AKCEPTUJĘ
  • Strona używa plików cookies, korzystanie z niej oznacza, że pliki te zostaną zamieszczone na Twoim urządzeniu. więcej »

K/306: Znowu dym w Starym

fot. Jacek Bednarczyk  

Kiedy gdzieś tak w maju tego roku gruchnęła wiadomość, że Jan Klata wraca do Starego Teatru i będzie reżyserował na jesieni Ptaki Arystofanesa, mogło się wydawać, że to będzie finalny akord triumfalnej intronizacji Waldemara Raźniaka na stanowisko dyrektora narodowej krakowskiej sceny.

Jak pamiętamy, pojawił się rok temu nieomal znikąd – podobno zaprezentował się korzystnie w konkursie na szefa Teatru Polskiego w Bydgoszczy i spodobał się tak bardzo przedstawicielom ministerstwa, że w kilka tygodni podziękowano Markowi Mikosowi i na jego miejsce nominowano Raźniaka. Stało się to niedługo po wypowiedziach Piotra Glińskiego, że wybór Mikosa był błędem i trzeba będzie go skorygować. Raźniak wchodził więc do Starego Teatru jako opcja ratunkowa, pozwalająca zachować ministerstwu twarz, pokazać, że naprawdę zależy mu na kondycji sceny narodowej.

Sygnalizowaliśmy już wówczas w Kołonotatniku, że to nie jest najwłaściwszy tryb obejmowania legendarnej sceny przez artystę z tego szczebla hierarchii zawodowej co Waldemar Raźniak. I że zawsze będzie to nowemu dyrektorowi wypominane. Nie odbył się przecież żaden transparentny konkurs, ministerstwo po prostu chyłkiem wycofało się z poprzedniego błędu personalnego, przerwało absurdalną dyrekcję i zaoferowało udręczonemu zespołowi nadzieję w postaci młodego człowieka z ambicjami. Reżysera bez spektakularnego dorobku, ale za to z doświadczeniem pedagogicznym (Akademia Teatralna), otwartego na off (współpraca z łódzką Choreą), akcentującego własne zdolności menedżerskie i – co ważne – niekojarzącego się w żaden sposób z PiS. Raźniak dla środowiska teatralnego był znikąd i był czystą kartą, można więc było zaryzykować: kto pierwszy będzie po nim pisał – władza czy zespół.

Na tle ustępującego Marka Mikosa i w obliczu nazwisk pojawiających na dyrektorskiej giełdzie, którymi straszono aktorów Starego i opinię publiczną, Raźniak mógł się wydawać i chyba był kandydatem kompromisowym. „To wszystko co możemy wam dać” – zdawało się mówić ministerstwo między wierszami – „nie rozwalimy teatru jak we Wrocławiu, ratujcie z jego pomocą to, co jeszcze można uratować”. Brak protestów ze strony zespołu oznaczał, że aktorzy Starego docenili gest Glińskiego i Zwinogrodzkiej. Po Mikosie każdy w miarę racjonalnie zachowujący się kandydat był jakąś szansą. Machnęliśmy wszyscy ręką na tryb powołania Raźniaka (bo przecież mogli go tak powołać, nie złamano prawa ani nawet dobrego obyczaju). Wiadomo było, że eksperyment z powołaną w Starym i złożoną wyłącznie z aktorów Radą Artystyczną nie mógł trwać wiecznie. Rada wyręczała Mikosa we wszystkich decyzjach personalnych, namawiała reżyserów do pracy w Starym, odbierała spektakle na próbach generalnych, decydowała zapewne też o wyglądzie miesięcznego afisza teatru. Po co w takim razie dyrektor, skoro zespół wykonuje jego podstawowe obowiązki? Raźniak miał przywrócić godność stanowiska i dyrektorską decyzyjność, wyprostować zaburzone proporcje w relacjach szef-zespół, pogodzić zwaśnione frakcje aktorskie, czyli po prostu zarządzać codziennością molocha z Jagiellońskiej. Spodobało się nawet w Krakowie, że nie wpakował się do teatru jako reżyser i że zadeklarował, iż będzie wyłącznie pilotował innych – młodych inscenizatorów i gwiazdy reżyserii. Słuchaliśmy uważnie, co mówi na konferencjach prasowych i w panelach z udziałem innych krakowskich dyrektorów. Ja zapamiętałem z jego wypowiedzi przede wszystkim fascynację francuskim modelem organizacji życia teatralnego, tezy o zbyt wielkiej liczbie scen dramatycznych w Polsce i konieczności ich weryfikacji przez rynek. Ale przecież to nie zbrodnia mieć hardcorowo liberalne poglądy na finansowanie teatru, dyrektor jednej z dwóch narodowych i hojnie dotowanych scen w kraju nie musi pochylać się nad każdym teatralnym maluchem.

