AKCEPTUJĘ
  • Strona używa plików cookies, korzystanie z niej oznacza, że pliki te zostaną zamieszczone na Twoim urządzeniu. więcej »

Gardzienice revisited

Profesor Uniwersytetu im. Adama Mickiewicza w Poznaniu, doktor habilitowany. Teatrolog, kulturoznawca, performatyk, kierownik Zakładu Performatyki Instytutu Kulturoznawstwa UAM. Autor, redaktor, współredaktor książek z zakresu historii teatru i teatru współczesnego, twórca wielu artykułów opublikowanych w Polsce (m.in. w „Teatrze” i „Dialogu”), a także za granicą.
A A A
fot. M.Niemsee  

Twórczości Gardzienic nigdy nie kibicowałem, nie badałem jej, w siedzibie Ośrodka Praktyk Teatralnych „Gardzienice” byłem ostatnio w 1991 roku (dlaczego potem już nie byłem – zaraz opowiem), osoba jego kreatora nie wzbudza we mnie gorętszych uczuć, a na pewno nie wzbudza sympatii. Przez wszystkie te mnogie lata starałem się być w kwestii Gardzienic indyferentny, nie chcąc ponownie mieć z nimi jakichkolwiek kontaktów, doceniając jednak odbijające się szerokim echem po całym świecie dokonania lidera i jego zespołu, których przecież nie można było nie zauważyć czy negować.

Moje zastrzeżenia wobec Staniewskiego i Gardzienic nie dotyczyły sfery stosunków międzyludzkich w tym zespole, bo nic o nich nie wiedziałem. Koncentrowały się natomiast wokół postawy lidera tej grupy wobec wiejskiego otoczenia, w którym działał, odwołując się do kulturowego dziedzictwa kresowej wsi, z którego czerpał energię i natchnienie.

Jestem świadomy, iż postawa Staniewskiego wobec wsi jest mocno ambiwalentna i że lider Gardzienic nigdy się z tym nie krył. Na przykład w rozmowie z Małgorzatą Dziewulską (Stary Teatr w Krakowie, 19 czerwca 1994) opublikowanej w „Teatrze” (1994 nr 12) dał owej ambiwalencji wyraz bardzo dobitnie: „W moim stosunku do wsi jako takiej jest duża rozpiętość. Tyleż uroku, co rozpaczy”. Jeśli chodzi o urok wsi, mamy tu: 1) znalezioną u Bachtina „wspaniałą filozofię kultury tradycyjnej jako realizmu magicznego. Wyjaśnienie źródeł groteski, obrazy dołu materialno-cielesnego, czyli tego wszystkiego, co w rzeczywistości teatru jest prawdziwym mięsem”; 2) „wątek, który opisał Pigoń, czyli wzięcie z kultury ludowej tego, co nazywał «płonką», inspirującym artystycznie fenomenem, zapładniającym do przemyśleń na temat życia i do rozwijania własnych fantazji twórczych”.

Dodajmy, że działania Gardzienic nie ograniczyły się do inteligenckich fascynacji lekturowych, a dowodem na to są liczne „wyprawy”, czyli zetknięcie się twarzą w twarz nie tylko z „realizmem magicznym” wsi, lecz także z „mięsem” jej codziennej egzystencji, z „tymi rzucanymi przez ludzi ze wsi podejrzeniami o pochodzenie” [oczywiście żydowskie – JT] i „narażaniem się na pobicie”. Staniewski powiedział otwarcie: „Nigdy nie idealizowaliśmy wsi, zawsze byliśmy sceptycznie, z poczuciem ryzyka do niej nastawieni. (…) W kulturze wsi element agresji jest czymś oczywistym i nie da się go uniknąć”. Zrozumiałe są wobec tego wyrażane przez lidera Gardzienic „wątpliwości co do słuszności odwoływania się do tradycji ludowej, za którą w chwilach krytycznych stawały demony. Dlatego też jest to temat potwornie trudny i rósł dla mnie z powodu jego dramatyzmu. (…) Po podpaleniu dwóch naszych obiektów, tzw. «domu dziadka» i młyna, w których lokowaliśmy wielkie marzenia – moje ciśnienie wysoko skoczyło”.

