K/121: Teatr spod lady
Nie skończyła się jeszcze stypa po wrocławskim Teatrze Polskim, a już trzeba umierać z innego powodu. Nie byłem na Prapremierach w Bydgoszczy, nie widziałem spektaklu Olivera Frljicia. Ale akurat w tym przypadku nieobecność zapewnia zbawienny dystans. Bo można się skupić nie na detalu, a na kontekście sprawy. W przedstawieniu Wasza przemoc i nasza przemoc naga aktorka wyjęła z prywatnej pochwy zrolowaną polską flagę.
„Profanacja! Zbeszczeszczenie symbolu! – krzyczą politycy, działacze, urzędnicy, publicyści, krytycy. – Ten gest to atak na wszystko, co w Polsce najświętsze!”. Przyznam się, że nie rozumiem podstaw etycznych tego rwetesu. Przecież kobiece łono jest w Polsce miejscem sakralnym, prawnie chronionym, ideowo najdonioślejszym – to tam zaczyna się życie od samego poczęcia, życie święte. Życie, które jest cudem, nie może wszak począć się w miejscu niegodnym, skalanym, wstrętnym, prawda? A nawet gdyby tak było, to przez sam fakt poczęcia lub potencjalnego poczęcia w przyszłości stawałoby się owo miejsce automatycznie dobre, piękne i czyste. Świętość, jak wiemy, promieniuje. Jakiż więc despekt spotkał polską flagę? Że znalazła się w miejscu, gdzie może dojść, gdzie wręcz seriami dochodzi do cudu narodzin? Ejże, jakby się dobrze zastanowić, to nie ma w człowieku punktu wznioślejszego, bardziej godnego polskiej flagi. Ręka może być zanurzona w plugastwie, do gęby pakujemy co rusz coś obrzydliwego i zepsutego, pupa – wiadomo. Flaga w ogóle do niewielu rzeczy w człowieku pasuje. Zresztą skąd miała ją naga aktorka wyciągnąć, skoro musiała? Z zasmarkanego nosa? Z ucha? Z tego samego ucha, które słucha sprośności lub antypolskich okrzyków? Nie godzi się, nie godzi. Pochwa jest arcypolska i arcykatolicka. Symbolizuje początek, nadzieję, narodzenie. Przynajmniej jako płód był w niej każdy Wielki Polak. Nawet Jan Paweł II był. Czy z tego powodu doznał jakiegoś uszczerbku na swojej świętości? Nie doznał. Dlaczego więc profanacji miała doznać akurat polska flaga? Człowiek jest ważniejszy od flagi. Świętość świętego jest świętsza. Amen.
W związku z powyższym protesty środowisk konserwatywnych są moim skromnym zdaniem kompletnie nielogiczne. Ale ja nie o tym chciałem. Bo w awanturze bydgoskiej nie tyle zdumiała mnie reakcja komentatorów, krytyków, polityków z prawej strony na tę jedną odważną, prowokacyjną scenę z zaproszonego na festiwal widowiska, co nasze zaskoczenie, że oni się oburzają, protestują, grożą, chcą karać. Przecież od mniej więcej dwóch lat wiadomo, że oni będą reagować, bo chcą i muszą reagować. Bo teraz jest ich czas. Porządkują, zmieniają, czyszczą. Także teatr, nie tylko sądy, spółki i telewizję.
Zaproszenie spektaklu, który może podrażnić świętoszków, nie jest żadnym grzechem artysty i organizatora. Sam bym Frljicia zaprosił. Grzechem jest brak świadomości, co się może stać, jak się ich podrażni. Od tego jest dyrektor festiwalu i kurator, żeby przewidzieć reakcje widzów, opinii publicznej. Wskazać z wyprzedzeniem czyhające na festiwal i teatr zagrożenia, rozbroić bombę, obudować ją odpowiednio warstwą ochronną. Nie wiem, może w Bydgoszczy nie zauważyli, że w Polsce toczy się wojna polityczna, światopoglądowa, obyczajowa. Nie mają pojęcia, jakie gusta teatralne przejawia marszałek Piotr Całbecki. Czy Paweł Wodziński i Bartek Frąckowiak nie wyciągnęli żadnych wniosków z przebiegu konkursu dyrektorskiego w Toruniu, zarzutów urzędników z PO wobec linii repertuarowej wrocławskiego Teatru Polskiego? To po co dawać teraz wrogom teatru amunicję do kolejnej rozprawy? Nie jest rzeczą artysty cenzurować samego siebie. Jego obowiązkiem jest jednak unikać zagrożeń dla instytucji, którą kieruje.
