AKCEPTUJĘ
  • Strona używa plików cookies, korzystanie z niej oznacza, że pliki te zostaną zamieszczone na Twoim urządzeniu. więcej »

K/185: Teatr, który wyręcza

fot. Katarzyna Kural-Sadowska  

1.
Teatr to oczywiście za mało. Spektakle o przymusowej żydowskiej emigracji z Polski w 1968 roku, dające świadectwo, że mierzymy się z dzisiejszym wstydem i hańbą sprzed pięćdziesięciu lat, nie są i nie mogą być żadnym zadośćuczynieniem. Dla nikogo. I chyba nikt tak o nich nie myśli. Przecież nie da się spłacić cierpienia i upokorzenia najuczciwszym nawet widowiskiem o tym, jak cierpiano i jak upokarzano. Czy to komuś cokolwiek przywróci, wynagrodzi, ukoi? Nie czuję też w kilku rocznicowych realizacjach, jakie do tej pory zobaczyłem, rozbrajających konstatacji typu: „Prawda, wypędziliśmy was kiedyś z ojczyzny, o Żydzi Polscy, ale za to teraz pięknie i boleśnie o tym opowiadamy, wiedząc, na czym polega wina i z czego się wzięła”.

A jednak od kilku tygodni, właściwie od wybuchu międzynarodowej afery z feralną ustawą, kompromitacji polskiego rządu, premiera, prezydenta, od chwili przebudzenia się wszystkich polskich antysemickich demonów wydaje się, że tylko teatr robi w Polsce to, co powinno się robić z tematem polsko-żydowskich win i uwikłań. Nadąża, reaguje na podwyższone emocje społeczne. Teatr wyręcza polityków, historyków, publicystów i zwykłych obywateli, a zwłaszcza inne dziedziny sztuki, nie tyle w analizie przeszłości, co w kwestii gestów symbolicznych. W teatrze w odróżnieniu od rzeczywistości zostały one wykonane. Zastanawiam się tylko, czy to wystarczy. Chcemy wierzyć, że sztuka sceniczna działa długofalowo, mocniej i głębiej osadza się w głowie odbiorcy niż medialne fakty, debaty redakcyjne, wystąpienia wiecowe, przeczytane opracowania historyczne. Teatr oświetla fakty znane i nieznane z zaskakującej perspektywy, szuka języka adekwatnego do opowiedzenia o tej, a nie innej niegodziwości, prowokuje, edukuje, otwiera pola dyskusji. 

Podejrzewam, że będzie się za parę lat mówiło i pisało o tej fali rocznicowych i rozliczeniowych przedstawień jako o „marcowym teatrze”. Już widać, że nie jest on teatrem na pokaz, sztucznie pobudzoną koniunkturą na „te” tematy, rytuałem ekspiacyjnym opracowanym specjalnie dla nas i dla próbujących się z nami mimo wszystko skomunikować emigrantów roku ‘68. Gesty symboliczne, o których wspomniałem, zostały wymierzone zarówno w tych, co wiedzą i pamiętają, jak i w pozostałą część społeczeństwa z jego wszystkimi strachami i resentymentami, jawnym i niejawnym antysemityzmem. Starają się wypełnić lukę po niewykonanym od 1989 roku akcie założycielskim nowej, sprawiedliwej, wolnej, otwartej pogodzonej z przeszłością Rzeczypospolitej.

Philip Roth w powieści Operacja Shylock opisał, jak to swego czasu powinno było wyglądać. Od czego powinna zacząć się nowa Polska. Oczywiście z jego perspektywy i po naszych doświadczeniach Holokaustu i antysemickiej kampanii z marca 1968 roku. Przypomniała mi się ta scena zaraz po obejrzeniu Zapisków z wygnania Magdy Umer i Sprawiedliwości Michała Zadary.

2.
W powieści Operacja Shylock Philip Roth dowiaduje się o istnieniu swego sobowtóra. Drugi Roth, podszywający się pod amerykańskiego pisarza, pojawia się w Jerozolimie w czasie procesu Iwana Demianiuka i w licznych wywiadach dla prasy i telewizji lansuje ideę diasporyzmu. Syjonizm się skończył, istnienie państwa Izrael, czyli oblężonej twierdzy, nie ma sensu, naród żydowski musi wrócić do swoich autentycznych małych ojczyzn. Holokaust wydarzył się w Europie i dlatego już tam się nie powtórzy, a na Bliskim Wschodzie wciąż może – przestrzega sobowtór. Utrzymuje, że z ideą diasporyzmu najpierw pojechał do Gdańska, rozmawiał z Lechem Wałęsą (w powieści jest rok 1988) i przywódca Solidarności, architekt nowej Polski, zgodził się z nim, że Polacy i Żydzi potrzebują siebie nawzajem: „Wracajcie! Nowy, demokratyczny kraj przyjmie was wszystkich. Polska nigdy nie będzie prawdziwą Polską bez was” – zadeklarował podobno Wałęsa. Roth-wizjoner zaraz potem przywołuje obraz dziesiątków tysięcy Żydów jadących z całym swoim dobytkiem w eleganckich wagonach do wsi i miasteczek, skąd pochodzili ich przodkowie. Bo uwierzyli jemu i uwierzyli Wałęsie.