Raźniak nie miał być w końcu rozliczany z tego, co mówi, ale z tego, co zrobi. Kolejne lockdowny z jednej strony utrudniły normalne działanie Starego, z drugiej – dały czas na wewnętrzne porządki, pracę w cieniu i ciszy. Decyzja o powołaniu Beniamina M. Bukowskiego na zastępcę do spraw artystycznych była zaskoczeniem. Ale raczej z tych pozytywnych. Młody, nieśmiały i bardzo grzeczny dramaturg i reżyser nie wadził nikomu, z nikim się dotąd nie skonfliktował, więc powinien mieć dobre relacje z całym środowiskiem. I choć tak samo jak Raźniak nie miał ewidentnych papierów na prowadzenie Starego, jeśli za takie uznamy przede wszystkim dorobek zawodowy, to jednak rozbrajał wszelkie głosy na „nie” przypomnieniem, ile lat miał Zygmunt Hübner, kiedy obejmował dyrekcję w Starym. Stary dla młodych. Takie hasło już prawie wisiało na murach teatru, prawie organizuje jego repertuar, jeśli przyjrzymy się peselom pracujących tu twórców. Bukowski zdecydowanie ocieplił wizerunek nowej ekipy, pokazał, że będzie ona inwestycją w przyszłość i uwolnieniem od doraźnych sporów politycznych i środowiskowych. PR-owsko był to doskonały ruch. Skoro aktorzy Starego zastygli w oczekiwaniu, jaka będzie ta nowa normalność w ich instytucji (Raźniak rozwiązał poprzednią Radę Artystyczną, a nową powołał dopiero tydzień temu, we wrześniu 2021 roku), skoro miasto dało dyrekcji kredyt zaufania, pozostało czekać na reakcję reżyserów pracujących na scenach krakowskiego teatru za dyrekcji Klaty i wcześniej. Teatr to przecież nie tylko aktorzy na etacie, to także reżyserzy, którzy do nich wracają z kolejnym spektaklem…

Pierwsze przecieki były niedobre – Strzępka złościła się na uwagi Raźniaka na omówieniu Jeńczyny, Borczuch skomentował wypowiedzi dyrektora po próbach generalnych w swoich Aktorach prowincjonalnych. Zły omen? Raźniak wyszedł od razu na słabeusza? Niekoniecznie. Przecież niechęć polskich reżyserów do wysłuchiwania przedpremierowych, a nawet popremierowych uwag dyrekcji jest powszechnie znana. Strzępka rozpętała piekło po wewnętrznej krytyce w trakcie prób do M.G. w warszawskim Polskim, słyszymy, że młodzi reżyserzy jawnie żądają już carte blanche od dyrektora po zakontraktowaniu ich do pracy aż do samej premiery. Nie wtrącać się, nie komentować, nie poprawiać! Raźniak nie miał, bo nie mógł mieć, szacunku innych reżyserów, dano mu chyba szybko odczuć różnicę doświadczenia.

