AKCEPTUJĘ
  • Strona używa plików cookies, korzystanie z niej oznacza, że pliki te zostaną zamieszczone na Twoim urządzeniu. więcej »

Zrzędność i przekora: ZZ

Fot. Karol Budrewicz  

Pięć lat temu umarł Zbigniew Zapasiewicz.
…nagle zniknął i uporczywie go nie ma.

Do dziś widzę błysk w jego oczach, gdy w 1997 roku wręczałem mu nagrodę im. Zelwerowicza. „Teatr” przyznał mu ją za rolę Stomila w Tangu z Teatru Współczesnego. Już raz dostał tę nagrodę – za Baala, którego zagrał w Teatrze Powszechnym. Podkreśliłem ten fakt, wręczając laureatowi dyplom, kopertę i kwiaty. Skomentował to z właściwą sobie ironią: „Powinienem mieć u was abonament na tę nagrodę”.

Po jakimś czasie umówiłem się Zapasiewiczem na rozmowę. Spotkaliśmy się w jego garderobie we Współczesnym. Tym razem nie był skłonny do żartów. Mówił z goryczą. Wyraził rozczarowanie i żal, że normy, etyka i typ teatru, który uprawiał przez wiele lat, giną. Przyznawał, że broniąc tamtych wartości, ma poczucie donkiszoterii. Wreszcie wypowiedział coś w rodzaju antytestamentu artysty, którego świat odszedł: „Jestem pesymistą. Myślę, że język powoli będzie ginął, wszystko będzie szło w kierunku utraty tożsamości narodowej. Niedługo Kochanowski i Słowacki będą całkowicie zamkniętą strukturą, której nikt nie zrozumie”.

W podobnym duchu pod koniec życia powątpiewał w swoją działalność pedagogiczną: po co uczyć studentów interpretacji wiersza, skoro teatry nie grają poetyckiego repertuaru, a nawet jeżeli grają, to reżyserzy nowej generacji żądają, żeby aktorzy zastąpili wysoką mowę potoczną niby-naturalnością? Jego inteligencki etos coraz mniej przystawał do świata zawłaszczonego przez młodych, którzy coraz częściej patrzyli na Zapasiewicza jak na pryncypialnego, ale kompletnie nieżyciowego konserwatystę.

W pamięci kinomanów utrwalił się jako docent. Stworzył typ niesympatycznego naukowca, który tak długo będzie miał twarz i sylwetkę Zapasiewicza, jak długo w obiegu pozostaną filmy Zanussiego. Z teatru pamiętamy innego Zapasiewicza: nie grywał docentów; czasami – inteligentów, nierzadko postaci charakterystyczne, groteskowe; niekiedy – plebejów.

Prywatnie był, oczywiście, inteligentem co się zowie. Swoich scenicznych inteligentów rozmaicie deformował. W Śmierci Tarełkina stworzył tytułowego urzędnika, okaz „zbędnego człowieka”, trybik w biurokratycznej maszynie policyjnego państwa. Ścigany za długi Tarełkin pozorował własną śmierć, powoławszy wpierw do życia odstręczającą i antypatyczną figurę niejakiego Kopyłowa, w którego Zapasiewicz przedzierzgnął się, śmiało sięgając po ostre środki: charakteryzację, perukę, sztuczne zęby.

Ambasador w sztuce Mrożka. Inteligent-dyplomata o nienagannych manierach, dla którego styl bycia jest drugą naturą. Zapasiewicz był w tej roli uosobieniem nieskazitelnej formy i najwyższej kultury, której subtelność i sztuczność śmieszyła przerafinowaniem, ale w momencie próby nabrała tragizmu o wymiarze Conradowskiej wierności samemu sobie.

Wreszcie Pan Cogito. Po śmierci Zapasiewicza uczyniono z tej roli coś w rodzaju ikony. Sam napisałem, że Zapasiewicz był Panem Cogito polskiego teatru, mając na myśli to, że prywatnie uosabiał światopogląd, tradycję i wartości, które Herbert w tę postać wpisał. Ale przecież nie dał Panu Cogito swojej prywatnej twarzy, on go wymyślił i skonstruował jako figurę sceniczną wyobrażającą typ dwudziestowiecznego inteligenta. Surdut, muszka, kapelusz, w ręku parasol. Na nosie okulary bez oprawek. A więc ktoś, kto nosi się anachronicznie, czy też mówiąc inaczej – jest niedzisiejszy, nawet zaprzeszły. Przy czym najmniej idzie tu o aparycję, więcej o duchową formację, którą Pan Cogito Zapasiewicza próbował odnowić. A że mógł to czynić jedynie środkami teatralnymi (bo formacja umarła), to i dyskretną nutą ironii dźwięczała ta mistrzowska rola.

