K/163: A po nas choćby potop…
1.
W sobotę 23 września miał miejsce od dawna zapowiadany koniec świata. W Krakowie wezbrane wody Wisły zalały nadrzeczne bulwary. Patrząc smętnie na rozlewający się żywioł, pomyślałem, że może to i dobrze, że Jana Klatę ministerstwo zdradziecko przegnało z Krakowa. Nie miałby teraz gdzie biegać. A niebieganie powoduje u biegaczy frustrację jeszcze większą niż niedyrektorowanie. Z drugiej strony istnieje też i taka możliwość, że reżyser, jak każdy demiurg władający siłami przyrody, co z tego, że tylko w teatrze, ma jakieś tajne konszachty z naturą i załatwił nam niejako ten potop, przepraszam, podtop: „skoro ja nie mogę tu biegać, wy też nie będziecie”. Jeśli rzeczywiście był to artystyczny odwet na krakowskich mieszczanach, proszę artystę o skierowanie w następnym ruchu niszczycielskich wód na głównego winowajcę, czyli na ministerstwo. Z tego co wiem, Marek Mikos i Jan Polewka wyszli z podtopu bez szwanku. Tyle że Artur Grabowski nie ma chwilowo gdzie jeździć na rowerze. Dobre i to. Mścić się trzeba stopniowo, krok po kroczku…
2.
Znowu będzie o Starym Teatrze. Nie dziwcie się. Dla mojego pokolenia teatralnego to, co się w nim teraz dzieje, ma wszystkie znamiona końca świata.
3.
Przeczytałem nie tak dawno na Onecie wywiad z Marcinem Czarnikiem o sytuacji w Starym Teatrze. Rozmowa jest pełna złości na dyletanckich i mściwych decydentów, przebija z niej żal za utraconym miejscem, dyrektorem i jego koncepcją programową, zmarnowaną szansą na dalszy rozwój artystyczny aktora. Zaraz potem Czarnik opowiada, jakie ma plany: nie chce firmować nowej dyrekcji, będzie grał w zagranicznych filmach, freelancerował po Polsce. Wyjeżdża. Utraciłeś mnie Krakowie. Rozumiem gorycz artysty i jego potrzebę ucieczki, gdzie tylko jeszcze można. Cieszę się, że Jaśmina Polak i Bartosz Bielenia znaleźli godne ich talentu miejsce pracy w Warszawie. Przykro mi, że Małgorzata Gorol odchodzi już z drugiego rozwalonego odgórnie teatru.
Te gesty aktorskiej odmowy, pakowanie walizek, które obserwowaliśmy we Wrocławiu i obserwujemy teraz w Krakowie, napawają mnie podwójnym smutkiem. Bo rozwalenie życia aktorom decyzją polityczno-administracyjną to jedno, rozwalenie teatru i jego widowni to drugie. Tylko że ten drugi proces ma tak naprawdę kilku protagonistów. Teatr rozwalać może zły dyrektor, ale może również szlachetny aktor, który ze złym dyrektorem walczy. Który na niego się nie zgadza. Rozwalanie w tym przypadku jest rozwalaniem zapośredniczonym, wymuszonym, niechcianym. To trochę tak, jakby dobry człowiek schodził z nocnej warty, bo brzydzi się tym, przed kim strzeże obozu. Ucieczki od Mikosa pozostają oczywiście prawem artystów, którzy się na to decydują. Żeby być w zgodzie z samym sobą, nie zatrzymać się w rozwoju, pewnie trzeba tak właśnie postąpić. Ja jednak widzę w tym również inny znak czasu. Jakby koniec idei lojalności wobec miejsca, miasta, ludzi, którzy w nim chodzą właśnie do tego, a nie innego teatru. Którzy aktorów oklaskiwali, dopełniali znaczenia przedstawień samą swoją obecnością. Czyli wedle tej nowej tendencji wierność sobie jest ważniejsza od wierności widzom, zobowiązania własne należy przedkładać nad zawarte jakiś czas temu przymierze z publicznością.
