K/203: Mięso armatnie
1.
Moje sekretne plany i marzenia na nowy sezon:
- wziąć udział w debacie o teatrze z posłem Dominikiem Tarczyńskim;
- zobaczyć sceniczną kreację Mike’a Urbaniaka (Jej Ekscelencja z Seksmisji) w Lesznie;
- zostać członkiem jury, którego innym członkiem jest Piotr Zaremba;
- mieć sen, że wszyscy kandydaci na prezydenta Legnicy potraktowali dosłownie wezwanie aktora Teatru Modrzejewskiej, Pawła Palcata: „Panowie pokażcie jaja!”;
- wejść na dowolny warszawski bankiet popremierowy i podzielić się ze spotkanym tam księdzem Andrzejem Lutrem uwagą o niestosowności jego prób ewangelizacyjnych akurat w tym miejscu i w ten sposób;
- zrealizować krótkometrażowy film dokumentalny o tym, jak krytyk Paweł Soszyński zostaje najpierw dramaturgiem, dalej dramatopisarzem, potem autorem bestsellera scenicznego, a na koniec odbiera Gdyńską Nagrodę Dramaturgiczną;
- poprosić publicznie pana Piotra Tomaszuka o niereprezentowanie ani ministerstwa, ani środowiska teatralnego w jakiejkolwiek komisji konkursowej oceniającej kandydatów na stanowisko dyrektora teatru, bo chyba nienajlepiej dotąd wybierał, prawda?
- zobaczyć koniecznie, jak profesor Dariusz Kosiński pisze książkę o teatrze w otwartym przedziale Pendolino z Krakowa do Warszawy;
- dożyć chwili, w której Witold Mrozek zostaje dyrektorem teatru w mniejszym mieście, i zapoznać się z jego wyważoną ofertą programową;
- być świadkiem rozmowy, podczas której Jan Klata negocjuje z Janem Englertem możliwość pracy w Teatrze Narodowym;
- wziąć udział – jako reprezentant widzów – w głosowaniu zespołu artystycznego warszawskiego Teatru Powszechnego nad kwestią, którzy polscy i europejscy reżyserzy zasłużyli moralnie i światopoglądowo, by pracować na scenie, na której tworzył Oliver Frljić;
- przeczytać w prasie muzycznej, że wokalistką grupy punkowej Czerwone Świnie została Ewelina Marciniak;
- przeżyć zaskoczenie na wieść o tym, że nowy prezydent Warszawy, Patryk Jaki, w ramach akcji odzyskiwania kamienic zaproponował Komunie Warszawa i TR wymianę przestrzeni teatralnych: TR idzie na rok na Lubelską, a Komuna na Wał Miedzeszyński;
- napisać figlarny intelektualnie esej pod tytułem Monika Kwaśniewska: afekty i występy publiczne;
- odebrać telefon od TVP Info z zaproszeniem do rozmowy na żywo na temat Ks. Jerzy Popiełuszko na polskich scenach;
- zaimponować redaktorowi Jackowi Kopcińskiemu w czymkolwiek.
2.
Marsz Równości w Lublinie. Godzina 13. Zbieramy się na Placu Zamkowym. Dochodzimy z kolegą w rejon zbiórki trasą przez Bramę Grodzką, teraz wyjątkowo gęsto obsadzoną przez siły narodowe. Przeciskając się przez tłum, robimy groźne prawicowe miny (nadymanie policzków, samoczynny wzrost masy mięśniowej na karku, wypinanie brzucha), jesteśmy – przepraszam kolegę, to tylko figura retoryczna – starzy i brzydcy, ja na dodatek mam na sobie czarną koszulkę i czarną marynarkę z kapturem oraz powtarzam jak mantrę: „Motor Lublin, Górnik Łęczna, Lubelszczyzna jest wam wdzięczna!”, więc nikt nie robi nam problemów, pijaczki z odbitkami ksero: „Zakaz pedałowania” i chłopaki w patriotycznej odzieży patrzą na nas jeśli nie z aprobatą, to przynajmniej obojętnie. Mijamy luźny policyjny kordon. I już jesteśmy w kolorowym tłumie pod tęczowymi flagami. Z niejaką dumą stwierdzam, że w ten sposób udało się nam zaliczyć dwie demonstracje naraz. Ach, być przez chwilę w tłumie kontrdemonstrantów i być w nim na aż tak wielkiej kontrze, że ta kontra katapultuje człowieka od razu w sam środek równościowej i wolnościowej słuszności!