Na jego konto pracowały już jednak spektakle zakontraktowane wcześniej – koprodukowana z TR Warszawa premiera 3 sióstr Luka Percevala i Halka Anny Smolar. Obie uznane za wydarzenia. Ogłoszony po zakończeniu wiosennego lockdownu repertuar wyglądał więcej niż przyzwoicie – miks reżyserskiego topu i młodych twórców, dużo tekstów z pazurem społecznym, dystans wobec oczywistej klasyki, zapowiedź współpracy z rozchwytywanym w Europie Thomem Luzem, rywalem i spadkobiercą Christopha Marthalera. Plany planami – na papierze wyglądają świetnie, trzeba je tylko zrealizować. Przypilnować procesu, opanować odbiór w mediach. To nie był repertuar teatru walczącego, ale nie zalatywało też od niego konserwatyzmem i kompromisem. Po prostu Raźniak i Bukowski oddali inicjatywę zaproszonym twórcom, zgodzili się na akcent feministyczny kosztem antypisowskiego. Ale czy dzisiaj przypadkiem każdy spektakl feministyczny nie staje się od razu antysystemowy i antypisowski? Ano staje się. Owszem, nie było w tym zestawie twórców naprawdę wywrotowych, ale po prawdzie bardzo mało ich w polskim teatrze, zwłaszcza w głównym nurcie. Repertuar Raźniaka i Bukowskiego sprawiał wrażenie racjonalnego. Wisienką na torcie miał być powrót do Starego Jana Klaty.

Były dyrektor będzie reżyserował u nowego dyrektora, okres Mikosa zostaje wymazany! – głosił przekaz medialny. Oto skrzywdzony przez PiS Klata wyciąga rękę do zespołu i uwiarygodnia nową dyrekcję. Nominowany przez PiS Raźniak nie boi się zapisu na Klatę w ministerstwie, osobistej niechęci Piotra Glińskiego i zaprasza byłego dyrektora do jego poprzedniego miejsca pracy bez lęku, wita go z otwartymi ramionami – czytali to zaproszenie krytycy. Lokalna „Wyborcza” w osobie Michała Olszewskiego biła w dzwony, zrobiła z Waldemara Raźniaka człowieka tygodnia, opublikowała zdjęcie w ramce, mamy wreszcie dyrektora, który daje nadzieję i przywraca standardy! Stary został uratowany, nie dlatego że udały się premiery Percevala i Smolar, nie z powodu fajnego programu na przyszły sezon, tylko przez sam fakt obłaskawienia Jana Klaty. Szykujcie się na hołd, szykujcie się na wielki powrót!

I znów, tak jak z powołaniem Bukowskiego, mogło się wydawać, że jest to ruch PR-owsko genialny. Raźniak w symboliczny sposób unieważniał sezony Marka Mikosa i pokazywał ministerstwu, że jest niesterowalny, może bryknąć, kiedy zechce. Wybrali go, finansują, ale pozostaje niezależny, będzie zapraszał do pracy, kogo chce. Na przykład wyrzuconego z Krakowa Jana Klatę, tego samego, przez którego rok temu stracił stanowisko Waldemar Zawodziński z Teatru Jaracza.

W Kołonotaniku nie zachwycaliśmy się jednak tą perspektywą. Pisaliśmy, że powrót Klaty do Starego, to jak powrót Tuska do PO, tylko bez spektakularnej zmiany szefa. Klata wejdzie w strukturę i zrobi swoje. Przecież jeśli Raźniak chciał coś ugrać na Klacie, Klata również miał taki plan. Przypomnieć się zespołowi, przypomnieć o swoich prawach do tego miejsca i o krzywdzie, zaprezentować z pomocą spektaklu, jaka odległość dzieli jego pozycję od pozycji Raźniaka. Zrobić wreszcie taki spektakl polityczny, jakiego nie było w Narodowym Starym Teatrze od czasów jego Wesela.

Znając co nieco tajniki ludzkich dusz, zastanawiałem się, kiedy Klata wierzgnie. Podczas wspólnej konferencji prasowej? Na próbach? Na popremierowych ukłonach? Kolportowane przez Klatę opowieści o szlachetnym geście artysty wobec innych artystów, kredycie zaufania, pomocy dyrekcji na dorobku włóżcie sobie między bajki. Dyrekcja Raźniaka nie będzie wieczna, dlatego trzeba było rozbić hierarchę ważności na zakładzie, przypomnieć, kim się jest i że chce się tu kiedyś powrócić.

