Jerzy Limon – in memoriam 1950-2021
1.
Na każdym zdjęciu, na którym stoi obok księcia Walii, to on, a nie Karol bardziej wygląda na księcia Walii. A przynajmniej wygląda tak, jak zwykliśmy sobie wyobrażać brytyjskiego arystokratę: dżentelmena eleganckiego, ale nie wystrojonego, dystyngowanego, ale nie nadętego. Z ironiczno-dobrodusznym uśmieszkiem błądzącym w kąciku warg, który nigdy nie przeradza się w szyderstwo czy drwinę. Dystans? Tylko jako konieczne oddalenie od drugiego człowieka, żeby mu się przyjrzeć, ocenić sytuację, zdążyć z ripostą lub anegdotą, wciągającą rozmówcę do tego lepszego, książęcego świata. Poczucie wyższości? Jedynie jako zażenowanie, że jest w czymś lepszy, że wszystko przychodzi mu z łatwością. Profesor Jerzy Limon nigdy nie wyglądał i nie zachowywał się jak typowy profesor od skomplikowanych modeli teoretycznych, badacz zakurzonych archiwów i odwrócony od rzeczywistego świata mól książkowy. Mądrość i metoda była w jego przypadku jedynie dodatkiem do wrodzonej elegancji istnienia. Profesor myślał do wewnątrz i brylował na zewnątrz. Promieniował lekkością. Nie umiem sobie w ogóle zwizualizować jego nocnej pracy w domu, pisania po samolotach, pociągach, hotelach, całego tego uporczywego życia z tekstami, fiszkami, dokumentami, bo profesor nie wyglądał na człowieka, który umie być sam, pracować w pojedynkę, w samotności i bez spotkań. Żył z ludźmi i dla ludzi. Myślę, że pracował szybko i gorączkowo, zaangażowany w kilka równoczesnych wewnętrznych projektów tylko po to, żeby skończyć je jak najprędzej i zaraz wrócić na zewnątrz, do ludzi. Do osobiście wyznawanego świata, w którym wiedza jest synonimem piękna i elegancji. Zaprzeczeniem nudy. A on może być w nim ambasadorem wiecznotrwałego Imperium, parem królestwa literatury i teatru, w którym William Szekspir ciągle jest ministrem spraw zagranicznych Albionu, a imię władczyni brzmi tak samo od wieków. Profesor wierzył nie tylko w sieć powiązań przeszłości z teraźniejszością, przeszłość była dla niego teraźniejszością, po której przechadzał się jak po gdańskiej starówce – nieśpiesznie, z zachwytem, z upodobaniem do detali codzienności. Mircea Eliade w kontekście definicji anamnezy, czyli poznania, które jest tylko przypominaniem sobie znanej wcześniej rzeczywistości metafizycznej, przytaczał opowieść o starym profesorze Momsenie, genialnym znawcy antycznej Grecji, który na wykładach odmalowywał słuchaczom Ateny doby Peryklesa z taką dokładnością, jakby kiedyś naprawdę w nich mieszkał. Topografia miasta nie miała dla niego żadnych tajemnic, zapraszał studentów na wyobrażone spacery z dzielnicy Keramejkos na Agorę, z Pireusu przez bramę w długich murach prosto na Akropol. Potem po wykładzie przychodził po niego służący, żeby go zaprowadzić do berlińskiego domu. Mędrzec pamiętał swój duchowy dom sprzed wieków, a nie znał współczesnego miasta, gubił się w nim, zapomniał, że w nim żyje. Profesor Limon był absolutnym zaprzeczeniem takiej formy poznania. Przeszłość, którą rozpoznał