W Krakowie mimo braku radykalnego protestu obserwujemy wydarzenia właściwie analogicznie do zeszłorocznej sytuacji wrocławskiej: najmłodsi członkowie zespołu Narodowego Starego Teatru i ci najbardziej związani z Klatą odchodzą. Na szczęście do zwolnień opornych pracowników przez nowego dyrektora jeszcze nie doszło i chyba nie dojdzie. Aktorzy emigranci, aktorzy obdżektorzy bez trudu znajdą sobie nową pracę w innym ośrodku, będą przebierać w ofertach. W Krakowie zostaną ci, którzy są od lat ikonami sceny przy Jagiellońskiej, i ci, którzy z przyczyn rodzinnych nie zdecydują się na emigrację. Będą trwali, spróbują chaos dyrekcyjny przeczekać. I to na ich barki spadnie walka o jakość artystyczną teatru, konieczność użerania się z przywiezionymi w teczce reżyserami, kontrolowanie dyrekcji.
Nie ukrywam, że wolałbym, żeby zaistniała większa solidarność w obliczu katastrofy. Skoro tworzyliśmy zespół, twórzmy go dalej na dobre i złe. Przychodzi zły dyrektor, łatwiej będzie go nam przetrwać razem. Jeszcze raz powtórzę: Czarnik i koledzy mają prawo do ucieczki, nie podpisywali cyrografu na bycie przedmurzem. Tylko że niechcący podważają samą ideę zespołu teatralnego i jego relacji z miastem, z publicznością. Bo aktorzy mają gdzie uciekać, widzowie, którzy im zaufali – nie bardzo. Owszem, mogą pójść do innego teatru w mieście, ale taki gest zakończy de facto odrębność Starego. Stary bez poszukującej widowni będzie zupełnie innym teatrem. A wtedy naprawdę ucierpią na tym ci artyści, którzy w nim z poczucia obowiązku i determinacji zostali. Narodowy Stary Teatr to nigdy nie był tylko dyrektor i reżyserzy, których teraz zabrakło. Stary należał także do aktorów i widzów, którzy za chwilę zostaną sami, bo koledzy spakowali walizki. Powstaje pytanie, co to jest skuteczny protest? Odejść czy trwać? Wierzę, że trwanie jest skuteczniejszą metodą oporu. Bo zmniejsza przeciwnikowi pole manewru. Są też inne rozwiązania, na które, jak się zdaje, zdecydowało się środowisko. W proteście przeciwko indolencji nowej władzy teatralnej można rzecz jasna otoczyć gmach przy Jagiellońskiej kordonem sanitarnym i czekać, aż dyrekcja zacznie walić głową w ścianę, zagłodzi się, oszaleje od bezradności i nieszczęść wewnętrznych. Bo nic nie będzie jej wychodzić, bo włoski strajk, bo nikt poważny nie chce tu pracować. Jednak ile miesięcy może trwać takie środowiskowe oblężenie? I jak bardzo dostaną w skórę ci, którzy wspólnie z Mikosem, choć nie z własnej woli, zostaną w nim uwięzieni? Nie odeszli, bo to jest ich teatr. Patrząc na zawodowe plany reżyserów będących do niedawna wizytówkami dyrekcji Klaty, nie widzę specjalnie strat, jakie mieliby ponieść. Pracują intensywnie w nowych miejscach, robią, jakie tylko chcą tytuły, może nieco spadły im zarobki. Mocno w kość dostali tylko aktorzy, którzy nie widzą siebie poza Starym. Na razie to tylko podła atmosfera w miejscu pracy i chyba pół roku bez nowych prób i premier. Na razie. Póki co.
Co jest warte ocalenia w Starym w ciężkich czasach, jakie nadeszły? Godność osobista? Etat? Pamięć o eksperymencie? Chyba jednak najbardziej tożsamość miejsca, które przecież bierze się z ludzi, z ról, jakie tu zagrali, z konstelacji osobowości, które stworzyli. Każde odejście członka zespołu Starego nie tyle osłabia dyrektora Mikosa, co osłabia zespół, który z nim będzie musiał się zmagać. Dziwne, że artyści, którzy spakowali walizki, tego nie rozumieją. Owszem, Czarnikowi, Polak czy Bieleni męczącym się w podupadłym Starym, będzie psychicznie i zawodowo gorzej, ale zespołowi byłoby chyba z nimi na pokładzie lepiej. Im więcej artystów, którzy się meczą, tym nowa władza mniej pewna swego. Kłaniam się więc nisko, czapką do ziemi wszystkim tym wspaniałym aktorom z Narodowego Starego Teatru, którzy zdecydowali się trwać na posterunku. Nie odpuścić. Walczyć w imię zespołu i jego widowni. Od wierności sobie jest jednak pewna wierniejsza wierność.
4.