Gdy ukazał się wywiad Klaty w „Newsweeku” (nr 36, rozmawiała Aleksandra Pawlicka), wcale nie zastanowił mnie fragment celnie wskazany przez Rafała Węgrzyniaka, w którym reżyser poprawia historię i wypiera się własnego eurosceptycyzmu z okresu wałbrzyskiej …córki Fizdejki, ale inny, w którym nazywa teatr, w którym za chwilę zacznie próby do Ptaków, „dymiącym lejem [po bombie]”.
 
Mówił wówczas Jan Klata: „… jesteśmy w absolutnej żopie, jak to się mówi w naszych rejonach niesamowitej Słowiańszczyzny, i co gorsza zaczęliśmy się w niej urządzać. A jak się już urządzimy, to nie zauważymy, że z Polską władza zrobi to, co seryjny grabarz teatrów, wicepremier Gliński zrobił z Festiwalem Dialog, Teatrem Polskim we Wrocławiu, Starym Teatrem w Krakowie czy Teatrem Jaracza w Łodzi. Tam pozostały już tylko mniej lub bardziej dymiące leje. Prawica opowiadała o wielkich artystach pozbawionych w III RP dostępu do pieniędzy, więc dopuścili ich do kwot dowolnych, a tych, którzy mówią rzeczy niewygodne, usiłują wyrzucić poza nawias wspólnoty. I co? Własnych elit stworzyć się nie udało. Więc postanowiono, że z instytucji kultury nie pozostanie kamień na kamieniu”.

Jeśli wypowiada się takie komplementy pod adresem sceny, na której za chwilę ma się pracować, to albo nie uznaje się panujących tam porządków, albo rozmowy o reżyserowaniu w Starym zostały już mentalnie zerwane i tylko czeka się na dogodny moment na podanie tej informacji opinii publicznej.

Oczywiście nie twierdzę, że Klata wracał do Starego tylko po to, żeby z hukiem z niego wylecieć. Obaj panowie chcieli na tym powrocie coś ugrać i szybko zorientowali się, że ich gra została przejrzana. Raźniak wiedział już, że musi pokazać Klacie swoją instytucjonalną przewagę, Klata zrozumiał, że jego premiera w Starym bardziej wzmocni pozycję nowego dyrektora niż przypomni świetność schyłkowego okresu Klacich rządów przy Jagiellońskiej.

I tak się pokłócili. Premiera została odwołana.

Pierwszy swoją wersję wydarzeń zaprezentował Klata na łamach zaprzyjaźnionego krakowskiego oddziału „Wyborczej”. Lokalne dziennikarki Angelika Pitoń i Małgorzata Skowrońska przedstawiają fiasko negocjacji dyrektora z reżyserem jako koniec świata w Starym. Kolejny po przegranym przez Klatę konkursie dyrekcyjnym, wyrzuceniu Michała Gielety przez Marka Mikosa, bojkocie reżyserskim Starego, przypadkowych premierach przypadkowych reżyserów. Dziennikarki łączą z odwołaniem premiery Ptaków brak innych nowych tytułów na afiszu narodowej sceny, wytykają obecność w repertuarze wybitnych realizacji z przeszłości (siedmioletniego Płatonowa Bogomołowa, dwudziestopięcioletniego Rodzeństwa Lupy), stawiając instytucji przy Placu Szczepańskim za wzór inne krakowskie sceny, gdzie z premierami startuje się już we wrześniu.

„Miały być Ptaki i wielkie odrodzenie Starego Teatru. A nie będzie nic. Aktorzy: to sabotaż!” – krzyczy lead w „Wyborczej”.

