AKCEPTUJĘ
  • Strona używa plików cookies, korzystanie z niej oznacza, że pliki te zostaną zamieszczone na Twoim urządzeniu. więcej »

Nieustający Wielki Festiwal Październikowy

Chyba pierwszy raz od dekady zdarzyło się, że nałożyły się na siebie cztery duże, polskie, ciekawie pomyślane, międzynarodowe festiwale. Trzy już z ustaloną renomą, jeden jeszcze na dorobku.

Dla przypomnienia – wrocławski Dialog trwał od 11 do 18 października, lubelskie Konfrontacje odbyły się między 12 a 19, a krakowskie Reminiscencje Teatralne i rzeszowskie „Źródła Pamięci: Grotowski – Szajna – Kantor” szły łeb w łeb w dniach 16 – 20 października.

Powinienem się chyba cieszyć, że aż tyle ośrodków stać na organizacyjny i finansowy wysiłek, że biorą do programu festiwalu reżyserów i zespoły z górnej półki, właściwie co szyld i nazwisko to gratka dla widza. Przecież w odstępie kilku dni można było obejrzeć w Polsce nowe spektakle i projekty Rimini Protokoll, Simonsa, Goebbelsa, Richardsa… A wymieniłem tylko tych najbardziej znanych gości październikowych festiwali. Gdyby kiedyś taki zestaw twórców pojawił się na jednym przeglądzie, np. toruńskim Kontakcie, krytycy biliby w dzwony okolicznych kościołów, krzyczeli, że jesteśmy teatralną potęgą, że mamy szansę na niepowtarzalną panoramę, a może nawet lekcję współczesnego teatru. No, ale tak byłoby jeszcze dekadę, dwie dekady temu… Teraz, kiedy duże nazwiska i duże spektakle pojawiają się w tym samym czasie w różnych miastach Polski, wypadałoby powiedzieć dobitnie coś jeszcze mocniejszego, że jest świetnie, mocarstwowo i jasno: polskie festiwale grają w europejskiej lidze. Bo jest trochę tak, jakby w jeden tydzień cała teatralna Europa przyjechała do nas i rozlokowała się po różnych krajowych scenach.

Tyle że to całe teatralne bogactwo jest paradoksalnie bogactwem rozproszonym i wykluczającym. Chwilę po ogłoszeniu terminów Dialogu, Konfrontacji i Reminiscencji zorientowałem się, że nawet przy najlepszej logistyce i mojej unikalnej zdolności do bilokacji nie będę w stanie być wszędzie i na wszystkim. I nie tylko ja nie dam rady.

Teatr albo przynajmniej refleksja o nim powinna być próbą posmakowania całości. Inaczej stajemy się kibicami wycinka, ekspertami jednego strumienia.Długi czas najbardziej mobilni polscy teatromani i krytycy mieli szansę na tzw. festiwalowy objazd. Kończył się jeden festiwal w maju lub październiku i jechało się na następny. A potem jeszcze na jeden… Jechało się nie tylko z ciekawości czy uzależnienia od teatru i podróży. Śledzenie od początku do końca kilku najważniejszych festiwali dawało wąskiej, ale opiniotwórczej grupie możliwość porównania ich repertuarów, kondycji programowej i organizacji. Pozwalało ustalić hierarchie, określić specyfikę każdego z przeglądów, rozpoznać lokalną publiczność i jej preferencje. A potem mogliśmy dyskutować, który z dyrektorów festiwali ma najlepsze rozeznanie na rynku, który nadal poszukuje, a który wyłącznie odcina kupony od poprzednich edycji. Tylko ta grupa wędrowców mogła odpowiedzieć potem na lokalne awantury o poziom kolejnej edycji tego czy innego przeglądu, bo miała kompletny obraz festiwalowej Polski. Trzy inne festiwale stwarzały kontekst dla czwartego.

I teraz to się chyba kończy. Festiwale zaczynają być izolowanymi zdarzeniami na teatralnej mapie Polski skierowanymi przede wszystkim do lokalnej lub sprofilowanej publiczności. Nie oglądają się na siebie.