W tym środku jest bardzo dużo młodych ludzi, studentów i licealistów, choć my, tak zwane „zawilgłe kodziarstwo” też tu jesteśmy. Gdyby wypadało, powiedziałbym, że w tamtą sobotę poszli w tym pierwszym lubelskim marszu wszyscy przyzwoici ludzie z miasta i okolic, ale nie wypada, bo sporo tych przyzwoitych miało chwilowo inne plany na weekend. Zresztą w marszu takim jak ten idzie się z miłości do wolności i tolerancji, idzie się ze słabszymi przeciwko silniejszym, ale chyba też z cichej i skrywanej niemiłości do tych, którzy stoją dookoła i źle patrzą. Wstydliwe to i mało przyzwoite uczucie, jednak występujące. Choćby tylko u mnie. Od aktów agresji przeciwko Marszowi Równości, od blokad i salw kamieni bardziej tego dnia fascynowało mnie to, co było w oczach by-standersów. Gapiów.
Cóż, można byłoby ze dwa traktaty psychologiczne i socjologiczne napisać o tych złych lub tylko rozbawionych spojrzeniach spod parasoli piwnych ogródków, pomruków i chichotów tłumu przyczajonego w bramach, reakcji osobników poupychanych na balkonach i dachach. Można by podywagować o niemej agresji i pełnym obrzydzenia wyrazie twarzy przechodniów rejestrujących komórkami ludzi idących w kolumnie. Warto choć raz przejść się pod pręgierzem takich spojrzeń, by coś z polskiego społeczeństwa zrozumieć. Na co patrzyli gapie? Co nagrywali i fotografowali? Co chcieli zapamiętać, wstawić na stronę, podlinkować? Paradę dziwaków? Kawalkadę zła? Kolumnę zepsucia? Rozejrzałem się po współdemonstrujących – sami sympatyczni obywatele, luzacy, freaki, nonkonformiści, pary homoseksualne i pary z dziećmi na rękach, speszeni cykliści, grupa z transparentem „Queerem w system”, bronies z fanklubu My Little Pony, członkowie Akcji Demokracji, admiratorzy hasła „Otwarty Lublin”... Gdybyśmy szli osobno, nikt nie zwróciłby na nas uwagi. Kto kodziarz, kto gej, kto lesbijka, kto miejski aktywista. Umiecie rozpoznawać orientację seksualną i polityczną na pierwszy rzut oka? Ja nie umiem. A jak już rozpoznaję, to zawsze się mylę. Do niczego nie jest mi to potrzebne. Jednak teraz, jak idziemy wszyscy w kupie, tłum patrzy na maszerujących i szuka stereotypów wizerunkowych, sprawdza się w głowie, czy obrazek pasuje, klasyfikuje się ludzi i ocenia. Ten taki, ta owaka. Uświadamiam sobie, że obfotografowany ze wszystkich stron mogę trafić na prawicowy portal jako spotworniała twarz ruchu LGBT. I sprawia mi to cholerą przyjemność. Nic tak człowieka nie raduje, jak nabicie faszysty w butelkę. Niechże on choć przez krótki czas myli się w nienawiści, nienawidzi na zapas i w złym kierunku. Nienawidzi z innego powodu, niż powinien. Pomylony obiekt nienawiści odciąża chyba choć troszkę prawdziwe ofiary nietolerancji. Nienawiść gubi się w ludzkim labiryncie. Więc niech ci źli i nierozumni patrzą i nie wiedzą, na co patrzą. Z tego założenia wychodziły chyba te fajne liberalne rodziny idące w Marszu. I my, którzy – wybaczcie termin – zasłanialiśmy innych.