A ja przecieram oczy ze zdumienia na taką manipulację. Waldemar Raźniak nie jest moim dyrektorskim faworytem, ale trudno nie bronić go w tym momencie. Przecież stare spektakle są grane na Scenie Kameralnej wcale nie dlatego, że są stare i słabe. To wybitne przedstawienia, w których trwa tradycja sceny, trzyma się je na afiszu dla chwały stworzonych w nich kreacji aktorskich, dla ciągłości repertuarowej, dla widzów, którzy wciąż na nie wracają. To jest przecież żywa historia teatru, krakowscy studenci właśnie z Rodzeństwa Lupy uczą się, na czym polega jego fenomen jako inscenizatora. A tu nagle przychodzą dwie dziewczyny z „Wyborczej” i mówią, że Raźniak z Bukowskim zasłaniają się nimi jak listkiem figowym, nie mają nic nowego, więc grają ramoty. Hola, moje panny! To jest wredne nadużycie. Tak samo fakt odwołania Ptaków nie likwiduje jeszcze sezonu w Starym. Tylko z perspektywy zadośćuczynienia dyrekcji Klaty Ptaki miały być mocnym otwarciem sezonu, na liście reżyserskiej sezonu Jan Klata nie jest jakimś niemożliwym wyjątkiem. Nie on miał ciągnąć repertuar – mówiąc wprost: ustawione po Percevalu i Smolar, a przed Glińską jego nazwisko wcale tak nie ekscytuje, niektórzy mogliby nawet powiedzieć o tąpnięciu klasy i renomy reżyserskiej. W wielu recenzenckich rankingach Smolar i Glińska siedzą na wyższej półce niż pracujący na Słowacji i w litewskiej Kłajpedzie, z banem na pracę w Niemczech (odbija się czkawką sprawa cenzorowania Olivera Frljicia) i Rosji (oj, nie polubili Rosjanie aroganckiego inscenizatora z Polski) Klata. O Percevalu już nawet nie wspominam. Owszem, z premierą Klaty sezon w Starym wyglądałby lepiej, ale bez niego jeszcze nie przepadł (chyba że za chwilę uciekną inni realizatorzy, wtedy zaczniemy rozmowę od nowa). Nie przesadzajmy. Tymczasem będące najwyraźniej w panice dziennikarki z „Wyborczej” przytaczają głosy z zespołu mówiące o dyrekcyjnym „sabotażu”. Mówi się „o naciskach z góry”, czyli z ministerstwa. Jeśli to prawda, zerwanie umowy z Klatą źle świadczyłoby o odwadze Waldemara Raźniaka i jego samodzielności. Z drugiej strony, jeśli Raźniak nie jest samodzielny, Gliński i Zwinogrodzka wyperswadowaliby mu pomysł z Klatą już w maju, przy ogłaszaniu repertuaru. Nie myślę najlepiej o refleksie ministerstwa, ale czteromiesięczna zwłoka w utopieniu pomysłu z reżyserią Klaty nie wydaje mi się prawdopodobna. Przestraszony wetem Glińskiego Raźniak zwodziłby Klatę już wcześniej, zrezygnował z premiery w wakacje, żeby medialnie nie utopić otwarcia nowego sezonu.

„Jaka jest atmosfera w Starym?” – pytają dziennikarki z „Wyborczej”. I cytują głosy zespołu o panującej w nim „stagnacji”: „Nawet w małych krakowskich teatrach wiele się dzieje, a u nas nic – słyszymy od jednej z aktorek związanych ze Starym”. W tym momencie fachowy dziennikarz wyliczyłby zdegustowanej poziomem Starego aktorce niedawne premiery Percevala i Smolar, Strzępki i Szpecht, nawet Aktorów prowincjonalnych Borczucha. Naprawdę, porównuje Pani ten zestaw z afiszem Proximy i Barakah? To fajne, poukładane teatry, ale grają jednak w innej lidze. Angelika Pitoń i Małgorzata Skowrońska przepisują takie uwagi rozgoryczonej części zespołu, nie weryfikując ich zasadności i jakby nie zdając sobie sprawy, że kompromitują swoje źródło. Czym kompromitują siebie.  