Dworzec Gdański. Telewizja transmituje kulminacyjny moment powrotu na cały świat. Na peronach nieprzebrany tłum z transparentami: „Tęskniliśmy za Wami!”, „Nasi kochani Żydzi wracają!”, „Już wiemy: Syjam jest tylko tu!”. Wjeżdża pociąg, zatrzymuje się. Widać zaciekawione i wzruszone twarze byłych emigrantów przylepione do szyb przedziałów. Nikt z Polskich Żydów jeszcze nie wysiada. I wtedy obok stojącego w tłumie wąsatego Wałęsy robi się pusto, a wtedy Wałęsa, ten ówczesny Wałęsa w golfie i z „matkąboską” w klapie marynarki, klęka na oba kolana. A wraz z nim wszyscy oczekujący na peronie. Cisza. Żydzi w wagonach płaczą. „Polacy klęczą, pogrążeni w chrześcijańskiej modlitwie u stóp swoich żydowskich braci! I tylko w tym miejscu, i tylko tak może się rozpocząć oczyszczanie sumienia Europy!” – zapala się fałszywy Roth.

Nie wiem, czego w tej scenie więcej: groteski czy liryzmu z tak zwanym drugim dnem. Roth prawdziwy demaskuje niedorzeczność wizji fałszywego Rotha, kpi nieco z obezwładniającego kiczu fundamentalnego gestu pokuty, jaki został tu przywołany, ale jednak ten obraz go uwiera. Polskich czytelników też. Bo to na naszym „Marcu” dokonuje się ta operacja. Jego czyta się tu wspak.

W świetle ostatnich wydarzeń właściwie szkoda, że w 1989 roku na jesieni coś podobnego się jednak w Polsce nie odbyło. Że od tego padnięcia na kolana naprawdę nie zaczęła się III RP. Klękniecie Wałęsy byłoby przecież jak klękniecie Willy Brandta pod pomnikiem Bohaterów Warszawskiego Getta. I inaczej obchodzilibyśmy dziś 50. rocznicę „Marca”.

Pewnie trochę podkoloryzowałem wizję Rotha. Ale tylko trochę. Bo tak ją pamiętam z lektury sprzed kilkunastu lat.

3.
Zapiski z wygnania mają formułę najprostszą z możliwych. Ubrana na czarno Krystyna Janda stoi przy mikrofonie jak najdalej od widzów, w głębi, w prawym rogu sceny. Ledwo ją widać: czarny przecinek w świetle reflektora. Po lewej pięcioosobowy zespół akompaniatorów. Za ich plecami ukryty jest jeszcze jeden mikrofon, to druga pozycja dla monologującej aktorki. Janda co jakiś czas znika właśnie w tym miejscu i wtedy zostaje z niej tylko głos. Scenę od widowni oddziela przeźroczysty ekran – będzie się na nim pojawiała powiększona twarz Jandy filmowana na żywo z kamery przy mikrofonie, fragmenty czarnobiałych kronik z epoki, rodzinne zdjęcia, zapis żydowskiej modlitwy… I to już wszystko. Janda nic nie gra. Nie jest postacią, jest głosem. Po prostu mówi do mikrofonu, jakby czytała z niewidzialnej książki zawieszonej w powietrzu fragmenty wspomnień Sabiny Baral z domu Binder, która w marcu 1968 roku miała niecałe dwadzieścia lat. Janda patrzy w pustkę, pali papierosy, żeby się jej lepiej gadało, potrzebuje skupienia. Żadnych zbędnych słów, tylko konkrety: obrazy, opisy, sytuacje. Janda na scenie jest równocześnie żywą narratorką tej prawdziwej historii i duchem z przeszłości. Przywidzeniem. Obserwatorką przeszłości i teraźniejszości już z drugiego brzegu, zza oceanu, dalekim głosem niechcianego świadka, który do nas dociera. Co kilka minut odzywa się orkiestra, monolog Jandy przechodzi w śpiew-nieśpiew. Piosenek nie usłyszymy w całości. Janda wyszepta, wypłacze tylko kilka znajomych fraz z przedwojennych szlagierów i piosenek Osieckiej czy Młynarskiego. Może nie ma sił na zaśpiewanie ich bez wzruszenia, może wykonawstwo estradowe byłoby w tym spektaklu nie na miejscu. Janda urywa wokal, wraca do mówienia. Potem, kiedy nie da się mówić, próbuje znów znaleźć melodię. Zamiast piosenek są ich strzępy, potłuczone resztki, ochłapy. Dziwne – kiedy czyta się prozę Baral, jedyną muzyką, jaką słyszymy, jest stukot kół pociągu wiozących wygnańców na granicę w Zebrzydowicach, a potem dalej do Wiednia i Rzymu, stukot maszyn do pisania na biurkach urzędników, szelest banknotów-łapówek wciskanych celnikom do kieszeni, płacz pożegnań, warczenie Polaków na Żydów. Umer z Jandą odnalazły jednak podskórną warstwę dźwiękową zdarzeń opisanych przez Baral. To są piosenki, które przemyca się w głowie podczas kontroli granicznej i takie, które ścigają wygnanych, są jawną tęsknotą za nimi. Janda recytuje wiersze Tuwima i Pawlikowskiej-Jasnorzewskiej podpowiedziane przez autorkę. Liryka zderza się z oziębłością i rzeczowością tekstu Baral, z podawanymi przez nią liczbami, opisywanymi procedurami, zapamiętanymi sytuacjami.

