AKCEPTUJĘ
  • Strona używa plików cookies, korzystanie z niej oznacza, że pliki te zostaną zamieszczone na Twoim urządzeniu. więcej »

K/151: Dół

Matki i synowie, reż. Krystyna Janda
Fot. Kasia Chmura-Cegiełkowska  

1.
To był rosyjski film z lat siedemdziesiątych. Tajga. Bagna. Lipcowy skwar. Wąziutką ścieżką przez las idzie obywatel w słomkowym kapeluszu i z dużym obwisłym plecakiem na grzbiecie; zbyt zdeterminowany jak na letnika, za spokojny jak na zbiegłego zeka. Zamiast karabinu niesie na ramieniu łopatę. Co będzie kopał w lesie? Jest już dawno po wojnie ojczyźnianej, kostium aktora podpowiada epokę Chruszczowa. Obywatel ma może ze czterdzieści lat, kawał chłopa – żylasty, silny bez wątpliwości. Tacy potrafią jednego dnia uratować cudze dziecko spod kół ciężarówki i wbić nóż pod żebro dobremu kompanowi, z którym od wieków chlało się samogon. Bohater zatrzymuje się – znalazł właściwą polankę i stary znak wycięty na drzewie. Odmierza kroki, kreśli w końcu jakiś znak na trawie, a potem zaczyna kopać. Mamrocze do siebie przy tym kopaniu: „Obyś nie kłamał, tato. Niechby to była prawda”. Odrzuca ziemię za plecy, ociera pot z czoła, podwija rękawy koszuli. Kopie. Długo. Dół jest już tak wielki, że wystaje z niego tylko jego głowa i wtedy łopata uderza w coś twardego. Głaz. Nie. Skrzynia. Zostawia łopatę i rozgarnia łapami ziemię. Wtedy widzimy przebitkę z przeszłości. Mały chłopiec siedzi przy łóżku umierającego ojca, wyglądającego jak stary, udręczony porażką carski oficer, który mówi tylko jedno słowo: „Skarb”. Nie wiadomo, czy chłopiec przy łóżku to nasz bohater, czy raczej jego tato, słuchający wskazówek dziadka, ale domyślamy się, po co on teraz przyszedł do tajgi, czemu miał ze sobą łopatę i ten pustawy plecak. Bohater rozbija zamek okutej żelazem skrzyni i drżąc na całym ciele, otwiera wieko. W środku – pięknie wykaligrafowane dokumenty, rodzinne zdjęcia z drugiej połowy XIX wieku, listy, litografie, drzewa genealogiczne, patenty, pieczęcie, medale wojskowe. Obywatel ze złością i rozczarowaniem grzebie w nich w poszukiwaniu czegoś naprawdę cennego. Gdzie złoto? srebro? diamenty? Wściekły wyłazi z dołu i kładzie się na ziemi. Zakrywa twarz brudnymi łapami. Chyba płacze. Po nieskończenie długiej chwili wskakuje jeszcze raz na dół. Znów przegląda papiery. Czyta podpisy na fotografiach i próbuje rozpoznać przedstawione na nich postaci: carskich dygnitarzy z synami-kadetami, panów w melonikach i z cygarami, kobiet o taliach os, spacerujących po parku w białych kapeluszach i z parasolkami w rękach. Uśmiecha się ironicznie. Znów zostawia zawartość skrzyni i wychodzi na powierzchnię. Rozgląda się dookoła, jakby się zastanawiał, co teraz z tym zrobi. Ile to jest warte w świecie, w którym żyje? Komu to pokaże? Las nic nie odpowiada. Drzewa szumią. Wtedy spostrzega, że na dno wykopu podeszła woda. Teren był podmokły, przecież w okolicy bagna. Zeskakuje na dół, ze strachem zamyka wieko i usiłuje podnieść skrzynię. Nie da rady – za ciężka. Zapiera się oficerkami w błocie, próbuje podważyć jej spód. Skrzynia ani drgnie. Woda jest już powyżej kolan, zaraz przeleje się do wnętrza, zniszczy zawartość. Na twarzy bohatera walka – wie, że za chwilę straci odnaleziony skarb albo ugrzęźnie w gliniastym dole na zawsze. Co zrobić najpierw? Otwiera wieko, żeby wyjąć parę zdjęć i dokumentów z wierzchu, ale wtedy do skrzyni wlewa się woda. Brudne strumyki wędrują po papierach, pożerają wilgocią papier, rozpuszczają się stare zdjęcia. Nic nie da się zrobić. Nic nie ocaleje. Obywatel opiera but na krawędzi skrzyni i podsadza się do góry. Skrzynia zostaje wessana w topiel z głośnym cmoknięciem. Dół wypełnia się błyskawicznie wodą po brzegi, a on leży wyczerpany na trawie i patrzy w muliste, bulgoczące bajoro, które sam stworzył, wykopał, napełnił. Wstaje, patrzy bezradnie na wodę, w otępieniu wrzuca do niej niepotrzebną już łopatę. Łopata, tak jak tamta skrzynia, idzie od razu na dno, w lej niepamięci. „Niczego mnie tato nie nauczyłeś” – mówi ze smutkiem. Ociera rękawem pot i łzy, ubiera się: słomkowy kapelusz, plecak i znika w tym samym lesie, z którego się wcześniej wyłonił.