Klata jak to Klata – konfliktując się z Raźniakiem, poszedł w radykalną retorykę, nazwał go „nominantem Glińskiego”, „postacią niekompetentną i całkowicie niewiarygodną, po prostu kolejnym towarzyskim odkryciem PiS, niczym Julia Przyłębska dla prezesa Kaczyńskiego”, choć, jak przypuszczam, w gabinetowych negocjacjach zwracał się jeszcze do niedawna do niego znacznie grzeczniej. Mówi o swoich stratach – że przełożył dwa spektakle w kraju i jeden za granicą, mówi o włożonej już pracy, wysiłku i żalu. Raźniak przez pierwsze dni ograniczył się do wydania lakonicznego komunikatu o tym, od jakiej premiery zacznie się nowy sezon w Starym. Nie będą to Ptaki.

No dobrze, ale o co poszło? Z wypowiedzi Klaty wynika, że punktem spornym były zapisy w umowie gwarantujące dyrektorowi możliwość wprowadzania aktorów-dublerów do wyreżyserowanych przez Klatę spektakli. Klata nie mógł się na to zgodzić. Żądał pewności, że będzie miał kontrolę nad tym „jaki będzie ostateczny wydźwięk spektaklu i czy ewentualne jego elementy nie zostaną zmienione bądź w ogóle wycofane pod dowolnym pretekstem”. Klatę uraziły narzucane mu „warunki pracy”, ich ton, a także dobór osób do negocjacji. Klata nie chciał dyskutować szczegółów „z koordynatorką pracy artystycznej”.

Tu Klata ma rację: jeśli chce się mieć gwiazdę reżyserii w teatrze, nie wolno negocjować z nią z pozycji siły, bo to akurat teatrowi bardziej niż gwieździe zależy na tej współpracy. Nie wolno jej obrazić, upokorzyć. Jak nie umiemy rozmawiać z megalomanami, lepiej nie zostawajmy dyrektorami teatru. I kolejna rzecz: artysta musi mieć kontrolę nad dziełem, chronić je przed ingerencjami cenzorskimi lub chałturniczymi po premierze, w czasie, kiedy nie ma wglądu w eksploatację spektaklu. Jeśli istniało takie zagrożenie, reżyser musi bronić siebie i swojego dzieła.

Czytam jednak tę relację uważnie i wydaje mi się, że Klata wyolbrzymia, że prośbę dyrekcji o możliwość zastąpienia aktorów, którzy odeszli z zespołu aktorami na etacie odbiera jako nieuzasadnioną ingerencję w kształt artystyczny. Jeśli Raźniak rzeczywiście żądał tańszych i bezpieczniejszych z punktu widzenia teatru dublur, to nie robił nic, czego nie domagają się inni dyrektorzy od pracujących u nich reżyserów.

Każdy, kto choć raz układał repertuar teatru, wie, że jest to skomplikowana łamigłówka – zwłaszcza jeśli trzeba uzgodnić terminy kilkorga aktorów gościnnych, związanych z innymi scenami, z filmem, telewizją, jeżdżących po świecie na festiwale teatralne. Na widok nazwisk Bartosza Bieleni i Moniki Frajczyk też oblałby mnie zimny pot. Zapytajcie Teatr Nowy Proxima, ile razy zagrano po premierze Dług Klaty z nimi i Małgorzatą Gorol oraz Marcinem Czarnikiem, jak wygląda synchronizacja ich zawodowych zajętości. Co w ogóle można zaplanować? Sprawdźcie, jak musi się gimnastykować Teatr Narodowy w Warszawie czy jakakolwiek scena, do której reżyser przywiózł swoich aktorów, rozchwytywanych także w całej Polsce.