Nie wiem, czy owe podpalenia miały miejsce przed wiosną 1991 roku (data mojej ostatniej wizyty w Gardzienicach), czy potem, niemniej konflikt między mieszkańcami wsi Gardzienice a Stowarzyszeniem Teatralnym o tej samej nazwie niewątpliwie istniał już wówczas. Dowodem na to niech będzie świadectwo Bartosza Żurawieckiego, które w obszernych fragmentach za moment przytoczę.

Wybrałem się do Gardzienic z grupą studentek i studentów, skupioną wokół wydawanego przez nas wtedy miesięcznika „Poznański Przegląd Teatralny”, a Bartek, obdarzony polemiczno-sarkastycznym temperamentem (o czym się do dzisiaj dowodnie przekonujemy), podjął się ochoczo spisania naszych wrażeń – absolutnie, jednogłośnie wspólnych, podzielanych przez całą naszą ekipę.

„Na dziedzińcu przywitał nas mężczyzna z brodą i zaprowadził do (…) przedspektaklowej poczekalni. Wśród gładkich, otynkowanych ścian kręciła się pani częstująca herbatą tudzież podsuwająca każdemu nowoprzybyłemu księgę, w której należało umieścić swój podpis. (…) Okazało się, że pierwszy spektakl rozpocznie się równo z zapadnięciem zmroku i do tego czasu mamy jeszcze «wolne». (…)

Wreszcie nadeszła z dawna upragniona chwila, kiedy poproszono nas o opuszczenie poczekalni w celu powędrowania do sali, w której przewidziano prezentację Żywota porotopopa Awwakuma. Przedtem jednak otworzono drzwi balkonu i nakazano czyhać na odpowiedni moment, gdy niebo będzie takie, jakie ma być, żeby spektakl mógł się zacząć”.

Tu dodam od siebie, że ów (na szczęście dość obszerny) balkon na pierwszym piętrze pozbawiony był jakichkolwiek zabezpieczeń typu barierka czy poręcz, a ludzi było sporo. Jako opiekun grupy studenckiej przeżyłem tam spory stres, widząc oczyma wyobraźni upadek kogoś z moich podopiecznych z pięciometrowej wysokości oraz medyczne i służbowe konsekwencje tego wydarzenia. Na szczęście wszyscy zbiliśmy się w zwartą gromadę, oddalając się maksymalnie od krawędzi balkonu i jakoś przetrwaliśmy ten stresujący moment. Zwartość naszej grupy potęgował fakt, że zrobiło się dość zimno, jak to w wiosenny wieczór.

Oddaję znów głos Bartoszowi Żurawieckiemu: „Liczba ludzi na dziedzińcu uległa znacznemu zwiększeniu. Nie byli to bynajmniej spóźnieni widzowie, lecz miejscowi bywalcy klubu mieszczącego się w sąsiednim budynku. Akurat rozpoczęła się tam zabawa taneczna i w nabożną gardzienicką ciszę wdarły się dyskotekowe dźwięki. (…) Czekało nas jeszcze słowo wstępne Włodzimierza Staniewskiego. Szef skupił się w swej mowie przede wszystkim na… wspomnianej dyskotece, prosząc, żebyśmy się nią nie przejmowali i udawali absolutnie obojętnych, gdy na przykład pijany chłop wpadnie niespodziewanie na środek sceny lub gdy usłyszymy niecenzuralne słowa dochodzące zza ściany.

Na miejscu spektaklu, znajdującym się w tym samym budynku, co wesoły klub, natknęliśmy się na potężnych rozmiarów mężczyznę w niedbałym stroju (był to, jak się później okazało, jeden z aktorów). Mężczyzna energicznie zabrał się do rozsadzania widzów. Mnie pchnął w stronę ławki umocowanej pod tylną ścianą. Usiadłem i stwierdziłem, że nie widzę około jednej trzeciej scenicznej przestrzeni. Po cichu przesiadłem się na inne miejsce, czego natychmiast pożałowałem. Potężny mężczyzna [Mariusz Gołaj – JT] podszedł do mnie i mrucząc coś pod nosem, ścisnął moje ramię. A następnie wyrzucił z powrotem do kąta. (…) Oglądałem więc Żywot… z tego niezbyt szczęśliwego miejsca i czułem się coraz bardziej nieswojo”.