Powędrujmy teraz w inne miejsce Krakowa. Niby blisko, a jakże daleko.
5.
W ramach festiwalu Genius Loci w Teatrze im. Juliusza Słowackiego odbyło się Narodowe czytanie Rejsu. Akcja Szydłowskiego jest oczywiście prześmiewczą reakcją na ministerialne i prezydenckie promocje czytelnictwa za pomocą klasyki. Swego czasu czytano w całym kraju Pana Tadeusza, rok temu Trylogię, a może odwrotnie – najpierw była Trylogia, a dopiero potem Pan Tadeusz. Teraz padło na Wesele. I co z tego wynika? Jak mawia pewna zaprzyjaźniona krytyczka teatralna: „Męskie przyrodzenie z tego wynika”. Powstają jakieś bezsensowne quasiperformanse, wzniosłe czytania performatywne. Kilku artystów, celebrytów i piosenkarzy widzimy pierwszy raz w życiu z książką w ręku, pan prezydent z samozaparciem ćwiczy dykcję, parę osób zarabia nieco grosza, telewizje reżimowe i wolnościowe nadają okolicznościowe laurki i reportaże.
Rejs w Słowackim miał być w kontrze to tej narodowej celebry, miał przekłuć balon wielkiego, jednoczącego Polaków utworu czytanego z nabożeństwem, a najlepiej na kolanach. Należało więc wybrać tekst maksymalnie daleki od klasyki, a najlepiej w ogóle nie przeczytać literatury tylko scenariusz filmowy obrosły legendą, z trudem odrywający się od ekranu, ról aktorskich i kadrów. W Słowackim „narodowe czytanie” zaczyna się od laudacji profesora Piotra Augustyniaka. Myśliciel włazi na scenę, przed kurtynę Siemiradzkiego przepasany kołem ratunkowym, przedstawia się i wyjaśnia, że jest filozofem na etacie w teatrze („każdy teatr winien kogoś takiego mieć”) i w końcu wygłasza z kartki bardzo prywatną, błyskotliwą analizę filmu Marka Piwowskiego o statku pijanym absurdem, symbolizującym Polskę płynącą w swoją niewiadomą przyszłość lub jeszcze bardziej niepewną przeszłość. A potem legendarną scenę biorą w posiadanie amatorzy, suweren i naród, banda pasjonatów teatru z Nowej Huty, których Szydłowski zatrudnił już parę razy w swoich spektaklach – w Fakirze, w Misji. W tamtych realizacjach używał swoich podopiecznych starych i młodych, emerytów i stażystów do daremnych prób opowiedzenia o polskiej transformacji ustrojowej (Mrożkowy Fakir) lub do analizy fenomenu potrzeby wiary w cokolwiek i pokusie zawierzenia komukolwiek (Misja). Teraz chce od nich dwóch rzeczy: powtórzenia filmowego szaleństwa Piwowskiego, Głowackiego i Tyma w teatrze oraz odczarowania blichtru i koturnowości Dużej Sceny Słowackiego.
Ten drugi zamiar powiódł się nieco gorzej. Wygłupiający się amatorzy z Łaźni Nowej oglądani na premierze przez krakowską śmietankę towarzyską przypominali jednorazowy dada-wybryk dyrektora artystycznego, który trochę jak Klata na początku swej dyrekcji w Starym czuje, że uwiera go pamięć miejsca i oczekiwania widowni, i musi zaraz, szybko coś z tym zrobić. Na przykład przenieść Łaźnię Nową na Plac Świętego Ducha, a Teatr Słowackiego przesunąć metaforycznie w okolice osiedla Szkolnego. Sądząc po reakcjach na figle amatorów, nie wydaje mi się, żeby krakowskich widzów porwała ta wizja. Widziałem na premierze młodego chłopaka w bejsbolowej czapeczce, który na wygrane w radio zaproszenie zabrał do teatru dziewczynę. Wyszli oboje po niespełna godzinnym spektaklu, krzycząc do bileterów: „Wstyd! Skandal. To nie był normalny teatr!”. Racja. Tego, czego chcemy, zazwyczaj nie dostajemy za darmo.