Przypuszczam, że Raźniak chciał mieć spokój, zapewnić sobie bardziej dostępnych aktorów-zastępców w Ptakach i starszych spektaklach Klaty, a Klata zrozumiał to jako furtkę do cenzury. I awantura gotowa. Raźniak nabzdyczył się na wywiad z „Newsweeka”, Klata chciał pokazać dyrektorowi, że nie jest prawdziwym dyrektorem i nie zna się na teatrze, a teatr zawsze należał się prawowitemu dziedzicowi Starego, czyli Klacie. Nieprzejednanie reżysera w kwestii zastępstw jest nieco dęte. Wygląda na dogodny pretekst. Pamiętam, że po konflikcie Barbary Wysockiej z Mikołajem Grabowskim rolę Oleńki przejęła w Trylogii Katarzyna Krzanowska i Klata jakoś nie zdejmował z tego powodu spektaklu z okrzykiem zamachu na jego prawa jako artysty. Może Grabowski umiał rozmawiać z Klatą? Może Klacie zależało? Były też jednoosobowe podmianki aktorów w Długu, po śmierci Jerzego Grałka Król Lear funkcjonował z twarzą aktora na ekranie. Jeśli dwie strony chcą się dogadać, dogadają się. A tu dwaj panowie naprężyli muskuły, pokrzyczeli na siebie, w końcu jeden się wkurzył i zabrał swoje zabawki z piaskownicy. I nie będzie już na scenach Starego Wesela, Leara, Wroga ludu i Trylogii. Uwaga: Marek Mikos nigdy nie zdjął ich z repertuaru, teraz schodzą z afisza, bo Klata usztywnił stanowisko, Raźniak popełnił błąd negocjacyjny.

I tu nie rozumiem postawy Klaty. Dobra, nie dogadali się w sprawie Ptaków, reżyser trzaska drzwiami, ale żeby od razu skreślać starsze spektakle? Dublury w takich zmurszałych hitach pojawiają się w sposób naturalny, aktorzy umierają, zmieniają miejsce pracy, rola przechodzi na kogoś innego, młody aktor dostaje szansę. O co tu się bić? Jak można ocenzurować opisane w setkach tekstów Wesele? Jak można je zepsuć, skoro tylko reżyser może wprowadzić aktora w rolę – od tego są próby wznowieniowe. Nie słyszałem o dyrektorach przereżyserowujących w ten sposób legendarne spektakle. Byłby z tego skandal na całą Polskę! Klata, purysta obsadowy, któremu wyjechał aktor, mógł w końcu tak jak w Learze puszczać w odpowiednim miejscu nagranie wideo z wielką nieobecną rolą, gdyby tylko zależało mu na eksploatacji spektaklu. Albo uzależnić ich obecność na afiszu od dostępności wszystkich z obsady. Tymczasem zerwał z hukiem wszelkie relacje z teatrem.

Źle odbieram ten gest reżysera, nawet jeśli to Raźniak obraził go w rozmowach, ukarany został zespół i widzowie. Nie będzie tych spektakli i co nam Państwo zrobicie?! Przecież gestem Klaty nie wzruszy się ministerstwo, nie wymieni Raźniaka na nowszy model. Tylko ucieszy się, że kłopot z Klatą w Krakowie sam się rozwiązał. To nie Raźniak i nie ministerstwo wymazało dorobek Klaty ze Starego, to Klata sam się wymazuje swoją bezkompromisowością.

„Prawdą jest, że pan Raźniak kontynuuje dzieło zniszczenia. Nie będę w tym brał udziału. Współczuję Zespołowi Starego Teatru” – mówi na koniec relacji z awantury w Starym Jan Klata. I zamyka drzwi za sobą. A ja nie słyszę współczucia i żalu, tylko upór i satysfakcję, że w Krakowie będzie gorzej. Przecież plan Klaty i jego stronnictwa przy Jagiellońskiej polegał przez całą dyrekcję Mikosa na założeniu: „im gorzej, tym lepiej”. Niech powtórzy się wariant wrocławski, niech teatr spłonie do fundamentów. Poczytajcie stare wywiady Juliusza Chrząstowskiego, udzielane w kontrze do wysiłków Rady Artystycznej, żeby mimo Mikosa ocalić substancję. Wtedy mądrość zespołu uratowała Stary przed losem Teatru Polskiego we Wrocławiu.

Mam nadzieję, że i tym razem będzie podobnie.

22-09-2021

Komentarze w tym artykule są wyłączone