W kolejnej aferze teatralnej wywołanej przez marszałka Piotra Całbeckiego, który mentalnie jest członkiem tej samej świętoszkowatej frakcji, co jego koleżanka w proteście, radiomaryjna posłanka Anna Sobecka, nie chodzi jednak wbrew pozorom o domniemaną profanację flagi narodowej. I nawet nie o prawo urzędników do recenzowania sztuki, wpływanie na repertuar festiwalu teatralnego, karanie finansowe instytucji za przekroczenie obyczajowe lub światopoglądowe. Co do urzędników z PO po wydarzeniach wrocławskich nie mam już żadnych złudzeń. Nie słyszałem też, by politycy wolnościowi – Grzegorz Schetyna, Rafał Grupiński, Ewa Kopacz, Joanna Mucha – przepraszali za swoich kolegów partyjnych i ich machinacje wokół polskiego teatru. Złudzenia zostawmy sobie na inną okazję. Nie chciałbym tu też instruować szefostwa bydgoskiego Teatru Polskiego, co mogło a czego nie zrobiło z okazji prezentacji spektaklu Frljicia, bo pewnie wielu szczegółów lokalnych i festiwalowych nie znam. Pragnę jednak zwrócić uwagę na znamienną prawidłowość.
Od czego zaczęła się afera z odwołaniem spektaklu Golgota Picnic w Poznaniu?
Ano od tego, że w zapowiedziach i materiałach Festiwalu Malta można było sobie poczytać, jaki spektakl do nich przyjedzie. O czym jest i dlaczego może być taki obrazoburczy i szokujący, jakie wywoływał dotąd reakcje. Plus zdjęcia, fragmenty recenzji, sylwetka reżysera-kuratora edycji. Wszystkie informacje o możliwym bluźnierstwie prasa prawicowa, prezydent Grobelny, hierarchowie kościelni oraz kibice Wiary Lecha zdobyli właśnie z tego źródła.
Jaki był prapoczątek pornoskandalu we Wrocławiu?
Kilkanaście dni przed premierą Śmierci i dziewczyny Eweliny Marciniak z działu PR Teatru Polskiego wyszła informacja do prasy o zaangażowaniu pary aktorów z Czech potrzebnych reżyserce do sceny seksu na żywo. Wszystkie komentarze dziennikarzy, widzów i polityków, wypowiedzi ministra Glińskiego, żądającego odwołania spektaklu, nienawistne wpisy internetowe, pikiety przed teatrem były tylko pochodną chwytu, tego jednego newsa.
W którym momencie wybuchła awantura bydgoska o zbezczeszczenie polskiej flagi wyjmowanej z pochwy przez aktorkę Frljicia?
Kiedy posłanka Anna Sobecka, marszałek Całbecki oraz grupa prawicowych polityków i aktywistów przeczytała opis inkryminowanej sceny w lokalnych relacjach z festiwalu Prapremier, a konkretnie w recenzji ze spektaklu Wasza przemoc i nasza przemoc.