Specyfiką Marszów Równości jest nie tyle pochód przez blokady w stronę wrzeszczących kiboli i faszystów ani protest przeciwko nietolerancji, tylko właśnie droga pod spojrzeniami gapiów. A wtedy idąc – zaczyna się grać. Zaczyna się coś udawać lub udaje się, że się nic nie udaje, że zachowujemy się tak, jak na co dzień, jakbyśmy do sklepu szli czy do teatru. Zblazowany lub zaangażowany uśmiech. Krok kowbojski. Tajemniczy ruch ręką podczas drapania po piersi. Szliśmy, udając, że nam nie zależy, szliśmy, udając, że się nie boimy, a troszkę się baliśmy. Bo od strony taktycznej i wedle reguł walk ulicznych trasa przemarszu wybrana była wyjątkowo źle. Nie może być tak, że gapie i przeciwnicy są przez połowę trasy wyżej niż idący. Z góry, wykorzystując przewagę terenu, można coś łatwo w tłum rzucić. Całe szczęście, że podczas starć z czołem pochodu, podczas interwencji policji walono kamieniami i butelkami w plastikowe tarcze. Gdyby z dachów i ramp, schodów i wałów ziemnych poleciały w naszą stronę choćby tylko worki z wodą, nie byłoby fajnie. Organizatorom z obu stron doradzam na przyszłość poczytanie pism Frontinusa o podstępach wojennych i przepisów z traktatu cesarza Maurycjusza, tyczących się zabezpieczania marszu kolumny armijnej. Za rok KOD powinien obsadzić wszystkie wały i wzniesienia na trasie przemarszu. Jeśli będą tam nasi, nie będzie tam faszystów. Logiczne, prawda? Dodatkowo aktywiści KOD-u mogą udawać ciekawskich emerytów. Eliminujmy punkty wrażliwe trasy, zwróćmy na to uwagę, skoro policja nie zwróciła. Jeśli po stronie kibolskiej objawi się jakiś Hannibal, będziemy zgubieni...
Ale szliśmy. Dumni, wolni, patrzący na gapiów w odpowiedzi. Skandowanie było, ale nie tak aktywne, jak podczas obrony Sądów w zeszłym roku i nie na pierwszych marszach KOD-u. W skandowaniu najgorsze jest to, że jak już krzyczysz wraz z tłumem, to ludzie jakoś tak wcześniej kończą i zostajesz sam z ostatnim hasłem, nietrenowanym głosem, fałszywą żarliwością. Nie lubię tak zostawać. Krzyczeć jako ostatni.
Szliśmy więc, mało krzycząc i słabo machając, pod obcymi spojrzeniami. Dobrze, że bębny biły. Bębniliśmy i szliśmy, a gapie patrzyli. Była i owszem w tych spojrzeniach ciekawość, jak wyglądają geje i lesbijki, bo dla szeregowego mieszkańca Lublina szło się w tym marszu, żeby się pokazać, żeby obrazić, żeby wkurwić. Reprezentowało się wcielenie homopropagandy, antykatolickości i antynarodowości. Tak te spojrzenia nas dekodowały. Ale przede wszystkim ci ludzie, którzy tak patrzyli, przyszli tu po to, żeby zobaczyć w ich mniemaniu tych gorszych i słabszych od siebie. No i stali po bokach kolumny pijaczkowie i ich kobiety, bezrobotni i wykluczeni, nastolatkowie z osiedli, emeryci i panie z zakupami. Stali i patrzyli, czy maszerujący pasują do ich wyobrażeń. Patrzyli i jakaż wyższość była w tym patrzeniu! I chyba jednak trochę współczucia. Biedni ci, co się pokazują, biedni ci, którzy idą. Nic tak nie reperuje samopoczucia, jak patrzenie na ludzi, którzy wyłażą na ulice i będąc z zasady słabymi i zadymowo bezradnymi, ryzykują totalny łomot. A mogliby siedzieć w domu. Pozamykać się na cztery spusty.
Z tego maszerowania i z tego patrzenia na patrzących na marsz umknęły mi dramatyczne zdarzenia, jakie były udziałem czoła pochodu. Jak idzie się w samym środku kolumny, nie widzi się nic z tego, co dzieje się z tyłu i z przodu. Porządkowi nie informowali. Telebimów nie było. W naszej okolicy szliśmy piknikowo. I wtedy zrozumiałem, co to znaczy być mięsem armatnim. Częścią masy. Podmiotem zrzekającym się swojej podmiotowości, czyli świadomości tego, co się dzieje, w imię statystyki. Skupiliśmy się na zewnętrznym rozroście, na multiplikacji osobowej. Czułem się chwilami tak, jakby szło mnie dwóch albo i trzech. A może tylko szedłem za trzech. Miało nas być dużo i chyba było. Piszę „chyba”, bo z samego środka nie da się ocenić liczebności masy. Masa wie o sobie tylko to, że jest masą, cyfry gubią się jednak między sobą i nic nie znaczą. Gdyby kazano nam przejść po faszystowskim polu minowym – to znaczy nie wiedzielibyśmy, że ono tam gdzieś jest, że ku niemu idzie czoło marszu, nasza awangarda, przeszlibyśmy, bo przód przeszedł, bo nic nie zwiastowało zagrożenia. Szlibyśmy bo tamci przed nami szli i ci z tyłu tez chcieli iść. Szlibyśmy, machając flagami, szlibyśmy do wtóru bębnów. Armia Zbawienia. Tolerancyjne Siły Ekspedycyjne. Korpus Równości.