Nie znam tytułu tego filmu, nazwiska reżysera, nie pamiętam – poza tą sceną – nic więcej z fabuły, ale dedykuję ten fragment wszystkim, którzy w tym roku z jakiegoś powodu przegrali. Zwłaszcza w teatrze.

2.
Niby już zaczęły się Opowieści z niepamięci Dudy Paivy z Teatru Animacji w Poznaniu, a ja dalej nie wiem, co weszło na scenę – ani co, ani jak. To mógł być ulepiony z wąskiej czerni ledwie dwuwymiarowy ptasio-ludzki stwór – z lalkowym łbem i dziewczęcymi nogami. Cienio-pierzasty przecinek. Drgnąłem – bo tak, jak to, co weszło, nic w tym świecie nie chodzi. Może tylko ożywiona litera, czarne cięcie na kolorowej kartce. Scenograf przeniósł nas do wewnątrz starego drzewa, w którym zmieścił się cały las albo tylko pojęcia „wewnątrz” i „na zewnątrz” zamieniły się miejscami i dlatego las był w środku, a drzewo poza nim. Julianna Dorosz przebrana za cienio-ptaka ślizgała się wysoko w powietrzu, ale przecież nie odrywała od podłogi, machała patykowatymi kończynami w jakby egipskim, płaskim tańcu na tle ciężkich sznurowych dekoracji udających pień. Inni aktorzy z Poznania powtykali twarze w dziuple i śpiewali ludowe piosenki. Potem weszli do wnętrza drzewa i powiedzieli nam, że to kłobuk tu wszedł przed nimi, że to on tak skacze, łamie się i scala, tańczy i frunie zarazem. To leśny duch udający ptaka. Kłobuk jest przekorny, spełnia życzenia na opak. Aktorzy nie mają opowieści, nie mają historii, którymi mogliby się podzielić. Co robić, z czego ulepić spektakl? Widok kłobuka przypomina im inne mityczne istoty – na przykład płanetnika, olbrzyma, pasterza chmur, który przechadza się po niebieskich łąkach. A co będzie, jak spadnie w dół? No i masz, kłobuk usłyszał i spełnił życzenie. Marcel Górnicki stoi na środku sceny i patrzy w górę, bo coś stamtąd leci. Gąbczasty korpus lalki zrzucony ze sznurowni nadziewa się na ustawionego pod nim aktora. Przeistoczenie dokonuje się w mgnieniu oka. Gdybym mrugnął, nie dojrzałbym triku. Był aktor, coś spadło i teraz przed nami stoi smutny olbrzym. Jest na dole, a miał być na górze. Teatralna magia w spektaklu Paivy polega na nieoczywistości uruchomienia lalki, znaku, obrazu. Jest przeistoczeniem bez tajemnicy, ale i bez szablonu, a to znaczy, że animacja zaczyna się jakby na sekundę wcześniej, przed zrozumieniem, co się w ogóle dzieje. Dlatego kłobuk przeciął mi źrenicę, dlatego płanetnik został stworzony w tak ryzykowny, niewiarygodny sposób. Kiedy coś spada z góry, uchylamy się instynktownie, jak przed możliwym bólem lub odpowiedzialnością. Tymczasem Górnickiego płanetnik trafił znienacka jak gołębia kupa, opętał go gąbką i bajkową mordą. Jednak płanetnicy nie mogą żyć na dole. Dół w poznańskim przedstawieniu to scena, teatr, aktorzy muszą znaleźć sposób na wyekspediowanie stwora do góry, do nieba i do fikcji. Przywołują do siebie kolejne fantastyczne istoty, które, być może, znają sposób na przywrócenie porządku świata. Bo póki co nie ma płanetnika, chmury nie wydojone, deszczu nie będzie.