i odbudował w głowie, służyła mu przede wszystkim do przekształcenia teraźniejszości, nasycenia współczesności sprawczością i przyjemnością znaną z dawnych czasów. To dlatego tworzył wysmakowane konstelacje przyjaciół i sojuszników, uprawiał europejską dyplomację artystyczną tak, jakby rzeczywistość na styku polityki, ekonomii i sztuki była po prostu elżbietańskim dworem. Na dworze nie wystarczy kogoś znać, należy go oczarować, podstawić mu lustro dobra i użyteczności, w którym zechce się przejrzeć. Zagra rolę w przygotowanym dla niego theatrum. Profesor był jak Master Of Revells, ze świadomym wyłączeniem uprawnień cenzorskich. Każde spotkanie z nim było jak minispektakl, w którym to on obsadza się w roli drugoplanowej, partneruje, żeby rozmówca mógł zabłysnąć, wykorzystać swoje pięć minut. Jerzy Limon nigdy nie nudził się w towarzystwie i nigdy nie nudził, potrafił rozmawiać z ludźmi, znaleźć język i ton, który do każdego przemawiał. Podejrzewam, że nigdy o nic nie prosił, mimo że przewrotnie nazywał się „instytucjonalnym żebrakiem”, raczej pozwalał się wielkodusznie obdarowywać, nagradzać, wyrównywać niesprawiedliwą przepaść między arystokratą z wyboru i arystokratą z urodzenia. Właśnie dlatego udawało mu się zjednywać do projektów osoby i autorytety znajdujące się z pozoru poza zasięgiem. Używał języka jak poezji i szpady. Karol, książę Walii, żartował, że profesor Limon mówi po angielsku lepiej niż on, następca brytyjskiego tronu, porusza się po idiomach z zawstydzającą dom Windsorów swobodą. Profesor Limon powiedział mi kiedyś, że bardzo mu żal Karola, bo książę Walii przeżył całe swoje królewskie życie w złotej klatce i nigdy nikogo tak naprawdę nie poznał: ludzi mu dawkowano, opakowywano etykietą. On, Limon, mógł swoich ludzi stwarzać w rozmowie. Zdumiewał mnie ten angielski profesora, bo cały czas mi się zdawało, że on mówi właściwie po polsku, od niechcenia, bez silenia się na hiperpoprawność i pawi ogon. Angielskość angielskiego w wydaniu profesora Limona musiała tkwić w zupełnie czymś innym niż w uchu.
2.
O profesorze Limonie bliscy współpracownicy mówili po prostu „Prof”. Skrót zrobił taką karierę, bo oddawał nie tylko profesorskość Limona, lecz także jego profesjonalizm w zarządzaniu fundacją, festiwalem, teatrem. Prof był antytezą prola, najwyższą formą ewolucyjną człowieka kultury. Profesorem o duszy artysty, biznesmenem o oczach naukowca, dyrektorem z obyciem w wyższych sferach. Szekspirowskim profesjonalistą, profesjonalistą w Szekspirze.
Nie wiem, czy polski teatr sobie na niego zasłużył. Czy nawet teraz, kilka dni po śmierci Profa, rozumiemy, czym nas obdarował, co dla nas zrobił? Przecież przyszedł z zewnątrz, spoza teatru. Jest parę takich XIX-wiecznych słów oddających istotę jego wysiłków: pasjonat, dyletant, amator. Wszystkie brzmią dziś źle, pejoratywnie. Ale upieram się przy odświeżeniu ich znaczeń w kontekście życia profesora Limona, bo w każdym z nich jest ukryta cząstka obsesji i miłości. Do przeszłości i do teatru.