Na Zapiskach z wygnania płacze się właściwie od pierwszej sceny. A raczej najpierw coś człowieka dławi, jakiś wstyd, żal, poczucie utraty. Potem już z górki: pęka coś w sercu, rozlewa się zimno po piersiach, żołądek owija się wokół krzyża, mokre oczy, nos, chusteczka, drżą ręce. Nawet stare chłopy ryczą. Janda też płacze w kilku scenach i nie jest to zagrane, zaplanowane, wyliczone. Płacze się w teatrze, bo nie można zrobić nic innego.

Żegnamy tym szlochem ludzi i przedmioty opisane przez Sabinę Baral, jedną z 12 927 wygnanych Żydów Polskich. Poznajemy ówczesne wypadki oczami młodej dziewczyny, córki pary ocalałej z Zagłady, i jesteśmy świadkami, jak w kilkanaście tygodni traci swojego chłopaka, z którym planowała wspólne życie, studia na uniwersytecie, przyjaciół, miasto i dom. Baral nie żali się na niesprawiedliwość, nie oskarża na ślepo, daje raczej metodyczny, choć nielinearny opis dni przed wyjazdem, podróży i pierwszych miesięcy na emigracji w Wiedniu, Rzymie, Detroit. Baral pokazuje, że owszem wyjazd był szansą dla zdeterminowanego i wykształconego młodego pokolenia, ale cierpieniem dla ich rodziców, którzy nie mogli odnaleźć się w innym świecie. Odebrano im kraj, w którym zostali po wojnie z własnej woli, zanegowano ich dorobek zawodowy, rozszabrowano rzeczy osobiste i pamiątki. Los rodziny Binderów przegląda się w losach innych wygnanych. Współczujemy ludziom, którzy jadą w pustkę bez prawa powrotu, biorą za sobą trumny dzieci, koty, książki, rowery, prodiże i inne absurdalne rzeczy. Ale najbardziej przeraża obraz społeczeństwa, które ich najpierw zaszczuło, a teraz wygania.