Każda z postaci, która pojawia się na scenie, zaczyna swój żywot od triku. Mariola Ryl-Krystianowska dostaje na przykład do ręki dziwny naleśnik z dziurą. Podwija czarne getry i spódnicę, włazi gołymi nogami w to coś miękkiego, jakby przymierzała spódnicę z kałuży albo kisielu – i już ma na sobie grube ciało leśnej baby, brzydką, ogrową twarz, wymiona, łyse łapy; tupie i skrzeczy, daje aktorom nogi do wąchania. Taka to baba. W końcu mrugnąłem i dlatego nie wiem, jak i skąd wylazła polecana przez babę wiedźma z pudłem. Czy przyniósł je obie kłobuk, czy to samo się jakoś wtoczyło? Sylwia Cyris animuje wiedźmę w interakcji z dziećmi na widowni. Wyjmuje sobie z różnych miejsc w lalkowym ciele czekoladki, jedno jest bardzo ryzykowne, częstuje, szczebioce, cmoka i głaszcze kochanych chłopców. Ni to starucha-nimfomanka, ni to miła pancia od piesków z podwórka. Jak ona uprzejmie zaprasza młodego widza do wnętrza pudełka! „Mówię ci, kochaniutki, ile tam jest słodyczy, no chodź, skuś się, zajrzyj, przysiądź…” Na szczęście jeden z aktorów uprzedza dzieciaka, grzebie w pudełkowych rupieciach i znajduje w środku ludzką czaszkę. I na nic cała pułapka! Najdziwniejsze jednak, że wiedźma nawet wtedy nie przestaje być słodka i miła. Ona naprawdę kocha chłopców tak bardzo, że musi ich zjeść. A Sylwia Cyris jest w tej namiętności i improwizowanym dialogu z publicznością tak przekonująca, że na miejscu dyrekcji teatru na czas eksploatacji spektaklu nie zostawiałbym jej samej w jednym pomieszczeniu z żadnym Kubą, Jędrkiem czy Stefkiem. Internetowe pogłoski o przypadkach kanibalizmu w Teatrze Animacji zaczynają się niestety potwierdzać. Co się tam jeszcze nie dzieje w tym spektaklu: Krzysztof Dutkiewicz i Marcin Chomicki zdobywają miniaturową krowę, pomagają animować płanetnika, ścigają kłobuka. Marcel Górnicki mimo ostrzeżeń zespołu zamienia swą ogoloną głowę w jajo i toczy ją tu i tam, żeby coś mogło się z niej wykluć. Kłobukowa Julianna Dorosz odlatuje ze sceny z niezwykłą ukraińską pieśnią. Ten śpiew jest jak zasłona z mgły zarzucona na bohaterów. Wracają do nas, do realności. Teatr wydobywa się z pułapki drzewa, baśni i suszy. Ocalony płanetnik sypie w podzięce śniegiem z góry, a ja zostaję z poczuciem, że teatr kolejny raz oszachrował mnie dokumentnie. Stworzył istoty i rzeczy prawie wyłącznie z gąbki i sznura, zaprezentował technologię transformacji aktora w lalkę, zburzył i zbudował na nowo iluzję, a mimo to dalej wierzę, że przynajmniej ten teatralny kłobuk przyszedł z innego miejsca niż kulisy, że pierwszy jego ruch zaczęty sekundę przed zaistnieniem był naprawdę nie z tego świata. Z samego dołu. 