Nie będę tu opowiadał, jak Jerzy Limon odkrył w latach osiemdziesiątych minionego stulecia teatralne przeznaczenie gdańskiej Szkoły Fechtunku, jak obwieścił, że na początku XVII wieku grywali w niej (także utwory Szekspira) angielscy komedianci i nie tylko dla marynarzy Elżbiety i Jakuba, bo historia jest dobrze znana, także z polemik. Profesor wygrał bitwę o przeszłość i większość badaczy na tym by poprzestała: jest odkrycie, jest nowe spojrzenie na dzieje teatru w Gdańsku i Rzeczypospolitej, ciekawostka zaksięgowana. Ale nie Limon. Dla profesora był to dopiero początek szekspirowskiego poematu. Coś, co istniało w przeszłości nie powinno zniknąć bez śladu, zakładał zapewne profesor, bo w świecie idealnym, w rzeczywistości zatrzymanego czasu, wciąż stoi na swoim miejscu. Dlatego wszystkie zburzone budynki można odbudować, przywrócić im dawne funkcje, w końcu i tak obecny Gdańsk jest repliką, fatamorganą zbombardowanego miasta. Idea odtworzenia teatru elżbietańskiego w Gdańsku była równie rewolucyjna, jak londyńska inicjatywa zrekonstruowania spalonego The Globe. Tylko że profesor nie chciał makiety ani skansenu, nie chciał obiektu muzealnego dla wycieczek i wystaw. Teatr jako pomnik teatru? Tak, o ile ten pomnik żyje i nadąża za rzeczywistością. Jest strażnikiem pamięci i generatorem nowoczesności. Budowa w Gdańsku od fundamentów nowego teatru pod szekspirowskim patronatem była fantazmatem i urojeniem. Herbert Rosendorfer nazwałby Profa bez wahania „budowniczym ruin”, bo była to idea na wskroś postmodernistyczna, jak z książek Umberto Eco czy Milorada Pavicia o materializowaniu niemożliwego układu, kompozycji, obiektu. Nie przypadkiem Fundacja Theatrum Gedanense, której celem statutowym jest doprowadzenie do powstania w mieście sceny szekspirowskiej, zostaje powołana w 1990 roku. To start do działania już w wolnej Polsce, którą mieliśmy zbudować na nowo, stworzyć sieć nowych symboli, punktów koncentracji aktywności obywatelskiej i artystycznej. Prof walczył o teatr 18 lat, w 2008 podjęto decyzję o budowie, w 2011 zaczęły się prace, w 2014 roku, we wrześniu, zaproszono nas na otwarcie gmachu. Limon zachwycił się projektem Renato Rizziego. Pamiętam, jak odwiedzałem go na placu budowy, Prof zakładał żółty kask i oprowadzał nas po rusztowaniach i wylewkach, każdego z osobna, pewnie kilkanaście razy dziennie. I cieszył się jak dziecko. Jakby budował nie teatr, a dom. Podkreśla się we wszystkich tekstach o Limonie i teatrze szekspirowskim, że to pierwszy nowo zbudowany budynek teatralny w Polsce od 40 lat, ale często zapomina się dodać, że ta budowa była konsekwencją aktywności i determinacji jednego człowieka, a nie decyzją sztabu urzędników, odpowiedzią na tak zwane zapotrzebowanie społeczne. W przypadku teatru szekspirowskiego w Gdańsku nie było zapotrzebowania na nową scenę w mieście. To Limon jej potrzebował i potrzebował jej tak bardzo, że potem już wszyscy nie mogliśmy się bez niej obejść. Bo ruszył festiwal, który nie miał gdzie pokazywać spektakli, bo był już sztab ludzi do obsługi projektu, który musiał się gdzieś podziać. Bo – nie przesadzając wcale – cała Europa czekała, co z tego szaleństwa Profa wyniknie. Tak, Jerzy Limon był jak Arnold Szyfman. Dyrektor, przedsiębiorca, artysta, który związał swój los z jednym gmachem. I nic Profa od tego budynku, jego architektury i emocji już nie odspawa. Gdyby Prof zniechęcił się wcześniej, nie zagryzał zębów i nie zakasywał rękawów, nie wypraszał europejskich i krajowych subwencji przez pełne 24 lata albo tragicznie zbrakłoby go przed dwoma dekadami, teatr zwyczajnie by nie powstał, projekt skarlałby, skończył się w postaci malutkiego betonowego pudełka, domu kultury na Okopowej. Rozmach i wizja były u Profa fundamentami walki o teatr. I myślę, że misja „budowniczego ruin” tak mu się spodobała, że poświęcił dla niej inne swoje talenty. Pamiętacie, że to on tłumaczył Arkadię Toma Stopparda? W reżyserii Krzysztofa Babickiego był to jeden z moich ulubionych spektakli z początku lat dziewięćdziesiątych: o miłości i literaturze, o badaniu przeszłości i o tym, jak ta przeszłość promieniuje na wybory współczesnych. W Jerzym Limonie oprócz anglisty i teatrologa siedział wybitny pisarz. Taki od żmutów, fraktali i struktur równoległych.
Przecież debiutowali w tym samym roku 1980 – Umberto Eco opublikował Imię róży, a Jerzy Limon Münchhauseniadę. I jeśli ta pierwsza książka Profa nie wytrzymuje porównania z dziełem Eco, to już Wieloryb był projektem o porównywalnej skali historiozoficznej komplikacji i świadomych źródłowych fałszerstw, co Wahadło Faucalta czy Cmentarz w Pradze. Prof nie miał tyle czasu na literaturę, na postmodernistyczne gry z historią i fikcją, ile powinien mieć, bo budował teatr.