Siła zapisków Baral polega na ukazaniu kolejnych etapów procedury wypędzania Żydów Polskich: od atmosfery niechęci okazywanej na ulicy, przemówień Gomułki, nagonki w prasie, zwolnień z pracy po przymuszanie do zrzeczenia się obywatelstwa i nakaz wyjazdu. Machina upokorzenia rusza. Żydzi są obdzierani z rzeczy i pieniędzy, z dokumentów i pamiątek, wręcza się im jako bezpaństwowcom Dokument Podróży, każe zdobywać setki pieczątek, zwracać koszty wykształcenia, oddawać mieszkania. Polacy zlatują się do dręczonych administracyjnie Żydów jak sępy na świeżą padlinę, chcą odebrać wszystko, co ma jakąkolwiek wartość: przecież wyjeżdżają zdrajcy i ubecy! Sceny z odprawy celnej, kontroli bagażu, traktowania wyjeżdżających przypominają gwałt zbiorowy, pokazują, że marcowi Polacy naprawdę sporo się nauczyli od nazistów, te obrazy hańby narodowej, obywatelskiej i humanitarnej nie chcą zniknąć spod powiek. Celnik przebija prętem okładki starych woluminów. Odrywa obcasy od butów dziewczyny. Zabiera dziewczęcy pamiętnik, bo rękopisów wywozić nie wolno. Jakaś kompania pograniczników szcza na zaplombowane skrzynie z książkami. Ostatnie wspomnienia z Polski? Chamstwo urzędników, bezwzględność notabli partyjnych, milczenie niedawnych przyjaciół, pazerność Straży Granicznej... Baral oddaje skalę kłamstwa i manipulacji władzy, kataloguje akty podłości dokonane przez obcych zwykłych ludzi. I burzy mit, że to tylko zła peerelowska władza pozbyła się Żydów z Polski, nie: wszyscy mamy to na sumieniu, bo nasi rodzice, dziadkowie, anonimowi Polacy cieszyli się z tego aktu bezprawia lub milczeli albo tylko korzystali z sytuacji. Baral powtarza za Michnikiem, że Marzec 1968 z jego konsekwencjami był jak pogrom – bezkrwawy, ale okrutny, skuteczny i ostateczny. Zamykający kwestię żydowską w Polsce. Uświadamiamy sobie, że represje dotknęły nie tylko prominentów systemu, artystów i intelektualistów ale, jak w przypadku rodziny autorki, wrocławskich Binderów, zwykłych rzemieślników. W głosie Jandy relacjonującej wypadki pomarcowe nie ma oburzenia, złości, jadu wobec opisywanych scen zastraszania i nękania Żydów. Stara się być sucha i konkretna. Najbardziej ranią widza detale, obrazy ukryte za słowami. Można uciec z sali ze wstydu, można płakać.

Baral nie chce przeprosin, rozliczeń, pamięci za wszelką cenę. Mówi nam o swoim doświadczeniu, oddaje narrację ofiarom, żebyśmy wiedzieli, do czego zdolne są społeczeństwa z kompleksami i amnezją. „My wyjechaliśmy i nie wrócimy. Zostaniecie z tym antysemityzmem sami, już bez Żydów”. Jest w oszczędnym spektaklu Umer i Jandy mistyczna wręcz scena odwiedzin Sabiny i jej wujka Zacharje w Auschwitz, jeszcze przed Wygnaniem. Scena odmawiania modlitwy za pomordowanych, w której gaśnie na scenie światło, na ekranie przez chwilę można odczytać tylko słowa hebrajskiej modlitwy. Przedstawienie kończy się reporterskimi migawkami z Marszów Niepodległości. Przez Warszawę znów idą faszyści. Może to jest ostatnia konsekwencja Marca. To nawet nie jest publicystyka, to gest bezradności wobec tego, co się w Polsce dzieje. Podważający nasz wcześniejszy płacz, zmieniający jego sens. Może nie płakaliśmy nad skrzywdzonymi Żydami, może płakaliśmy nad sobą z przyszłości.

Zapiski z wygnania to najważniejszy spektakl, jaki kiedykolwiek firmowała Krystyna Janda. Zdarzenie o charakterze artystycznym, edukacyjnym, empatycznym, obywatelskim. Nikt poza Jandą nie ma takiej siły docierania do zwykłego widza. Gwiazda objedzie z nim całą Polskę, zagra go, daj Bóg, z tysiąc razy. Zastanawiam się, czy zdarzą się jej przedstawienia grane dla złych ludzi, dla tych strasznych Polaków, którzy, jak wykazały badania, wierzą wciąż w mord rytualny. Jak ten wygnańczy lament wtedy zadziała? Co wzbudzi? Czy hieny potrafią płakać?

4.
Sprawiedliwość Michała Zadary miała premierę w Teatrze Powszechnym. I tu też – w kolejnym polskim spektaklu o emigracji marcowej – nie ma za wiele teatru. Scena Kameralna, ściany obwieszone wycinkami z gazet, stoliki zastawione teczkami z aktami sprawy. Gotowy do użytku ekran, stół i krzesła dla prelegentów. Po sali kręci się czwórka aktorów: Barbara Wysocka, Ewa Skibińska, Arkadiusz Brykalski, Wiktor Loga-Skarczewski. To prelegenci, referenci zagadnienia, sceniczne funkcje badawcze. Im bardziej przeźroczyści, bezosobowi wobec danych i tematu, tym lepiej. Tylko przez chwilę przypominają dziennikarski zespół śledczy jak z filmu Spotlight czy Zodiac. Rzucą czasem jakiś żart, poprzekładają papiery ze starty na stertę, napiją się wody i zaraz pędzą do właściwej roboty. Nie ma mowy o postaciowaniu, różnicowaniu charakterów, aktorzy mają opowiedzieć o sprawie, naświetlić problem, klarownie przedstawić wyniki badań.