Krótkie wyjaśnienie: otóż, jak się wkrótce okazało, to lepsze miejsce było przeznaczone dla mnie – człowieka „z branży”, znaczącego wówczas zdecydowanie więcej od anonimowego studenta, jakim był Bartek. Po finalnym przesunięciu niesfornego młodziana, Mariusz Gołaj tanecznym ruchem posadził mnie tam, gdzie powinienem byłem być posadzony. Ze wstydem przyznam: nie zauważyłem poprzedzających moje posadzenie manewrów „potężnego mężczyzny”. Bartku: mea culpa!

Oto kluczowy ciąg dalszy relacji Żurawieckiego: „Po krótkiej przerwie zaproszono nas na drugi spektakl, Carmina Burana, poprzedzony znowu wypowiedzią Włodzimierza Staniewskiego. Ze zdumieniem i smutkiem skonstatowaliśmy, że pan reżyser zaczyna mówić rzeczy cokolwiek dziwaczne. Nazwał bowiem zabawiających się obok tubylców «zmongolizowaną Polską», zapytując przy tym zebranych, jak tu wyjść do takiego pijanego chamstwa z prostymi i czystymi słowami typu «miłość» czy «serce». Wpadł również na genialny pomysł, aby przed spektaklem udać się pod sąsiedni budynek i przypatrzeć się z bliska temu zezwierzęceniu. «Tylko uwaga» – zaapelował na koniec Człowiek przez duże «CZ» – «nie dajmy się dotknąć».

Krótko mówiąc, zrobiło się niesmacznie. Część widzów, nie mając ochoty uczestniczyć w tym żałosnym przedsięwzięciu, stanęła z boku, z zażenowaniem przypatrując się, jak pozostali idą grzecznie za panem Staniewskim, by napawać się swą kulturową wyższością. Nie obyło się bez kontrataku! Jakichś dwóch mężczyzn w «stanie wskazującym na spożycie» zaczęło wykrzykiwać w stronę widzów słowa cokolwiek mało sympatyczne, ale po zwróconej im grzecznie uwadze to pijane chamstwo odeszło do swych wulgarnych zajęć.

Stowarzyszeniu Teatralnemu natomiast nie pomogło nawet to, że w drugim spektaklu ładnie śpiewał chór, a aktorzy krzyczeli jeszcze donośniej. (…)… prysnęły gdzieś złudzenia o Wielkiej Sztuce, a nade wszystko dobre humory widzów. Było bowiem coś kuriozalnego w fakcie, że przedstawia nam się rzekomo prawdziwą, mozolnie zrekonstruowaną kulturę ludową, a tuż obok lud bawi się w najlepsze na dyskotece, popijając wódkę. A już zupełnie dziwna wydała mi się głęboka niechęć i chyba przy okazji bezradność artysty (…) wobec ludzi, którzy mieszkają i pracują tuż obok niego. (…)

Gdy wsiadaliśmy do samochodu, który odwoził widzów do Lublina, zabawa taneczna trwała nieprzerwanie. Z radością stwierdziłem, że rozpoznaję utwór, którego dźwięki dobiegały z otwartego okna klubu – była to Rysa na szkle w wykonaniu Urszuli. (…) I to jest moje ostatnie wspomnienie z Gardzienic” (Bartosz Żurawiecki, Gardzienice, czyli ślepy zaułek (wspomnienia z podróży). „Poznański Przegląd Teatralny” 1991 nr 5).

Dodam tylko, że byłem w grupie „idącej grzecznie” za liderem Gardzienic w celu popatrzenia, jak chamsko bawi się lud. Towarzyszyli mi dwaj aktorzy Teatru Ósmego Dnia: Adam Borowski i Tadeusz Janiszewski, którzy skończywszy swój występ w Lublinie, przyjechali, by obejrzeć Carminę... Nasza intencja była przewrotna: otóż, po przemowie Staniewskiego zapragnęliśmy przyłączyć się do „pijanego chamstwa” i spędzić wieczór na wiejskiej dyskotece, narażając się na inteligencki niesmak, upojenie alkoholowe, mordobicie oraz inne niedogodności. Perora lidera Gardzienic zniesmaczyła nas do tego stopnia, że gotowi byliśmy pójść na to ryzyko. Ostatecznie jednak poszedłem na spektakl, nie chcąc opuszczać moich podopiecznych. Co zrobili aktorzy „Ósemek” – nie pamiętam.