3.
Jeszcze 15 lat temu ten spektakl nie miałby się mi prawa podobać, bo wtedy czytało się Anioły w Ameryce Tony’ego Kushnera, potem oglądało się zrobiony na ich podstawie genialny serial, wreszcie powstało przedstawienie Warlikowskiego. Dziś Krystyna Janda gra przy pełnej sali w Teatrze Polonia Matki i synów, sztukę weterana off-brodwayowskich scen, Terence’a McNally’ego, który dostał za nią Tony Award, tak jak swego czasu Kushner za Anioły. „Połowę tekstu wycięłam!” – uśmiecha się Janda, a i tak sentymentalizm tego gejowskiego melodramatu szczypie w oczy. Ale to dobre szczypanie, jakby zatrzymane na sekundę przed demonstracyjnym pochlipywaniem na widowni. Wiecie już chyba, o czym to jest. Stara kobieta wparowuje do nowojorskiego apartamentu homoseksualnej pary, żeby pogadać z dawnym partnerem jej zmarłego syna, aktora. Chłopak ma nowego męża, adoptowali dziecko, poukładali sobie życie, a ona przychodzi i chce rozmawiać o przeszłości, pamięci, wierności. Zastanawia się, co zrobiła źle. Karze sobie objaśniać uczucia i myśli zmarłego syna. Czemu to on się zaraził, a nie jego partner? Czy zgubiła go wrażliwość i bycie aktorem? Czemu kochał obcego mężczyznę bardziej niż ją, matkę? Bohaterka Jandy dręczy i obraża obu mężczyzn. Najpierw dziwi się, a potem roztkliwia na widok ich dziecka. W głowie kołacze jej myśl: „A co by było, gdyby to był synek mojego syna?”. Straszna baba, intruz, wróg, ikona nietolerancji nie powinna mieć racji w tym dramacie, a jednak trochę ją ma. Tylko że nie chodzi o potępienie seksualnych wyborów dzieci, a o prawo do życia w przeszłości, do rozmawiania z nią, roztrząsania jej na nowo.

Nie ma takiej sceny w spektaklu Jandy, ale ja i tak ją sobie wyobrażam. Kobieta w czerni z zaciętymi ustami, zmaterializowana żywa kobieca rana wchodzi do windy na parterze luksusowego wieżowca i jedzie sama na któreś tam piętro. Z samego dołu na samą górę. Dół jest jeszcze w jej teraz, góra to już niewyparta przeszłość. Bohaterka Jandy wierzy, że Andre żyje w pamięci byłego kochanka w jakiś kaleki, więdnący sposób, ale jednak żyje. Może jak przyniesie jego pamiętnik, zobaczy zdjęcia, zderzy swoje wspomnienia ze wspomnieniami tamtego człowieka, duch syna pojawi się w jej głowie mocniej i wyraźniej.

McNally pomyślał tę sztukę jako sequel do swojego scenariusza i filmu z 1990 roku pod tytułem Matka Andre. Wtedy oglądaliśmy pogrzeb syna bohaterki, byliśmy w samym środku kłótni jego matki i babki o to, kto jest winny śmierci chłopaka. Matka była tą nieprzejednaną, babka – tą wybaczającą. Siedzę na spektaklu Jandy i nie myślę o hołdzie McNally’ego wobec własnego środowiska, mniej interesuje mnie jego wspominanie nowojorskiego „wielkiego wymierania” z końca lat osiemdziesiątych. Patrzę z fascynacją, jak Paweł Ciołkosz i Antoni Pawlicki grają związek idealny. McNally’emu udało się sprawić, że w jego sztuce ślepniemy na płeć partnerów. To przecież mogłyby być dwie dziewczyny albo chłopak i dziewczyna. Widać, że jest w tej parze zapisane marzenie McNally’ego, a może każdego widza, o gadaniu, wspólnym byciu, słuchaniu i zrozumieniu. Obaj aktorzy wyciągają swoich bohaterów z głowy. Ich miłosna relacja zbudowana jest nie w ciele, a na psychologii. Celowo funkcjonują jakby w oddaleniu. Może dlatego, że już między nimi jest dziecko. Ciołkosz i Pawlicki grają związek emocjonalny, a nie pożądanie. Czułość nie przejawia się w spojrzeniu ani w dotyku, raczej w jakiejś zaskakującej dystynkcji, oswojeniu z drugim człowiekiem. A może polega to na tym, że bohater Ciołkosza przed chwilą zdjął marynarkę, a bohater Pawlickiego chodzi na bosaka, że do jednego bardziej przytula się synek, a tego drugiego bardziej zaczepia. Z tych dwóch, trzech detali Ciołkosz i Pawlicki zbudowali dom.

