AKCEPTUJĘ
  • Strona używa plików cookies, korzystanie z niej oznacza, że pliki te zostaną zamieszczone na Twoim urządzeniu. więcej »

Zrzędność i przekora: Nowa siła sceniczna

Fot. Karol Budrewicz  

Wbrew panującemu przekonaniu, że krytycy są niespełnionymi aktorami, nie miałem ambicji występowania na scenie. Co prawda parę lat temu porzuciłem krytykę i podjąłem pracę w teatrze – od łyczka do rzemyczka, a jak to się skończy, nie wiadomo. Już raz się zdarzyło – byłem wtedy zatrudniony jako kierownik literacki Teatru Studio – że wziąłem udział w inscenizowanym czytaniu sztuki Mateusza Pakuły; reżyserowała mnie sama Agnieszka Olsten.

Gdy jeszcze zajmowałem się krytyką, okrutnie na nią napadłem, wyśmiewając jej osławioną wypowiedź o Mrożku: wyznała mianowicie, że nie zamierza go wystawiać, ponieważ Mrożek pisze pełnymi zdaniami, którymi jej pokolenie już się nie posługuje. Wszelako ta zaszłość nie miała wpływu na naszą współpracę artystyczną, której efekt przeszedł, zdaje się, najśmielsze oczekiwania. W każdym razie ówczesny dyrektor Studia, Grzegorz Bral, nie wyrwał sobie włosów z głowy jedynie dlatego, że już wcześniej ich nie miał.

Dla odmiany podczas prób Króla Leara w Teatrze Polskim otrzymałem propozycję zastąpienia nieobecnego statysty, ale się wybroniłem. Teraz żałuję.

O tym, jak zastępowałem Zbigniewa Zapasiewicza, opowiem przy innej okazji.

Tak czy inaczej od czasu do czasu śni mi się taki sen: dowiaduję się w ostatniej chwili, że mam zagrać dużą rolę w jakimś przedstawieniu – coś w rodzaju Hamleta albo Gustawa-Konrada; publiczność już czeka, kurtyna zaraz pójdzie w górę, ja stoję w kulisie, stremowany, ale i podniecony, aż nagle uświadamiam sobie, że przecież nie umiem tekstu. I, rzecz jasna, wpadam w panikę. Jest to koszmar senny chyba jeszcze bardziej dręczący niż ten, w którym, będąc już dorosłym człowiekiem, mam przystąpić do matury z przedmiotu typu chemia czy fizyka, mimo że nic, ale to nic nie pamiętam. Freudyści na pewno potrafią te rzeczy zinterpretować – paru znam osobiście i może nawet podjęliby się zadania po koleżeńsku, czyli za pół stawki. Ale nie jestem specjalnie ciekaw ich diagnozy. Do freudystów mam taki stosunek, jak do homeopatów: ci drudzy leczą cukrem rozpuszczonym w wodzie, zapewniając pacjentów o działaniu tak zwanej pamięci wody; ci pierwsi robią pacjentom wodę z mózgu. Z tego wszystkiego zawsze wolę się odwołać do niezawodnej złośliwości Stanisława Jerzego Leca. W jednej ze swoich Myśli nieuczesanych tak sprawę ujął: „Śnił mi się Freud. Co to znaczy?”.

Być może przyczyną mojego koszmaru są przeżycia z dzieciństwa. W naszym miasteczku działał teatr amatorski. Prowadziła go moja mama, wówczas – w latach sześćdziesiątych – kierowniczka Powiatowego Domu Kultury. Zabierała mnie często na próby, podczas których snułem się po zasceniu całkiem przyzwoicie wyposażonej sali widowiskowej Domu Strażaka. Paru amatorów miało bez wątpienia tak zwany dryg do aktorstwa, zwłaszcza taki jeden pan Wiesio i taki drugi pan Jurek – obaj zostali obdarzeni naturalną vis comica. Zapamiętałem ich szczególnie w komedii Fredry Gwałtu, co się dzieje, gdzie, jak wiadomo, mężczyźni przebierają się za kobiety i odwrotnie – byli wyborni i wcale, jak by się można było obawiać, nie grali „kubłami”. Kostiumy zostały zdaje się wypożyczone z teatru w Kaliszu, scenografia odznaczała się syntetycznym funkcjonalizmem – tak to przynajmniej oceniam, oglądając stare fotografie.