Po dwóch godzinach jeszcze było dość daleko do Centrum Spotkania Kultur, gdzie marsz miał się rozwiązać. Czas demonstracji wydłużył się niebezpiecznie. Zgłodnieliśmy. Słońce przypiekało sakramencko. Dyskretnie opuściliśmy pochód, wystarczył krok na chodnik i obrócenie się przodem do idących. Postaliśmy chwilę, popatrzyliśmy na dumnych ludzi z flagami, słaliśmy im spojrzenia aprobaty i siły. Niech choć kilka takich spojrzeń zauważą nasi niedawni współtowarzysze. A potem skok za róg do knajpki. Jakże typowa figura w choreografii walk ulicznych.
3.
Ludzie teatru, którzy nie zamierzają głosować 21 października, bo coś im akurat wypadło albo zamierzają głosować na różne egzotyczne konfiguracje, niech poczytają sobie na głos treść owego znikającego tweetu ministra Glińskiego o przejmowaniu teatrów samorządowych po wygranych wyborach. Ministra zdenerwowało, że Teatr Polski w Poznaniu zaprosił Jana Tomasza Grossa na debatę.
„Placówkę prowadzi miasto Poznań, a nie Ministerstwo Kultury i Dziedzictwa Narodowego” – napisał Piotr Gliński i dodał jako ciekawostkę dla prawicowych czytelników: „Warto wiedzieć, że absolutna większość teatrów jest w rękach samorządów. Już 21 października możemy zmienić ich właścicieli. W wielu miejscach warto!”.
Nie wiedziałem, że na czarnej, zdaniem ministerstwa nieistniejącej, liście Piotra Glińskiego jest obok Olivera Frljicia także Jan Tomasz Gross. Czy za zakazem organizowania spotkań z autorem pójdzie także zakaz wjazdu do kraju oraz zapis na nazwisko w mediach? Czy będą aresztowania osób współwinnych rozmowie z Grossem? Czy z bibliotek i księgarń znikną jego książki? Panie ministrze – proszę się nie zatrzymywać w tej walce o prawdę i Polskę! Po zwycięstwie można zorganizować przecież w przejętych właśnie teatrach debaty antygrossowe, można będzie szczuć i szydzić. No i Wojciech Wencel przeczyta kilka swoich wierszy.
Namawiam także pana wicepremiera do upublicznienia nazwisk ludzi, których nie lubi. Odwagi! Wielu z nas, patriotów, wyciągnie z tej listy słuszne wnioski.
4.
Zarzucano nam w Kołonotatniku przed laty, że bez sensu straszymy PiS-em. Że nic nie zrobią, że samorządy ocaleją. Jesteście dalej tego pewni? Teatry marszałkowskie lub miejskie w miastach, w których władzę wedle sondaży może przejąć PiS już drżą. Nie wiemy, jak zachować się w chwili, kiedy „taki na przykład Jaki” zdobędzie Warszawę. Czy szefostwo znienawidzonego, obrazoburczego, wrogiego ideowo Teatru Powszechnego od razu złoży dymisję, czy raczej poczeka na wejście Straży Miejskiej do placówki? W Krakowie pierwszym celem – jeśli Zjednoczona Prawica weźmie sejmik małopolski – będzie Teatr Słowackiego. Chodzą słuchy, że pan Prezydent Andrzej Duda potrzebuje w rodzinnym mieście przyjaznego, reprezentacyjnego gmachu ze stosownym repertuarem, do którego mógłby pójść po trudach sprawowania urzędu.
Dyrektor Cezary Morawski mógłby się wtedy, jak mawia klasyk, godnie przesiąść...
15-10-2018