Sprawiedliwość to po Klątwie i Mefiście jeszcze jedno ważne przedstawienie warszawskiego Teatru Powszechnego, o którym będzie się rozmawiało. Nie przewiduję protestów poszkodowanych, obrażania się na twórców, ale można się spodziewać rozkładania dzieła na czynniki pierwsze. Sprawdzania, co zostało z zapowiedzi reżysera, gdzie zmienił założenia spektaklu, przed czym się cofnął, gdzie jednak przekroczył granicę. I jakie mogą być konsekwencje realizacji jego pomysłu. Chciałbym się z Zadarą pokłócić o niuanse, podoba mi się kierunek, dopracowałbym metody, czułem się źle w finale. Ale nie mam wątpliwości, że reżyser zaproponował polskiemu teatrowi nową formułę istnienia. Sprawdźmy, na ile jest intelektualnie owocna, a na ile niebezpieczna. Taka rozdyskutowana, polemiczna recenzja to w końcu jedyna szansa na rozmowę z zapracowanym Michałem Zadarą.

Reżyser obmyślił swój projekt następująco: powołał dwie grupy robocze – historyków i prawników i polecił im misję znalezienia winnych rozpętania antysemickiej kampanii w roku 1968, skutkującej wypędzeniem z Polski 12 927 jej obywateli. Nie chodziło mu o standardowe odpowiedzi: system komunistyczny, PZPR, aparat siłowy, moczarowscy partyzanci. Ciekawiły go mechanizmy represji, stojące za nimi nazwiska i możliwości oskarżenia jeszcze żyjących funkcjonariuszy o popełnienie zbrodni przeciwko ludzkości, bo zdaniem Zadary i jego współpracowników, powołujących się na ustawę o IPN, zdarzenia pomarcowe wyczerpują jej definicję. Premiera miała być tylko pretekstem do dokonania aktu sprawiedliwości. Nie tyle symbolicznego, co rzeczywistego gestu odpłaty polegającego na złożeniu doniesienia do prokuratury. Zbrodnie przeciwko ludzkości nie ulegają przedawnieniu. Teatr zdaniem Zadary zawsze dążył do wymierzenia sprawiedliwości, tak będzie i tym razem.

Spektakl zaczyna się i pierwsze zaskoczenie: jednak nie uczestniczymy w rozprawie sądowej, nie słuchamy mowy oskarżycieli publicznych i pomocniczych, tylko wykładu. Może nawet serii prelekcji. Nie oglądamy śledztwa na żywo, etap po etapie, premiera to raport, moment przedstawienia widzom wyników, otworzenia im oczu na fakty i sprawców. Długo wydawało mi się, że musi to być wieczór na poły improwizowany, przygotowany na interakcje z widzami, na rozmowy, pytania, polemiki, szybkie wnioski. Że obok aktorów zobaczymy samego Zadarę, Daniela Przastka (szef grupy historyków) i Pawła Marcisza (ekspert prawny projektu), aktorzy będą po prostu wypytywać o kierunki, założenia, efekty. Odgrywać ich dyskusje, pokazywać „rozmowy na tropie”. Czekałem na taki Hyde Park, chaos wątków, spontaniczne wystąpienia obrońców, szukanie sceptyków na sali. Nic z tego. Choć sens Sprawiedliwości leży w skali dokonanego researchu i temperaturze dyskusji twórców w okresie przygotowawczym, Zadara wybrał inny model teatru dokumentalnego, jednak zainscenizował ten finalny akord projektu, skondensował spektakl w stu minutach, dodał jako przerywniki amerykańskie szlagiery z 1968 roku, poszukał analogii w micie i formie tragedii greckiej. 

Sprawiedliwość ma scenariusz, czyli została skonstruowana, podzielona na części, stematyzowana. Szukanie prawdy o Marcu nakłada się na śledztwo z Króla Edypa. U Sofoklesa winny zbrodni władca, nie wiedząc o własnej winie, zarządza poszukiwania zabójcy poprzedniego króla, inaczej, jak mówią bogowie, zaraza i głód pustoszące Teby nie ustaną. Aktorzy Zadary co rusz wyłapują znamienne koincydencje Literatury i Historii – jeden z szeregowych winowajców ślepnie, jedna z ofiar Wypędzenia (reżyser Aleksander Ford) zostaje znaleziona powieszona. Jak u Sofoklesa z chwilą wytypowania zbrodniarza skończy się polska trauma, polskie zagubienie i kac moralny po Wygnaniu. Uczestniczymy więc w procesie wyłaniania kozła ofiarnego, nosiciela winy fundamentalnej. O ile rozumiem, w roli króla Edypa, winowajcy szukającego odpowiedzi na pytanie o zbrodnię z przeszłości, zostaliśmy obsadzeni my, wszyscy Polacy. Na scenie i w śledztwie reprezentują nas jednak aktorzy i realizatorzy, żeby na koniec przedstawić tak zwaną krótką listę prawdziwych winowajców. Zadara deklaruje, że nie wierzy w winę zbiorową, winni są zawsze konkretni ludzie. A więc szukajmy ich wśród nas, znajdziemy, a będziemy wolni!