Sentyment do tego typu przedsięwzięć tkwi we mnie do dziś i budzi się, gdy na przykład podczas rozmaitych przeglądów czy festiwali teatrów amatorskich oglądam przedstawienia, które w teatrze Parabuch robi Ryszard Jakubisiak. On jest bodaj ostatni, co tak poloneza wodzi…

Niestety, bakcyl teatru, gdy raz zaatakuje, to nie chce odpuścić. W Powiatowym Domu Kultury postanowiono założyć również teatrzyk dziecięcy. Pani Eugenia, która miała go prowadzić, złożyła mi propozycję nie odrzucenia: nie dość, że oczekiwała mojej pomocy w stworzeniu kompanii aktorskiej, czyli skrzyknięciu koleżanek i kolegów z podstawówki i podwórka, to jeszcze liczyła, iż sam będę występować. Na inaugurację wybrany został popularny utwór Marii Kownackiej O strasznym smoku, dzielnym szewczyku, pięknej królewnie i królu Gwoździku. Od początku pojawiły się, jak to w teatrze, kłopoty, ponieważ aktorów było więcej niż ról. Zwłaszcza do głównej roli królewny pretendowały dwie dziewczynki, Madzia i Ewa – obie śliczne jak marzenie, tyle że pierwsza brunetka, a druga blondynka. Z obiema chodziłem do tej samej czwartej klasy i pozostawałem w dużej zażyłości. Ojcem Madzi był powszechnie w miasteczku szanowany doktor W., czołowy przedstawiciel lokalnej elity. Mama Ewy pracowała jako pielęgniarka w osiedlowej przychodni, dzięki czemu mogliśmy się z Ewą bawić w lekarza, korzystając z prawdziwych gabinetów. Z Madzią natomiast lubiłem tańczyć na kinderbalach.

Przypadła mi rola, a raczej epizod Rycerza II – w scenie ze smokiem. Wyuczyłem się przypisanych mi czterech linijek tekstu, z których na premierze wypowiedziałem dwie drugie: „Ach, jaki on straszny, srogi,/ lepiej wezmę za pas nogi!”; dwu pierwszych zapomniałem. Do dziś widzę roześmianą gębę piegowatego koleżki, patrzącego na mnie z głębi smoczej paszczy, którą nosił umocowaną na ramionach. Koleżka – miał na imię Marek – od lat nie żyje.

Mój debiut był więc raczej nieudany, nie na tyle jednak, żebym nie otrzymał następnej propozycji, tym razem poważniejszej. Pani Eugenia postanowiła wystawić baśń Andersena o księciu świniopasie – ze mną w roli głównej. Po zapoznaniu się z egzemplarzem dostałem, jak się wtedy mówiło, cykora, czyli wystraszyłem się: w finale przedstawienia książę miał się całować z księżniczką, a to wydawało mi się zadaniem niewykonalnym, nawet w warunkach scenicznych. Owszem, Ewa i Madzia (bo to znowu one miały na zmianę grać księżniczkę) były dziewczynkami powabnymi, ale żeby się od razu rwać do czynności, którą sztubackie poczucie humoru ujmowało słowami: „Jolka, chodź, wymienim oddechy” – co to, to nie. Z drugiej jednak strony niezręcznie było odmówić, bo dziewczynki, z zadatkami na gwiazdy, gotowe były się obrazić. (Po latach strasznie mnie ubawił Woody Allen, który w filmie Stardust Memory na kwestię partnerki: „Świetnie całujesz” odpowiada: „Mam z tego magisterium”).

Spać z powodu świniopasa nie mogłem i chodziłem jak struty. W końcu los okazał się łaskawy. Nim doszło do prób, rodzice postanowili przenieść się do innego, większego miasta i moja kariera została przerwana. Wprawdzie po kolejnej przeprowadzce – do Warszawy – wylądowałem w Szkole Teatralnej, ale nie na wydziale aktorskim, lecz na WoT-cie, który złośliwi nazywali Wydziałem Odrzuconych Talentów. Znosiłem to ze stoickim spokojem, powtarzając z uporem zdanie, od którego zaczyna się ten felieton.

Wiadomo jednak, że tylko krowa nie zmienia poglądów. I kto wie, może nadejdzie wkrótce taki wieczór, że stanę przed wami na scenie i, jak Władysław Grabowski podczas słynnej premiery Wieczoru Trzech Króli, oznajmię: „Teraz ja!”. A potem, mam nadzieję, się obudzę.

24-11-2014

skomentuj

Aby potwierdzić, że nie jesteś robotem, wpisz wynik działania:
dwa plus trzy jako liczbę:
komentarze (2)
  • Użytkownik niezalogowany PD Rasta
    PD Rasta 2014-11-25   08:15:45
    Cytuj

    Podśmiechujki z psychoanalizy - modne dwadzieścia lat temu, zupełnie jak Pan.

  • Użytkownik niezalogowany jkz
    jkz 2014-11-24   23:53:23
    Cytuj

    Koleźka zmyśla. Przypisuje sobie klasyczny sen aktora! Amatorom niedostępny. A ta sławna kwestia była wymówiona z rosyjska