Dorzuciłbym jeszcze Reżysera w Naszym mieście Wildera. Reżyser – spokojny, powściągliwy, jedyna ekstrawagancja to czerwony szalik – przedstawiał życie amerykańskiego miasteczka, powołując do istnienia, na pustej scenie, postaci i sytuacje. Na Zapasiewicza nie można było się dość napatrzeć i dość go nasłuchać; właściwie tylko opowiadał, był oszczędny, nieledwie ascetyczny, dyskretnie podkreślał dystans. A mówił przy tym tak sugestywnie, że gdy wskazywał gdzieś tam, w głębi ponad widownią, na nieistniejące przestrzenie, budynki, ogrody, ulice, cmentarze, publiczność odruchowo odwracała głowy, pewna, że wszystko, o czym opowiada, za chwilę się uobecni. Zapasiewicz był jak narrator klasycznej powieści: wiedział wszystko, o wszystkim decydował i wierzyło mu się bezgranicznie, choć melancholijna ironia zdradzała, że narrator ma także inną wiedzę – o śmierci.

Sztukę aktorską Zapasiewicz traktował przede wszystkim jako kreację. Kpił nieraz, że gdyby w Polsce kręcono Rain Mana, do głównej roli zaangażowano by naturszczyka chorego na autyzm, żeby uzyskać prawdę postaci. Ale zdaniem Zapasiewicza sztuką było to, co w filmie zrobił Dustin Hoffman, który zagrał autyka.

Jeśli już miałbym układać jakąś hierarchię, to widziałbym Zapasiewicza na samym szczycie, pomiędzy Holoubkiem a Łomnickim; z pierwszym łączyła go silna, magnetyczna osobowość, z drugim – upodobanie do przemiany, wszelako zawsze utrzymane w rygorze formy. Nie miał w sobie tej gwałtownej, wulkanicznej ekspresji, co Łomnicki, był od niego chłodniejszy, bardziej, powiedziałbym, matematyczny. To było widać, gdy po Łomnickim zagrał Krappa w Ostatniej taśmie

Już nie pamiętam, w czym po raz pierwszy zobaczyłem Zapasiewicza na scenie. Na pewno było to w Teatrze Dramatycznym: Na czworakach, Ślub lub Rzeźnia – wszystkie trzy przedstawienia w reżyserii Jarockiego. Od razu dał się poznać jako mistrz aktorstwa transformacyjnego. Rozmamłany i kabotyński pisarz Laurenty w sztuce Różewicza. Pijak w Ślubie, który ukrytą pod maską prymitywa inteligencją i wystudiowaną ekspresją przyćmiewał Henryka. Wreszcie Rzeźnik-Paganini, podwojony niczym Dr Jekyll i Mr Hyde. Nigdy nie zapomnę, jak Zapasiewicz wchodził na scenę z postronkiem, niby ciągnąc za sobą krowę, żeby w filharmonii zamienionej w rzeźnię dokonać uboju jako swoistego dzieła sztuki.

Spośród postaci mądrze głupich plebejów nie sposób zapomnieć Kubusia Fatalisty w sławnej inscenizacji Witolda Zatorskiego. Ludowa roztropność, przyrodzona bystrość umysłu i domorosła, ale jakże trafna filozofia życia w ujęciu Zapasiewicza fantastycznie kontrastowały ze zblazowaniem Pana, którego grał z właściwym sobie wdziękiem arystokraty i jakby od niechcenia Mieczysław Voit.