Wyobraźmy sobie, że Umerto Eco przechodzi we Włoszech podobną drogę jak Jerzy Limon u nas. Gdzieś po wydaniu Wyspy dnia poprzedniego odkrywa, że rozproszona biblioteka króla Węgier Macieja Korwina (Hunyadi Mátyása) z końca XV wieku (zawierająca, bagatelka, 3000 woluminów, wiele zaginionych dziś dzieł Prokopiusza z Cezarei, ateńskich mówców i ojców Kościoła) znalazła się w obszernych fragmentach we Włoszech, że najważniejsze tomy wywiózł z Budy i poukrywał bibliotekarz węgierskiego króla, ekskomunikowany humanista, Galleotto Marzio. Eco rzuca ideę odtworzenia w Bolonii, w Mediolanie albo w rodzinnej Narni Marzio gmachu biblioteki z Budy, wyszukuje ocalałe księgi, przekonuje polityków i biznesmenów do swojego szalonego pomysłu. Na Bibliotekę Korwina dają pieniądze szefowie Fiata i Ferrari, potomkowie Habsburgów, jako spadkobiercy syna Hunyadiego otaczają projekt patronatem, urzędnicy Unii są zachwyceni. I już po ćwierćwieczu, w 2015 roku, na chwilę przed swoją śmiercią Eco otwiera średniowieczną salę z woluminami w zbudowanym od zera na włoskiej ziemi węgierskim mieście, replice średniowiecznej Budy. Do Biblioteki Korwina w fałszywej Budzie pielgrzymują nie tylko bibliotekarze i Węgrzy, odbywa się tam festiwal literacki i historyczny. Eco buduje miasto, ale nie pisze już żadnej fabuły, materializowanie fikcji, nieistniejącego gmachu, pochłania cały jego czas i wszystkie siły.
Może teraz zrozumiecie, dzięki tej analogii, skalę i trudności przedsięwzięcia Profa. Limon podobnie jak Eco z tej fantastycznej anegdoty odbudował nie tylko teatr z przeszłości, nie tylko stworzył nowoczesny gmach ukrywający w sobie pamięć o innej starej konstrukcji, on po prostu zbudował dom i miasto w pigułce. Bo tym jest żyjący teatrem budynek Rizziego.
Nie jestem pewien, co Prof kochał najbardziej w Gdańskim Teatrze Szekspirowskim. Wewnętrzny labirynt? Pozornie niefunkcjonalne przegrody, zwężenia i ślepe zaułki? Taras na grzbiecie budynku-wieloryba? Mechanizm pozwalający jednym przyciskiem zmienić scenę elżbietańską we włoską scenę pudełkową? A może otwierany w trzy minuty dach, pozwalający grać jak za czasów Szekspira sztuki pod gwiazdami? Z tego dachu był najbardziej dumny. Prychał z zadowolenia jak kot, kiedy kolejny reżyser zaproszony na festiwal zmieniał w pośpiechu swój spektakl specjalnie po to, żeby w którejś scenie, najlepiej na finał, otworzyć dach. Zafundować widzom spektakl w spektaklu. Przeżyć to choć raz w życiu.
Kto raz zobaczył, jak otwiera się dach w Szekspirowskim, zrozumie, czemu Prof potrzebował nowego budynku, a nie adaptowanych sal postindustrialnych czy pokinowych, żeby wytworzyć magię teatru. Potrzebował nowoczesnej technologii w historycznym miejscu, żeby pokazać, że wszystko się zmieniło, a teatr jest tym samym, czym był za czasów Szekspira. Podoba mi się pomysł, żeby nazwać Gdański Teatr Szekspirowski imieniem profesora Jerzego Limona. I Profowi się to zwyczajnie należy. Prof był tym gmachem, budując go, budował siebie, odwzorowywał swój stosunek do świata. Zostawił go kolejnym pokoleniom, wiedział, że go kiedyś zostawi, już przygotowywał następcę/następczynię, konsultował się, szukał, chciał oddać w dobre ręce. Teatr Szekspirowski to był cały on. Ale coś mi w środku podpowiada, że jest jakiś niezwyklejszy, dodatkowy, bardziej poetycki sposób na upamiętnienie Jerzego Limona. Przez ten jego ukochany otwierany dach. Niech za każdym razem, kiedy otwiera się na spektakl lub po spektaklu letnią porą na księżyc i gwiazdy, kiedy teatr śni swój Sen nocy letniej lub Wieczór trzech króli podpiszmy ten skrawek nieba widziany z wnętrza teatru imieniem i nazwiskiem Profa, nazwijmy go Teatralnym Niebem Jerzego Limona. To w końcu jedyne niebo jakie istnieje, na jakie możemy liczyć.