Spektakl rozpada się na dwie części. W pierwszej dostajemy podstawowe dane na temat marcowego pogromu. Zadarowcy liczą, ile osób musiało opuścić kraj, jakie przepisy w związku z tym złamano, jakiego dochodu narodowego pozbawiliśmy się tym aktem. Które instytucje i pod jakim pretekstem zwalniały Żydów z pracy? Gdzie znaleźć takie informacje? Czemu wszystko jest tajne? Czemu tych zakładów pracy już nie ma? Kolejni prelegenci siadają za stołem, proszą o slajd, omawiają jeden dział, dziękują za projekcję. I zaczyna się następny wykład. Spektakl niby zawęża opowieść o Marcu do jednej idei i sprawy, ale jednak chce ogarnąć za dużo. Jak już ogarnia więcej, okazuje się, że to i tak za mało i pewne rzeczy zostają niedopowiedziane. Mimo wstępnych ograniczeń – zajmujmy się tylko liczbami, datami, procedurami, drabiną decyzyjną i ludzką odpowiedzialnością – w tle pojawiają się głosy ofiar, historie rozszabrowanych mieszkań i przedmiotów. U Zadary panuje na przykład cisza w kwestii pomarcowych docentów, czyli awansów na stanowiska wygnanych (wiem, nie można za to ukarać sądownie, ale można było te winy przynajmniej wskazać, skoro liczymy w spektaklu takie rzeczy, jak PKB Polski z wygnanymi i bez). Jest tylko wspomniana tak zwana atmosfera w kraju, która była efektem antysemickiej nagonki, szeptanej propagandy.

Ale kto za tym stał? Konkretnie! Trójka aktorów po kolei wyrzuca za siebie teczki personalne Gomułki, Moczara i Cyrankiewicza. Nie ma dowodów, podpisów, papierów, potencjalni sprawcy nie żyją. Białe kartki fruwają za plecami, pojawiają się wątpliwości, czy coś w ogóle po tylu latach można jeszcze odkryć? Już, już wydaje się, że to skręci w stronę widowiska o porażce, o spóźnieniu twórców. To śledztwo już nie ma sensu, za długo czekaliśmy, oskarżeni się wymknęli. Nawet dziś wyręczamy prawników i publicystów, ale chyba mogliśmy zacząć wcześniej. Może my też jesteśmy winni zaniechania? Ale jednak Zadara i jego ekipa cofają się przed samooskarżeniem. Powolutku wkraczamy w drugą część przedstawienia.

Oto podczas sprawdzania drabinki odpowiedzialności za wygnanie Żydów – przywódcy państwa i partii, pracodawcy, urzędnicy, celnicy – twórcy spektaklu dochodzą do kategorii „dziennikarze”. I wreszcie sukces. W archiwach bibliotecznych i redakcyjnych są przechowywane antysyjonistyczne, czyli antysemickie teksty, a tekst może być dowodem w sprawie. Zwłaszcza jeśli jest podżeganiem do waśni na tle rasowym lub narodowościowym albo zohydzaniem konkretnej mniejszości. Kwerenda wykazuje, że z wszystkich rozpoznanych autorów plugawych donosów, komentarzy i pomówień z 1968 roku żyje jeszcze siedem osób. Twórcy dotarli do trójki. Ich artykuły zostaną przeczytane i zanalizowane w obecności widzów. Jedna z piszących szefuje obecnie jakiemuś pismu ekonomicznemu, Karol Badziak wydawał w wolnej Polsce nacjonalistyczną gazetkę „Aspekt Polski”, Iwona Śledzińska-Katarasińska jest dziś posłanką PO, zasiada w sejmie od 1989 roku, z partii wystąpiła w okresie Karnawału Solidarności. I w tym momencie zaczyna się etyczny klops całego przedsięwzięcia. Chyba założony, bo kto nie słyszał o przeszłości byłej kandydatki na ministra kultury w rządzie Jerzego Buzka? Tłumaczyła się z głupot młodości wiele razy, przepraszała. Zadara musiał wiedzieć, że w końcu na nią wpadnie w swoim śledztwie, być może liczył jednak, że towarzystwo oskarżonych będzie większe.

