miesza się w nich z teraźniejszością. Czasem sięgam do notatek sprzed lat, spisywanych na gorąco, czasem po prostu najdokładniej jak umiem odtwarzam przeszłość i to, co wtedy sobie myślałam, co mogłam czuć, co naprawdę zrobiłam. Co mnie cieszyło i nadal cieszy, czego się boję i co naprawdę bolało.

Bardzo bałam się, siadając wtedy trzy lata temu do pisania i teraz znów się boję.

Tę histerię pomogło mi dopiero przezwyciężyć wspomnienie o Erwinie Axerze i pewnej radzie, a raczej lekcji, jakiej udzielił mi na całe życie.

Byłam bardzo młodym reżyserem. Erwin zobaczył moją Szklaną menażerię w Białymstoku i poprosił, żebym zrealizowała to przedstawienie jeszcze raz, z warszawską obsadą, w jego Teatrze Współczesnym. Zgodziłam się i dostałam za swoje. Tym razem dał mi szkołę młody Inek Gogolewski.
Na próbie stolikowej, kiedy po raz pierwszy czytaliśmy tekst Williamsa, Inek demonstracyjnie wsadził nos w gazetę. Amandę, jego matkę, grała Zosia Mrozowska.
„Tom!” – przeczytała. 
Inek, zaczytany, nie zareagował. Delikatnie zwróciłam mu uwagę, że teraz jego kwestia. Musiałam powtórzyć dwukrotnie, bo udawał, że nie słyszy. Potem zajrzał do egzemplarza i wymamrotał:
„Tak, mamo…”. 
Amanda: „Nie możemy odmówić modlitwy, czekamy, aż przyjdziesz do stołu…”.
Tom: …
Cisza. Czekaliśmy daremnie na jego kwestię, bo Inek znowu milczał: od razu po mojej uwadze wrócił do czytania. Nieśmiało dałam mu kolejną reżyserską dyspozycję.
„Już idę, mamo…” – burknął łaskawie Inek.

Nie szło mi na tej próbie. I nie zapowiadało się, że z Inkiem pójdzie lepiej w następnych dniach. Widocznie coś było ze mną nie tak. Słabość? Współcześni młodzi reżyserzy nie daliby się tak maltretować aktorowi! Z trudem wytrzymałam całą próbę. Poszłam do Axera. W gabinecie siedziała już Zośka Mrozowska. Wielka aktorka, dobry człowiek, bez którego kto wie, czy to przedstawienie w ogóle doszłoby do premiery i czy na końcu byłby sukces. A był. Pewnie Zośka uprzedziła Axera, bo wszystko już wiedział. Porozmawiał ze mną, zainterweniował. Później pojawił się na próbie jeszcze tylko raz, na wyraźną moją prośbę, kiedy okazało się, że mam trudności z innym aktorem – Nalberczakiem. Axer urwał się z Teatru Polskiego, gdzie równolegle reżyserował jakiegoś Ionesco, który „chodził pieszo w powietrzu”, i też mu coś nie wychodziło. Axer przyszedł, skupiony popatrzył na moją robotę i mruknął: „Każ Nalberczakowi opuścić ramiona”. Przysięgam, że nie powiedział nic więcej! Potem sobie poszedł. Wystarczyło. Nalberczak opuścił ramiona, to znaczy rozluźnił się i zagrał. Tę praktyczną sztuczkę Axera stosowałam jako oczywistość już przez całe życie. Nie tylko w teatrze.

I teraz na dobry początek pisania jeszcze raz wygłaszam tę Axerowską mantrę, kierując ją tym razem do siebie: „Nalberczak, opuść ramiona!”. Pomogło.

Redakcja: Łukasz Drewniak

6-02-2015

skomentuj

Aby potwierdzić, że nie jesteś robotem, wpisz wynik działania:
trzy plus dziesięć jako liczbę:
komentarze (2)
  • Użytkownik niezalogowany ewa Sośnicka-Wojciechowska
    ewa Sośnicka-Wojciechowska 2015-02-09   01:01:11
    Cytuj

    Przeczytałam z wielki zinteresowaniem ! Proszę pisać ! Koniecznie ! A sposób z opuszczeniem ramion spóbuję zastosować. U siebie :)

  • Użytkownik niezalogowany mgła
    mgła 2015-02-07   22:25:09
    Cytuj

    Pani opowieść o baranku przypomniała mi podobną w wymowie opowieść innej pani, z tego samego pokolenia. Gdy tamtą zapytałam, dlaczego nie zaprotestowała, odpowiedź brzmiała "w zasadzie nie wiem". Więc teraz pytam Panią: dlaczego nie powiedziała Pani "nie" i nie ocaliła życia barankowi? Z mojej perspektywy to byłoby najbardziej racjonalne i całkiem dopuszczalne... A książki poszukam :)