3.
Jerzego Limona poznałem pierwszy raz, kiedy robiliśmy program Maska dla TVP Polonia w 1997 lub 1998 roku. Trwał Festiwal Szekspirowski poprosiłem Profa, żeby opowiedział o sali Szkoły Fechtunku i o teatrze, który kiedyś zbuduje w tym miejscu. Prof zaprowadził mnie w chaszcze przy ceglanym murze: parking, wylotówka za plecami. I tak staliśmy 50 minut, czekając aż producent z operatorami łaskawie nas znajdzie. To nie był jeszcze czas komórek, więc nie było jak uciec, popędzić ekipy. Czekałem zdesperowany i ten dżentelmen czekał wraz ze mną, nie dając po sobie poznać, jak bardzo mało ma czasu, jak ucieka mu właśnie spektakl i inne obowiązki dyrektorskie.
Już nie pamiętam, ile zrobiliśmy razem selekcji do konkursu o Złotego Yoricka. Siedem, osiem? Prof był wspaniałym kompanem do oglądania teatru, bo nigdy nie był do żadnego artysty uprzedzony na starcie, był ciekawy, co wyniknie z nowego odczytania i tylko czasem machał ręką z rezygnacją, że on ten schemat estetyczny i interpretacyjny już zna, widział gdzieś w świecie, już zapraszał podobne wersje sztuk Szekspira na festiwal. Nie lansował swoich faworytów do najlepszej polskiej szekspirowskiej trójki sezonu, ufał i ryzykował. Ostatnia wspólna podróż była krótka – ze Słupska do Gdańska początkiem czerwca 2019 roku, zaraz po oglądaniu Kupca weneckiego Kaczmarka, który potem w sierpniu Yoricka zdobył. Zgadało się o rosyjskich Szekspirach. Prof zdradził wtedy, że marzy o półrocznym stypendium w Petersburgu, żeby tam pomieszkać i mieć czas na pisanie. Z tego co wiem, już nigdy później do Petersburga nie pojechał. Zawsze chciał, żeby festiwal funkcjonował razem z Jarmarkiem Dominikańskim. Ja lubiłem tę wyjątkową edycję z 2014 roku, kiedy z opóźnieniem otwierał się teatr i przeniesiono przegląd na wczesną jesień. Gdańsk był pusty i melancholijny, spektakle nabrały innego kontekstu, ale Prof kręcił głową: ma być lato, ma być tłum ludzi na ulicach, teatr musi konkurować z innymi atrakcjami i targowiskami. Jak za elżbietańskich czasów. Przyszła pandemia, festiwal przeniesiono z sierpnia na listopad i do Internetu. Prof cieszył się z solidności tej onlajnowej edycji, z liczby widzów przed ekranami, podobała mu się realizacja Hamleta z Teatru Słowackiego, gadaliśmy o Burzy z Żydowskiego… Martwił się, że Otello Koršunovasa gotowy, a on nie może go pokazać w Polsce. Czekał na wiosnę, na lato, na prawdziwe spotkanie na festiwalu w Gdańsku z widzami i artystami. Jeszcze w styczniu, SMS-owo martwiliśmy się, co ten rok lockdownu zrobi z publicznością i ideą festiwalu, co trzeba będzie zmienić, w jakiej kondycji znajdzie się teatr. Wygląda na to, że teatr mimo wszystko ocaleje, bo nie takie rzeczy przeszedł. I będzie tylko uboższy w ludzi. Pięknych i niezbędnych. Jak Prof. Najlepszy szef, jakiego miałem.