Można oczywiście przesuwać ten punkt zapalny bardziej w przeszłość, szukać przyczyn eskalacji w tlących się od dawna konfliktach: napiętych relacjach dyrektora z urzędnikami i politykami (Mieszkowski), atmosferze panującej w mieście, niekompatybilnej wówczas z kierunkiem, w którym kroczył festiwal (Malta), przylgnięciu do zaatakowanej później instytucji etykiety lewackiego teatru, nie liczącego się z opiniami i gustem publicznosci (Bydgoszcz). Jednak mnie interesuje bardziej ów moment lekturowy. Czytamy tekst o teatrze i zaczynamy wojnę. Opis, zapowiedź, relacja są powodem czytelniczego oburzenia, wzmożenia patriotycznego, zranienia uczuć religijnych. Obrońcy wartości, konserwatyści, prawicowi liderzy opinii nie chodzą do teatru. Teatr znają z drugiej ręki. Z tego, jak o nim mówimy i piszemy. Jak go reklamujemy.
Obraz teatru eksperymentalnego, walczącego, nowoczesnego, który wyłania się z autoprezentacji polskich scen i festiwali i który można znaleźć w relacjach krytycznych, zastępuje im konkret, czyli sam spektakl, scenę, tekst. Mam czasem poczucie, że prawa strona nie tyle walczy z samym nowym teatrem, co z narracją na jego temat. Ze słowami, interpretacjami, możliwościami, jakie jej zdaniem kryją się w tym czy innym, tak, a nie inaczej opisanym przedstawieniu. Wrogiem wskazanym do natychmiastowego zniszczenia jest raczej obraz spektaklu, jaki wytwarza się w głowie nieżyczliwego odbiorcy po zapoznaniu się ze szczątkowymi informacjami na temat dzieła. Prawicowych polityków i dziennikarzy obraża spektakl potencjalny. Spektakl potencjalny składa się przecież z fragmentu i wyobrażenia. Czujny umysł strażnika wartości dopowiada przed faktem lub po fakcie wizje i konteksty. Jeśli jest przed premierą, trzeba nie dopuścić do zmaterializowania się tej wizji, jeśli już po pokazie, trzeba nazwać złem to, co się stało, co było „niewidziane”. Ten mechanizm jest powtarzalny aż do znudzenia, przed i po prezentacji wywrotowego dzieła obserwujemy czynności rytualne. Protesty, polemiki, pikiety, nagana ministerialna lub partyjna, żądania dymisji osoby odpowiedzialnej, cennik kar. Druga, zaatakowana strona broni się w równie przewidywalny, obrzędowy sposób. Dementi dyrektora, artykuły solidarnościowe, listy otwarte, akcje w obronie wolności twórczej.
Trzy razy powtarzaliśmy już ten sam scenariusz i nikt niczego się nie nauczył. Lekcja, że trzeba być razem i solidarnie się bronić, jest oczywistością. Tak samo jak opór przed każdą formą cenzury. W tej wojnie o teatr, która obecnie trwa, zapomnieliśmy jednak o bardzo ważnym elemencie. Przypadek bydgoski otworzył mi na niego oczy. Chodzi o odpowiedzialność artystów, działów PR i krytyki za to, jak mówią o teatrze w rzeczywistości takiej, jaka jest teraz. Skoro to, co piszemy o teatrze poszukującym, staje się argumentem dla jego przeciwników, cenzorów, świętoszków, zatkajgębów i tak zwanym dowodem w sprawie, należy wrócić do języka ezopowego z czasów Peerelu. Znowu jesteśmy w opresji politycznej i światopoglądowej. Opowiadanie, co naprawdę jest w spektaklu, może teatrowi zaszkodzić. Zacznijmy się zastanawiać, co można opisać, a czego nie w zapowiedzi wydarzenia, w relacji z niego. No niestety, w pewnym sensie znów wraca autocenzura. Artystów, powtarzam, nie powinna ona w żadnej mierze dotyczyć; co innego dziennikarzy, piarowców, krytyków.