Nasza nadzieja, twórców i widzów zasiadających na tym spektaklu, polegała również na wierze, że ekipa badawcza odnajdzie szarą eminencję odpowiedzialną za Wygnanie. Wciąż żyjącego obłąkanego starca, który pociągał za wszystkie sznurki. Tymczasem będzie to odkrycie jak w Edypie: trup jest po naszej, liberalnej, postępowej stronie. Zbrodnia jest zbrodnią, zwłaszcza ta przeciwko ludzkości, mniejszy zbrodniarz też jest zbrodniarzem, skoro nie można złapać dużego, nie ma mocodawców – zadowolić się trzeba płotką.

W myśl projektu Zadary nie wystarczy infamia lub tylko niesmak, jaki towarzyszy lekturze młodzieńczej działalności pisarskiej łódzkiej posłanki. Nie wystarczy już napiętnowanie winnej, nie wystarczy zapytać się publiczności, kogo my w ogóle wybieramy do sejmu od tylu lat? Zarzut – zbrodnia przeciwko ludzkości – jest zbyt poważny. Złożyć zawiadomienie, czy nie złożyć? – zastanawiają się w imieniu badaczy aktorzy na scenie. Czuję szacunek dla realizatorów za publiczne przedyskutowanie moralnych aspektów tego gestu, skoro nie mogą się wycofać z penalizacyjnej zapowiedzi. Dlaczego wskazujemy akurat ją? Przecież zmieniła poglądy. Czemu mamy iść do prokuratury Ziobry z oskarżeniem członka opozycyjnej partii? Karol Badziewiak poglądów nie zmienił, zastanawia się Arkadiusz Brykalski, ale żona byłego propagandzisty powiedziała im, że jest zniedołężniały, stracił wzrok i pamięć. I jak tu doprowadzić do sądu człowieka bez kontaktu z rzeczywistością? Zadarowcy mają świadomość manipulacji litością i stopniem odpowiedzialności za Marzec. Bo obecny polityk zawsze będzie bardziej winien niż rencista-emeryt. Przy wyrównanych winach pech Śledzińskiej-Katarasińskiej polega na tym, że jest rozpoznawalna, działa aktywnie w przestrzeni publicznej i na swoje nieszczęście przeżyła gorszych od siebie. Katarasińska wie, co robiła, jakiej podłości była częścią. Podejrzewam, że jej aktywność publiczna, polityczna w ROAD, Unii Wolności, PO jest jakąś formą pokuty, służby publicznej, wymazania win. Człowiek, który się zmienił, jest jakby mniej winny od tego, który się nie zmienił, poglądów nie odwołał. Bo to jest ucieczka od zła ku dobru. Sprawiedliwość z czerni i bieli przechodzi wtedy w obrzeża półcienia, szarości. Ale wiedza o tym aspekcie nie ma żadnego znaczenia w projekcie Zadary. To nie uwalnia od winy. I wtedy wpadamy w pułapkę.

Zadara myśli po amerykańsku o Środkowej Europie, prawie i moralności. I mówi: respektujmy prawo, choćby dlatego że w Marcu je złamano, teraz nie mamy wyjścia. Przekłada więc swój zaoceaniczny szacunek do prawa i jego egzekwowania na polskie realia i polską dyskusję o odpowiedzialności. Z jednej strony ma rację, bo nie ma czegoś takiego jak wasza i nasza moralność, moralność jest jedna. Z drugiej wychodzi mu jakaś presja rozliczania za izolowane winy, a nie za całokształt działań. Zygmunt Bauman odpowie za bezpiekę, a nie za filozofię. Wałęsa na zawsze pozostanie Bolkiem, bo jest winny współpracy z SB, coś podpisał po aresztowaniu, zanim jeszcze skoczył przez płot. Rozwalenie systemu było słuszne i piękne, ale podpis trzeba odpokutować.

Nie bronię przeszłości Śledzińskiej-Katarasińskiej ani jej obecnego immunitetu. Ona nie gra w tej lidze, co wyżej wymienieni. To prawda, nigdy nie czytałem równie obrzydliwego tekstu, jak ten wyświetlany na ekranie w Powszechnym, w którym młoda dziennikarka zarzuca Żydom celową współpracę z nazistami. To trzeba było pokazać, przypomnieć. Przeszkadza mi raczej finalna zerojedynkowość projektu z Teatru Powszechnego, która szczególnie silnie objawiła się w momencie, gdy twórcy skupili się tylko na jednej osobie i karze dla niej. Wiemy, że marcowe wypędzenia były złem i stali za nimi źli ludzie. Ale czy już tak wszyscy zgadzamy się w sprawie sensowności kary po latach? Nie przeczymy samej idei kary, tylko pytamy o metody doprowadzenia do wskazania winnego (sprawdziliście naprawdę wszystkich żyjących do dziś dziennikarzy-propagandystów z tamtej epoki?) i o potrzebę jej wymierzenia akurat w tym wypadku. Zerojedynkowość pomocna w interpretacji Marca okazuje się niewystarczająca pięćdziesiąt lat później podczas osądzania organizatorów i współsprawców Wygnania.