4.
Państwo, które nie chroni swoich elit w godzinie próby, jest państwem złym, fałszywym i upadłym. Piszę to zdanie, bo jest we mnie złość i gorycz. I pretensje wobec systemu, które czasem może tylko wyartykułować ktoś spoza kręgu rodziny i bliskich współpracowników. Jerzy Limon nie musiał umrzeć. Miał ledwo 70 lat. Był zdrowy, nie chciał szczepić się poza kolejnością, jak wiele polskich autorytetów nie żądał specjalnych praw przysługujących mu choćby z racji wieku czy zasług dla dobra wspólnego. Czekał. Nikt nie pomyślał, żeby dać jemu i innym profesorom wcześniej niż pozostałym dodatkową szansę w walce z pandemią, żeby zaszczepić ich jak najwcześniej, razem ze służbą zdrowia, pod koniec grudnia. Mam dwa obrazy pod powiekami: pokazowe szczepienie byłego i obecnego marszałka senatu i aferę, jaka rozpętała się po warszawskich szczepieniach artystów z kręgu Teatru Polonia. Na miejscu czynnych polityków odstąpiłbym miejsce w kolejce profesorom i artystom. Ale i tak pewnie rozlałby się po kraju hejt i równościowe, antyelitarne wrzaski. Artyści mieli rację, że wskoczyli bez kolejki w podświadomej samoobronie. Gdyby każdy kraj i każda kultura tak traktowała swoich liderów wyobraźni, Laurence Olivier i John Gielgud zginęliby pod Dunkierką, Paul Claudel i Marcel Marceau na Linii Maginota. A prezydent Starzyński zakazałby podczas bombardowania Warszawy schodzić dojrzałym artystom do schronu.
Profesor Limon był polskim dobrem narodowym, które tak jak życie kilkudziesięciu podobnych mu twórców, badaczy i autorytetów należało ochronić w pierwszej kolejności w czasie trudnym, w sytuacji granicznej.
Tak, przemawia przeze mnie teraz w tych słowach elitaryzm i klasowość, złość i żal. Bo śmierć Jerzego Limona jest śmiercią przedwczesną, niepotrzebną, bezsensowną. I nie umiem tak jej nie nazwać. Państwo polskie nie dopatrzyło, nie zaopiekowało się, schrzaniło wszystko, co można schrzanić w pandemii. Kiedy umiera wielki społecznik, chce się – nie z powodu covidu, a przez takie państwowe zaniechania wobec niego i podobnych jemu – wyć.
5.
Pierwszy obraz dotyczący człowieka, który wszedł w nasze życie, jest najczęściej obrazem wiecznym. Więc widzę Profa jak w jakiejś pustej przestrzeni, w niebiańskich chaszczach nieba, którego nie ma, stoi i czeka. Rozmawia grzecznie, ale myślami jest z nami na dole. Z dziewczynami z zespołu Teatru Szekspirowskiego, który stworzył. Z polskim teatrem, który się waha, jaki być w tych czasach. Prof będzie tam stał, spotykał różnych pięknych ludzi, opowiadał anegdoty, mówił wszystkimi językami ludzi i aniołów i nigdy o nas nie zapomni. Nawet kiedy morze zaleje Gdańsk w wyniku globalnego ocieplenia, wody wedrą się na Długi Targ, brązowy Neptun sprzed dworu Artusa wróci do swojego królestwa. Nawet wtedy modne będą podwodne wycieczki do ruin zatopionego gmachu Teatru Szekspirowskiego. Ludzie będą eksplorować tę naszą Atlantydę teatralną, teatr zbudowany na przekór unicestwieniu, jakie niesie czas. Cisza podwodna będzie grała spektakl ku chwale Profa w podwodnym angielskim, w monologach Szekspira złożonych w całości z bulgotania. A Prof w tym swoim miejscu w pustce, gdzie stoi i rozmawia na bankiecie wieczności, będzie wszystko słyszał i uśmiechał się zagadkowo w trwałą nietrwałość pragnień. Bo pewne jest, że jakiś nowy Jerzy Limon pół tysiąca lat później ten gdański zatopiony teatr wydobędzie znów na powierzchnię.
I takiej wiary nauczył nas Prof.
10-03-2021