Fascynacja radykalną akcją sceniczną jest czymś typowym dla nas piszących. Opisuję, chcę opisać to, co najtrudniejsze do wykonania na scenie, bo wydaje mi się, że właśnie takie przekroczenie najtrudniej opisać, ująć w słowa, zdefiniować. Skoro oni mogli na scenie, to i ja chcę coś przekroczyć w tekście. Stąd te detaliczne relacje z akcji scenicznej, obrazy, które zostają pod powiekami czytelników. Tak samo jest z tekstami promującymi. Wierzymy, że zapowiedź ekscesu, łamania tabu, wykonania czegoś zakazanego na scenie przyciągnie widza, ustali renomę teatru jako placówki nowoczesnej i poszukującej. I chyba rzeczywiście przez ostatnie dwadzieścia lat ten wabik działał. Na widzów i krytyków. Szukaliśmy takich olśnień, strachów, zdumień. Zobaczyć i opisać scenę, od której pękają oczy. A teraz już lepiej tego nie robić.
Poczytajcie teksty Przemysława Skrzydelskiego z tygodnika „W Sieci”. Krytyk inteligentny, świetne pióro, dobry gust. Ale pracuje, gdzie pracuje. Ja bym się wstydził. Skrzydelski się nie wstydzi, jednak wie, dla kogo pisze, i ma zasadę – nie denuncjować teatru. Stąd w jego recenzji z Dziadów Nekrošiusa przemilczanie reakcji widzów na dowcipy z prezydenta Dudy, pominięcie sensu przemowy Marka Antoniusza w Juliuszu Cezarze Wysockiej, brak informacji, w kogo wymierzony jest parlamentarny kontekst Miarki za miarkę Koršunovasa. To nie jest przymykanie oczu na to, co ideowo niewygodne dla piszącego, żeby spektakl go nie ranił. Podejrzewam, że Skrzydelski ma świadomość, że czytają go ludzie, którzy mają radykalnie prawicowe poglądy, którzy naprawdę mogą teatrowi zaszkodzić. Cieszę się, że Skrzydelski zrozumiał to sam z siebie i, pozostając uczciwym recenzentem, nie daje im pretekstu.
Wszystkich nas czeka „pisanie Skrzydelskim”.
Na przyszłość doradzam ukrywanie spektakli Frljicia czy Garcii w programie festiwali. Zapraszanie, ale ukrywanie. Do tej pory w cenie było chwalenie się: „Patrzcie, jacy jesteśmy radykalni, odważni, taki skandalizujący spektakl pokażemy. Przyjdźcie do nas!”. Trzeba zmienić taktykę, bo inaczej polski teatr poszukujący straci kolejny przyczółek. Zapowiadajmy enigmatycznie, podkreślajmy w materiałach promocyjnych wartości rodzinne, jakie niesie spektakl, zgodność z nauką Kościoła. Takie opakowanie. W środku, czyli na przedstawieniu, może być cokolwiek. Oni i tak tego nie zobaczą. Strategia dla dyrektorów festiwali? Proszę bardzo! Za chwilę do łask wróci tradycja zamkniętych pokazów dla wyselekcjonowanej publiczności. Bez obcych, bez donosicieli, bez naiwnych recenzentów popisujących się obrazami tabu w recenzjach. W latach siedemdziesiątych i osiemdziesiątych polski off przećwiczył już takie triki. Grało się coś Ósemek lub Provisorium poza afiszem, w nocy, bez reklamy, tylko dzięki szeptance. Upychano niewygodne dla cenzury i władz przedstawienie między inne prezentacje. Zaraz też tak będzie.
Czasy są cieżkie, idą chyba jeszcze gorsze. Ciąży na nas odpowiedzialność za słowa, jakimi mówimy o teatrze. Nie chodzi o taryfę ulgową w ocenie, o afazję i pomijanie ważnych zjawisk. Pamiętajmy jednak, kto nas czyta.
Relacjonowałem kiedyś z detalami spektakl ze sceną homoseksualnego gwałtu na bohaterze z tragedii greckiej. Dziś już go nie opiszę. W pewnym przedstawieniu była scena tłuczenia odpustowych figurek Matki Boskiej. Dziś jej już nie opiszę. W widowisku z repertuaru jednego z teatrów narodowych był greps, że orzeł z godła robi na scenie kupę. Tego też nie opiszę.
W pewnym sensie my, opisywacze spektaklu, musimy zejść do podziemia. A teatr? Będzie jak kiedyś – spod lady.
5-10-2016