Jakie są przyczyny tej festiwalowej równoległości? Skoro ogólnopolska prasa, także branżowa, powoli wycofuje się z publikowania relacji z festiwali, po co oglądać się na innych? – zakładają organizatorzy. Będziemy uzgadniać terminy dla kilku ostatnich recenzentów? Nonsens! W walce o krajowego widza musi zwyciężyć najlepsza oferta. Toteż zamiast synchronizacji terminów, komplementarności programów jest rywalizacja o uwagę mediów, licytacja na gwiazdy, wyrywanie sobie zagranicznych gości. Jeśli jeszcze tak się nie dzieje, to zaraz będzie…

Skutki tego procesu można już obserwować. Przede wszystkim każdy z takich rywalizujących terminowo festiwali niezauważalnie z ogólnokrajowego staje się festiwalem miejskim. Bo nawet Dialog tak w tym roku się zmienił, zrównoważony mocnym przynajmniej w planach programem Konfrontacji i Reminiscencji. Być może zyskują na tym widzowie wrocławscy, lubelscy i krakowscy, ale tracą teatromani z Polski.

Wybór, jaki zyskali dzięki bogactwu oferty festiwali z różnych części Polski, jest tylko pozornie komfortowy i daje znamienną oszczędność w domowym budżecie. Bo de facto sprowadza się do przywileju oglądania tylko fragmentu współczesnego teatru. Jeśli Simons we Wrocławiu, to nie Goebbels w Lublinie, jeśli Rimini Protokoll w Krakowie, to nie Thomas Richards w Rzeszowie. Jeśli Lód Opryńskiego, to nie Kabaret Warlikowskiego. Oczywiście gusta mamy różne, jednych twórców wolimy bardziej od drugich i pewnie można by mniej ciekawą linię repertuarową sobie odpuścić. Tylko że teatr albo przynajmniej refleksja o nim powinna być próbą posmakowania całości. Inaczej stajemy się kibicami wycinka, ekspertami jednego strumienia. Całość i różnorodność poszukiwań teatralnych, choćby była to całość sztuczna, opatrzona tysiącem cudzysłowów, stworzona z kilku arbitralnych decyzji programowych kuratorów festiwali, ale jednak jakaś jedyna „dostępna całość” zaczyna się nam oto wymykać. W tym roku w październiku można było pojawić się albo na jednym, albo na drugim festiwalu. Albo na połowie trzeciego i na połowie czwartego… Pół festiwalu to jednak nie jest festiwal. Wymyka się myśl przewodnia, nie da się z fragmentu zaświadczyć o klasie i ustawieniu całości. A przecież festiwal to jest spójna wypowiedź – przewód myślowy przeprowadzony od pierwszego do ostatniego spektaklu w programie.

Nie wierzę, że terminy festiwali zależą tylko od grafików zaproszonych gwiazd. Że Richards, Rimini i Simons mieli czas tylko w połowie października. Raczej to wszyscy organizatorzy chcą tego jesiennego terminu. Zmitologizowaliśmy ten miesiąc. Wspomniałem o trzech dużych międzynarodowych festiwalach i jednym mniejszym, jakie odbyły się w październiku w Polsce. Ale to przecież nie koniec listy festiwali i eventów. Początek tego miesiąca to także zwyczajowa data Festiwalu Prapremier w Bydgoszczy, a jego koniec to zwykle zabrzańska „Rzeczywistość Przedstawiona”. Słyszałem również, że Katowice chcą przenieść termin zliftingowanych „Interpretacji” Festiwalu Sztuki Reżyserskiej z marca na jesień. Założę się o każde pieniądze, że przeniosą na październik. Choćby tylko po to, by przykryć lub uprzedzić lokalnego rywala z Zabrza.

To nie jest festiwalowe bogactwo, to przymus specjalizacji i prowincjonalizacji widza. Wielość wyboru nie daje żadnego wyboru.Mityczny teatralny październik wziął się z marzeń o wielkiej frekwencji. Z wiary, że jesień jest dla teatru czasem zbiorów. Publiczność już odkuła się finansowo po wakacjach, a jeszcze nie zaczęła wydawać na święta. No i wraca do miasta studencki widz. Wrzesień odpada, bo studenci albo jeszcze zdają zaległe egzaminy, albo pracują, albo i z wakacji nie wrócili. Więc najłatwiej kusi się go tydzień, dwa po odśpiewaniu Gaudeamus, bo jeszcze są pieniądze z domu, mało zajęć na uczelni, powakacyjną dziewczynę można już zaprosić do teatru. Wierzymy, że festiwal powinien mieć miejsce w połowie października, gdyż istnieje ryzyko, że bliżej 1 listopada studenci i inni widzowie już nie przyjadą na spektakl, bo rozjadą się do domów i rodzin po całej Polsce. Listopad – wiadomo, plucha i dla Polaków niebezpieczna pora, nie chce się wychodzić na miasto. Październik daje także szanse na ogarnięcie budżetu imprezy. W przeciwieństwie do wiosennych festiwali jesienny przegląd wie, ile przyznano mu pieniędzy, nie operuje na prowizorce i pobożnych życzeniach, nie trzeba okrawać programu w ostatniej chwili.