Dzięki rodzinnym uwarunkowaniom, znam polską wieś dość dobrze: pasałem z dziadkiem krowy (jedno z milszych wspomnień z dzieciństwa), zbierałem ziemniaki, pomagałem przy żniwach, a nawet rozrzucałem gnój (pardon: obornik). Należałem do „swoich”, będąc już kimś w znacznym stopniu obcym. Grałem jednak, jako „prawie swój, przydatny sportowo”, w miejscowej drużynie piłkarskiej z reprezentacjami innych wsi, zaliczyłem też kilka wiejskich wesel – bez mordobić. Gardzienicka dyskoteka nie była więc dla mnie czymś egzotycznym. Natomiast przemowa Staniewskiego wzbudziła mój (i nie tylko mój) egzystencjalny womit.

Pomimo uwarunkowań rodzinnych, nie mam złudzeń co do polskiej wsi, a obawy i fobie lidera Gardzienic są dla mnie zrozumiałe, niemniej ten ziejący nienawiścią (używając dzisiejszego języka: hejtem) wstęp do spektaklu oraz „wycieczka krajoznawcza” w kierunku zabawy tanecznej przesądziły o moim (i nie tylko moim) ostatecznym i jednoznacznym odsunięciu się od Stowarzyszenia Teatralnego z podlubelskiej wioski.

W drodze powrotnej rozmawialiśmy intensywnie o tym, co się stało (i nie odstanie), stwierdzając zgodnie, że Staniewski „przegiął” i posunął się zdecydowanie za daleko. Najradykalniejsza opinia była taka: lider Gardzienic w gruncie rzeczy zaprzeczył podstawowym założeniom swego artystycznego światopoglądu. Można zrozumieć jego gniew i rozgoryczenie kiepskimi relacjami z wsią, którą sam sobie wybrał na miejsce pracy, ale określanie sąsiadów mianem „zmongolizowanej Polski” było grubym nadużyciem. Najwyraźniej Staniewski poczuł wreszcie, że jest wśród „swoich”, wśród „miastowych” i wyładował swą frustrację, zapominając o regułach gry, które sam dla siebie ustalił.

Opinia mniej radykalna: Staniewski „przegiął”, ale najwyraźniej musiał odreagować jakiś niedawny incydent w relacjach z wsią. Potępiając w czambuł „pijane chamstwo” zapomniał jednak o ludziach, którzy przyjaźnie reagowali na gardzienicką ekipę podczas „wypraw” – w rozmowie z Małgorzatą Dziewulską nazwał ich „swoimi wśród obcych”, którzy „w chwilach krytycznych stawali po naszej stronie. (…) Z reguły są to ci sami ludzie, którzy mają gorącą potrzebę otwarcia na świat”. (Oni z pewnością zareagowaliby pozytywnie na proste i czyste słowa „miłość” i „serce”.) Czy we wsi Gardzienice takich ludzi nie było? Pewnie byli. Należy wspaniałomyślnie założyć, że nie o nich mówił.

Dlaczego zdecydowałem się przypomnieć tę gardzienicką eskapadę sprzed dwudziestu dziewięciu lat właśnie teraz? Nie, nie dlatego, żeby „dokopać leżącemu” i wyładować długo przechowywaną niechęć do niego. (Jak już stwierdziłem, darzę osiągnięcia Gardzienic należnym im szacunkiem, bo trzeba być skrajnym frustratem, którego zaślepia hejt, by je ignorować i ich nie docenić.) A zatem, dlaczego? Ano, dlatego, że publicystki oraz publicyści piszący o „sprawie Staniewskiego” wykonali „jazdę po bandzie”, oskarżając całe bez wyjątku środowisko akademickie o przymykanie oczu na domniemane niecne praktyki międzyludzkie lidera Gardzienic. Tymczasem jeśli chodzi o moją skromną osobę, jak i pozostałe uczestniczki oraz uczestników opisanej tu wycieczki, z których w międzyczasie wyrosło zacne grono akademickie i „krytyczne”, to wiosną 1991 roku odsunęliśmy się od Stowarzyszenia Teatralnego na sporą odległość. I tak już zostało. Nie mogliśmy na nic „przymykać oczu”, bo o niczym nie wiedzieliśmy, omijając Gardzienice szerokim łukiem, zrażeni nie „praktykami międzyludzkimi”, lecz podejrzanym etycznie brakiem spójności, jaki – naszym zdaniem, wyrobionym po wspomnianych tu przemowach Staniewskiego – powodował rozziew między twórczą doktryną Gardzienic a dwoma nieodpowiedzialnymi przemowami ich lidera, których byliśmy „nausznymi” świadkami.