Najciekawiej w spektaklu wypada jednak motywacja matki. Janda przychodzi do ich mieszkania w czerni – nie wiadomo czy po niedawnej śmierci męża, czy może nadal nosi żałobę po synu. Chcemy zajrzeć jej pod maskę pretensji, złości i bólu, żeby zrozumieć, co trzeba mieć niezałatwione w samej sobie, żeby wprosić się po 15 latach do obcego w gruncie rzeczy faceta, oglądać stare zdjęcia, wciskać mu pamiętniki syna, rozmawiać o umarłym, dawnym partnerze, jak o kimś, kogo się zdradziło i porzuciło. Jak bardzo trzeba być samotnym, jak cholernie potrzebować rodziny, słuchacza, wspólnego doświadczenia! Janda trzyma pion i klasę silnej, niezależnej kobiety, która zawsze miała własne zdanie, ale gdzieś pod skórą jej bohaterki, pod suknią kołacze się rozpacz takich babć z przejść podziemnych i zieleniaków, które opowiadają ekspedientkom z Żabki o zdradach męża, przegranych procesach, dzieciach, które wyjechały i zapomniały, bo nie mają już komu, bo muszą skończyć myśl, rozpoczętą opowieść.

Nie wiem, jak ogląda się Matki i synów w Nowym Jorku. Podobno wszyscy płaczą. Taka to kombatancka, afirmacyjna i zarazem politycznie poprawna sztuka. Przypuszczam, że Janda umieściła ten tekst w swoim repertuarze nie tylko przez sentyment dla autora Callas, ale i w tak zwanych celach misyjnych. Zwabieni jej marką i autorytetem straszni polscy mieszczanie przez godzinę z okładem oglądają normalne życie, a nie „gejowskie ekscesy”. Nikt ich nie namawia do tolerancji, nie cywilizuje, tylko w zwykły sposób pokazuje zwykłą rodzinę. I ta „zwykłość” Jandy działa tu jak grom z nieba. Ale jest jeszcze jedno przesunięcie i nie mogę od niego uciec. Janda chyba też nie chciała. Z polskiej perspektywy rzeczą najważniejszą wydaje się tu jednak nie śmierć syna, nie szczęście partnera, któremu udało się nie zachorować na AIDS, ale dramat matki. Bohaterka Jandy, czyli wszystkie jej blokady i żałości, przykrywają pozostałe obrazy i tematy przedstawienia. Nie tyle dlatego, że gra to Janda, ale z tego powodu, że widzimy w niej polskie matki. Wasze i nasze matki. Starzejąca się kobieta w czerni nie może wyjść z przeszłości, nie chce z niej wyjść. Tylko w przeszłości jest matką, czyli w ogóle jest. Dlatego jedynie dziecko, nawet obce, cudze, każde może pokazać jej światełko w tym mroku samotności i przegranej. I taki cud u McNally’ego wydarza się w finale. Dlatego matka Andre nie śpieszy się z wyjściem z obcego domu, nie potrzebuje na razie zjechać znów na dół.

4.
A teraz opowiem, jak dobra zmiana dotarła nawet do naszego bloku. Niby stara sprawa, a ciągle boli. W środę 2 listopada około godziny 10 rano pewien nieznany sprawca zrobił kupę koło skrzynek na listy i przykrył filcowym dywanikiem. Zszedłem na dół i oceniałem skalę zniszczeń. Lokatorzy z miejsca podzielili się na dwa obozy: jedni oburzali się na symboliczny gest zbrukania przestrzeni wspólnej, drudzy usprawiedliwiali świętokradcę – przecież w pewnym sensie próbował po sobie posprzątać.

Tę anegdotę dedykuję Ministerstwu Kultury i Dziedzictwa Narodowego oraz Urzędowi Marszałkowskiemu we Wrocławiu. I wiecie dlaczego.

29-05-2017

Komentarze w tym artykule są wyłączone