I druga sprawa: skoro zdaniem Zadary teatr od zawsze wymierzał symbolicznie sprawiedliwość, to moim zdaniem tak samo od zawsze fascynował się występkiem, czyli niesprawiedliwością, zaglądał w dusze i w mózgi sprawców, ciekawiło go, co mówią na swoje usprawiedliwienie, oddawał im głos, patrzył na świat ich oczami, szukał szarości, nitek bieli w czarnej tkaninie zła. Podejrzewam, że jednak Zadara się myli w tej definicji. Za rzadko czyta Szekspira chociażby. W teatrze raczej nie chodzi o wymierzanie sprawiedliwości, tylko o pokazywanie jej skutków lub tego, co się dzieje, kiedy jej nie ma. Teatr bada niemożliwość sprawiedliwości i triumf niesprawiedliwości. Teatr, który wydaje wyrok, jest mniej interesujący od teatru, który pyta widza, co zrobiłbyś w sytuacji niemożności zaprowadzenia sprawiedliwości, czy wydałbyś wyrok w takiej i takiej sytuacji, czy wyrok w ogóle jest możliwy, co to jest kara, jak działa, a jak powinna? Wolałbym, żeby spektakl z Powszechnego skręcił właśnie w tę stronę.

W TVN-owskim „Drugim śniadaniu mistrzów” Michał Zadara powiedział, że po raz pierwszy nie zrobił spektaklu ironicznego. Jednak w jego drugiej części ta nie-ironia zmieniła znacząco swój ciężar gatunkowy. Zbliżyła się na kilka chwil za bardzo do konwencji spektaklu oskarżycielskiego i demaskatorskiego. Patrzcie – tu jest wróg, spekulant i dywersant. Winny. To nie jest dobra tradycja teatralna. Jako widz empatyczny miałem wtedy naprawdę złe emocje w stosunku do nieoczekiwanej głównej bohaterki Sprawiedliwości. A przecież nie o wzbudzanie takich uczuć chodziło. Lincz jest fajny tylko na niby.

Zamiast kazuistycznych wywodów o nieprzedawnionych winach wolałbym zobaczyć na scenie rekonstrukcję rady redakcyjnej przyjmującej do druku tekst młodej Śledzińskiej. Nie każdy był Ryszardem Gontarzem, do antysyjonistycznych ataków używano chyba też harcowników, niedoświadczonych autorów łatwych do zmanipulowania, wykorzystania ich neofickiego zapału. Kto redagował jej tekst? Kazano go napisać, czy sama z nim przyszła? Czy coś dopisano poza jej wiedzą, czy istniały wytyczne z KC lub cenzury, jak pisać o Żydach, czy była lista dozwolonych lub użytecznych oskarżeń? Co Śledzińska pisała wcześniej? Kiedy skończyła z tą paskudną rasistowską tonacją? Naprawdę to były tylko dwa teksty, czy więcej? I co z odpowiedzialnością korekty, która poprawiała literówki, i zecera w drukarni, który układał czcionki z gotowym tekstem w ramce i mógł skrócić tekst, jak się coś nie mieściło? Zecer i korektor nie byli autorami kalumnii z artykułu, ale tekst przechodził przez ich ręce, parzył ich, gdyby chcieli, mogli zaprotestować, popsuć go specjalnie. I wreszcie – co było groźniejsze – artykuł Śledzińskiej czy antysemickie, prześmiewcze piosenki o Dajanie nagrywane wtedy chociażby przez Jana Pietrzaka? To nie jest rozmywanie winy, to jest propozycja spojrzenia kontekstowego. Ekipa Zadary skupia się na odpowiedzialności dziennikarzy, odpowiedzialność niektórych artystów znika im w natłoku spraw do przebadania.

„Wszystko w tym spektaklu jest prawdą” głosi napis na ekranie w prologu do Sprawiedliwości. Zgoda, ale za mało mówi się o konsekwencjach tej prawdy. Dla społeczeństwa, katów i ofiar. Co z tą prawdą można dziś zrobić? I komu się tę prawdę o Marcu teraz zostawia? Prokuratorom Ziobry, widzom TVP, wyborcom PiS? Co oni z nią zrobią? Zadara i zespół zdają się mówić: „To już nie nasza sprawa, nie nasz cel. Teatr tylko zawiadamia o przestępstwie”. Niby ma do tego prawo, ale jednak – strach.

04-04-2018

Komentarze w tym artykule są wyłączone