W złotym okresie Teatru Dramatycznego widziałem go jeszcze u Jarockiego jako Kenta w Królu Learze i Ojca w Pieszo, i u Prusa jako Księcia w Operetce i Konstantego w Nocy listopadowej; wreszcie, już w stanie wojennym, jako Księdza Marka w legendarnym przedstawieniu Krzysztofa Zaleskiego. Na wielkiej, pustej scenie mówił monologi Słowackiego, dobywając z siebie najszlachetniejszy, najczystszy ton. Zdjął z tekstu patos i egzaltację i uczynił zeń spokojny, zrozumiały komunikat, z którym, nie lekceważąc serca, pragnął przede wszystkim trafić do rozumu. Może od czasu Wielkiej Improwizacji Holoubka nikt tak nie mówił romantycznego wiersza.

W sposobie traktowania teatru, aktorstwa Zapasiewicz był człowiekiem wielkiego serio i szukał sposobności do rozmowy serio. Zaczepił mnie kiedyś w Szkole, gdzieśmy się widywali w przerwach między zajęciami. „Chciałbym z panem porozmawiać”. Myślałem, że chce mnie obtańcować za felietonik, który napisałem do „Gazety Stołecznej”, złośliwie komentując premierę Słonecznych chłopców w Teatrze Powszechnym. Zapasiewicz zagrał z Franciszkiem Pieczką, który obchodził jubileusz. Napisałem, że ukradł Pieczce benefis. Umówiliśmy się na spotkanie. Siedzieliśmy w bufecie na Miodowej, Zapasiewicz mówił dobrą godzinę, tłumacząc, że powinniśmy ze sobą rozmawiać, nawet się spierać, ale nie tworzyć barykad, bo działamy w jednej sprawie i jedno dobro mamy na względzie – teatr. My – ludzie teatru, naszego środowiska, do którego krytycy, zdaniem Zapasiewicza, należą w takim samym stopniu jak artyści.

Ale w swoim pragnieniu Zapasiewicz był już wtedy osamotniony. Barykady nie dzielą krytyków i aktorów; podzieliły wszystkich ze wszystkimi.

16-07-2014

skomentuj

Aby potwierdzić, że nie jesteś robotem, wpisz wynik działania:
dwa plus trzy jako liczbę:
komentarze (3)
  • Użytkownik niezalogowany Ryszard Abraham
    Ryszard Abraham 2014-08-24   21:12:31
    Cytuj

    Uwielbiam czytać Majcherka Janusza. Kropka!

  •  Andrzej Tadeusz Kijowski
    Andrzej Tadeusz Kijowski 2014-07-20   14:28:13
    Cytuj

    Ja pamiętam. Pierwszy raz zobaczyłem "Za-pasa" w Teatrze Współczesnym w "Androklesie i Lwie" (miałem 10 lat) więc zapamiętałem głównie Lwa granego przez dwu aktorów trzynających się "za-pas" i Jana Kreczmara. Zapamiętałem pierwsze spotkanie z Zapasiewiczem w "Kronikach Królewskich" Stanisława Wyspiańskiego w reżyserii Ludwika René. Oczywuście w warszawskim Teatrze Dramatycznym - grał Rapsoda. Był w swoim recytatorskim (pre-kolbergerowskim) żywiole. Ale ... To była jednak tylko recytacji. Coś się z Zapasiewiczem stało nagle, niemal jednego dnia oczywiście na planie Zanussiego "Barw Ochronnych". Bardzo późno znalazł swój język, swój niepowtarzalny styl, który niemal do końca życia pozwolił mu wzbić się na sam szczyt aktorstwa. Z końcem lat 70-tych wyżej, wiele wyżej Januszku od przeintelektulizowanego Holoubka, którego niegdyś wielbiłem czy Łomnickiego, który jakoś nigdy do końca mnie nie przekonał. Ale Zapasiewicz był naprawdę wspaniały. Wyraził on jeden cały nastrój emocjonalny pokolenia solidarności.

  • Użytkownik niezalogowany Krzysztof Sielicki
    Krzysztof Sielicki 2014-07-17   14:02:13
    Cytuj

    Bardzo Ci Januszu dziękuję za ten tekst. Przypomniałeś nie tylko Zapasiewicza, przypomniałeś także, jak można pisać o aktorach. W radiu ostatni raz widziałem Go przy pracy nad "Złotą czaszką" (reż. A. Seweryna). Ostatnio słucham "Końca półświni" w Jego wykonaniu - wzorzec radiowego monodramu. Zapraszam 6 sierpnia do Salonu Wiejska 82 na Helu. Tam to odtworzę w tamach 8 Spotkania Teatrów Jednego Aktora.