Kto usiłuje dokopać na oślep całemu środowisku, często nie trafia.

I odczepcie się od całej teatralnej „alternatywy”! Fakt, że jakaś grupa ludzi jest albo usiłuje być „wspólnotą horyzontalną”, nie sprzyja automatycznie chorym relacjom międzyludzkim! W dowolnym zespole – teatralnym i każdym innym – istnieje mnóstwo możliwości ułożenia relacji między ludźmi, którzy go współtworzą. Wszystko zależy od konkretnych osób, od ich indywidualnych predyspozycji. Tyle że w grupach alternatywnych, wyrosłych z ideałów kontrkultury, każde autorytarne nadużycie razi nader dojmująco, bo jaskrawo zaprzecza wspomnianym ideałom.

Towarzyszę teatralnej alternatywie od ponad czterdziestu lat (sam w niej na początku uczestnicząc jako współtwórca) i naprawdę nie słyszałem o zbyt wielu takich przypadkach, bynajmniej nie przymykając na nic oczu ani uszu.

Dodam, że Włodzimierz Staniewski przed założeniem Stowarzyszenia Teatralnego „Gardzienice” był członkiem dwóch zespołów, owszem, kojarzonych z teatralną „alternatywą”, lecz opartych w swej społecznej strukturze na zasadach oświeconego absolutyzmu. (Nikt mi nie wmówi, że Teatr STU był czymś na kształt hipisowskiej komuny, to mit.)
 
I to już naprawdę „będzie na tyle”.

30-10-2020

skomentuj

Aby potwierdzić, że nie jesteś robotem, wpisz wynik działania:
trzy plus dziesięć jako liczbę:
komentarze (3)
  • Użytkownik niezalogowany Jacek K Zembrzuski
    Jacek K Zembrzuski 2020-11-03   11:20:24
    Cytuj

    Autor wyznaje: "starałem się być w kwestii Gardzienic indyferentny", ale jednak z okazji bycia "kózką" skaczącą na pochyłe drzewo - korzysta z mało skrywaną przyjemnością, i plotkuje... A przecież przykłady specyficznych "stosunków międzyludzkich" znalazłby bliżej, w Poznaniu - we wspomnianych "ÓSEMKACH"... Począwszy od przechwycenia teatru przez Ewę Wójciak (z wykreśleniem z internetowej historii Lecha Raczaka), poprzez akces do nienawistnie antyklerykalnego Janusza Palikota, a na takich drobiazgach, jak zachowanie poszczególnych aktorów (także wymienionych) "na bramce", przy wpuszczaniu wielbicieli (byłem przy tym, a Julek T. miewał "lepsze miejsca"). Relacja Tyszki jest tak wiarygodna, jak Mariusz Gołaj jest "potężnym mężczyzną" (sic!)... Zatem, to dowód, że ideologia degraduje umysł. Vide: "ÓSMY DZIEŃ TEATRU" (rozpisani.pl)

  • Użytkownik niezalogowany X.X.
    X.X. 2020-11-02   00:42:48
    Cytuj

    Interesujący tekst. Z łatwością wyobraziłam sobie opisaną sytuację, jako że miałam swego czasu nieprzyjemność poznać Staniewskiego. Powstrzymam się jednak od dalszego komentarza, bo też, jak słusznie skonstatował Autor, nie kopie się leżącego.

  • Użytkownik niezalogowany Jarek Szeląg
    Jarek Szeląg 2020-10-31   12:04:08
    Cytuj

    Przeczytałem tekst z ciekawą informacją o niespójności ideowej teatru w Gardzienicach. Miałem problem z nieznośnym stylem piszącego, nadużywającego nawiasów, cudzysłowów, niezrozumiałych słów, postrzępionych fraz.