Październik ma wszystkie festiwalowe i teatralne atuty. Poza jednym. Wszystkie polskie festiwale nie mogą odbywać się w październiku. A niestety do tego nieuchronnie zmierzamy. Skoro wszystko będzie się rozgrywać w tym miesiącu, zniknie dialog festiwali i pokazywanych na nich przedstawień, zmniejszy się ich wpływ na polskich twórców, bo oto reżyserzy, dramatopisarze i scenografowie dostaną z konieczności węższą pulę inspiracji. Liczba festiwalowych niespodzianek i objawień zostanie ograniczona do minimum, będziemy jeździć wyłącznie na najbardziej znane dzieła i realizatorów i jeszcze będziemy musieli między nimi wybierać.

To nie jest festiwalowe bogactwo, to przymus specjalizacji i prowincjonalizacji widza. Wielość wyboru nie daje żadnego wyboru.

Był 1 października albo może koniec września. Patrzyłem na listę festiwali, analizowałem programy i kłuło mnie w piersi. Jak to, taki afront Krystynie Meissner zrobić i na Dialog nie zajrzeć? A jak zajrzę, to przecież przyjaciół z Lublina zdradzę, unieważnię, obrażę swoją nieobecnością? A Reminiscencje? Jak tu nie sprawdzić, co kolejne pokolenie robi z festiwalem? I jeszcze ten Rzeszów, może coś tam nowego i odświeżającego już się wykluwa? Nie pojechać i nie świadkować – grzech!

Nie mogłem podjąć decyzji, na którym październikowym festiwalu będę, więc z niejaką ulgą nie pojechałem na żaden. 

W górach Trodhos słońce delikatnie obłaskiwało poranny chłód.

25-10-2013

skomentuj

Aby potwierdzić, że nie jesteś robotem, wpisz wynik działania:
dwa plus trzy jako liczbę:
komentarze (1)
  • Użytkownik niezalogowany Nieteatroman
    Nieteatroman 2013-10-30   19:53:44
    Cytuj

    Cóż za hipokryzja - narzekać na zbyt wiele i nie wybrać się na żaden. Ciekaw jestem ile osób targane było przez podobne dylematy? Prawda jest taka, że Październik jest w rzeczy samej sprzyjającym miesiącem festiwalowym, a teatromanów z Polski przybywa na każdy z nich niewielu.. Niestety dla Pana, celem festiwalu nie jest jedynie zaspokojenie potrzeb egocentrycznych teatromanów. Publiczne pieniądze są wydawane dla publiczności, najchętniej wypełniającej widownie. Dlatego jeśli statystycznie najlepsza frekwencja jest m.in dla teatrów w październiku, to czy organizatorzy ze względu na garstkę osób powinni ryzykować możliwość porażki? Cóż za samolubność! Doprawdy nie wiele osób jest w stanie dostać urlop na 4 festiwale w różnym terminie, a gdy wszystko ma miejsce w podobnym czasie, to zdecydowanie łatwiej wybrać kilka interesujących pozycji na każdym z nich lub też wybrać się co roku do innego miasta. Festiwale są przecież przede wszystkim dla mieszkańców - szczególnie te dotowane ze środków miejskich. Koneserzy, specjaliści i profesjonalni teatromani są w stanie wybrać się do teatrów macierzystych i zobaczyć wszystkie festiwalowe sztuki indywidualnie na przestrzeni całego sezonu. Nie trzeba wtedy brać udziału w żadnym z tak okrutnie nakładających się wydarzeń. Spokojnie można odpoczywać w tym czasie od ciężkich wyborów w Górach Trodhos. Nieteatroman