Spektakl w Słowackim nie był normalnym spektaklem, tak samo jak Rejs nie jest normalnym filmem. Bo to zbiór skeczy, bohater zbiorowy, przemieszczające się w czasie i przestrzeni miejsce, a nie historia z porządną intrygą. Inna rzecz: a może my o sensie prowokacji Piwowskiego całkiem zapomnieliśmy albo oni, ci najmłodsi, zwyczajnie nie „jarzą bazy” – o czym to było i czemu takie. W takim razie kultowość Rejsu byłaby dziś wyłącznie kultywowaniem dawnego kultu, bez prób odświeżenia jego znaczeń. Szydłowski jednak stara się uaktualnić materiał, powtórzyć ideę. Gra miejscem (teatr) i zasobami ludzkimi (zespół amatorów wpuszczonych w sytuację, którą nie do końca kontrolują). Reżyser brnie w akcyjność, bo wie, że ona zupełnie nie pasuje do tego gmachu i jego aktorów. Kombinuje. I widać, że pomysł na włażenie z butami w film Piwowskiego ma sens.
Ludzie od Szydłowskiego zjawiają się na scenie na przekór intencjom trójki aktorów (Marta Konarska, Bożena Adamek, Tomasz Wysocki), którzy usiedli przy stoliku obstawieni kawami i ciastkami, czytają z namaszczeniem scenariuszowe didaskalia, przeskakują parę stron do kultowych scen i robią z nich małe perełki aktorskiej emfazy na styku teatru Michała Zadary i Andrzeja Seweryna. Amatorzy przyszli tu jednak na casting. Wykonują na scenie numery popisowe, tworzą improwizowany dubbing filmu. Gimnastykują się, tańczą tańce zbiorowe, częstują widzów kiełbaskami z grilla, bo kto wie, czy widownia nie ma wpływu na angaż. Szydłowski uruchamia teatralne sztankiety, każe im się kołysać jak morskie fale. Ktoś fruwa na flugu, grupa kobieca faluje prześcieradłem, pojawiają się zastawki do blueboxowego efektu, w którym woda zalewa męskich plażowiczów. Tę scenę z filmu upodobano tu sobie nad wyraz, powróci ona w kilku wariantach. Na ekranie zawieszonym z tyłu sceny działa jakiś zaangażowany politycznie youtuber doklejający do rejsowych kadrów przemówienia najwyższych urzędników państwowych. Umarłem ze śmiechu, słuchając obłąkańczych tez Antoniego Macierewicza o silnej, bezpiecznej i zbrojnej Polsce w Międzymorzu zilustrowanych sekwencją zanurzania się, a może tonięcia w wodzie Tyma-kaowca, spiskującego z dwoma innymi pasażerami w kwestii kapitańskiej. Im bardziej minister werbalnie był pewny triumfu swojej idei, tym bardziej zanurzał się filmowy Tym i jego koledzy. Aż w końcu na ekranie została tylko niczym niezmącona tafla wody – zniknął łysy czubek głowy Tyma, zniknęły okulary drugiego rozmówcy i czupryna trzeciego. A Macierewicz lał wodę jak zwykle.
Rejsowe kadry służyły amatorom również do kąśliwych monologów na temat współczesnego teatru, narzekania, że w Słowackim nie ma bufetu w foyer. Interakcje z widzami paliły raczej na panewce, choć rozdawane kiełbaski (zimne jak fiks) zjedliśmy. Na nic wysiłki rozebranych pasażerów – jeden z nich łaził w przejściach na widowni i próbował namówić kobiety do tańca na scenie. I wtedy zdenerwował się przewodniczący komisji lekturowej. Tomasz Wysocki wstał od stolika, otarł usta po kawie i ciasteczku i gestem dał do zrozumienia, że skoro tak, skoro nikt nie chce, to, owszem, on może zatańczyć. I zatańczyli.
Oczywiście ten Rejs ze Słowackiego jest żartem, wybrykiem i repertuarową efemerydą. Amatorzy od Szydłowskiego bardziej na swoim miejscu są w Łaźni Nowej. Zespół i publiczność teatru przy Placu św. Ducha czeka na przedstawienia. Należy jednak rozumieć konsekwencję reżysera. Od lat prowadzi tę swoją amatorską gromadę w różne miejsca. Pozwala jej na wygłup i desperackie szukanie wspólnoty – na scenie i widowni, nie zmienia ich na siłę w aktorów, tylko uruchamia potrzebę zaistnienia, chęć popisu i głód komunikacji. Szydłowski stworzył sobie nowohucki antyczny chór satyrowy. Wstawia go do różnych utworów i idei, a potem patrzy, co z nim będzie w tym kontekście, jak ten kontekst ich zeżre albo jak oni go zjedzą.
25-09-2017