AKCEPTUJĘ
  • Strona używa plików cookies, korzystanie z niej oznacza, że pliki te zostaną zamieszczone na Twoim urządzeniu. więcej »

Blast do młodości

Prawdziwy norweski black metal, reż. Michał Liber, Teatr Collegium Nobilium
fot. Bartek Warzecha  

Lat dziewięćdziesiątych początek, Norwegia. Jest zimno, jest ciemno, wschodzi mroźny księżyc. Kilkunastu nastoletnich metalowców wymyśla True Norwegian Black Metal. Podgatunek muzyki zwanej ekstremalną. Przesterowane gitarowe tremola, szybkie perkusyjne blasty, charcząco-krzyczący wokal. No i przekaz. Równie ekstremalny. Nienawiść, mizantropia, satanizm. Płoną kościoły, giną ludzie. Idea idzie w świat. Nastolatkowie na całym globie zakładają swoje zespoły i równolegle do komponowania pięknych piosenek knują wojnę. Z norweskich wydarzeń tkana jest legenda, o której pisze się książki, kręci filmy i – jak pokazała premiera w warszawskim Teatrze Collegium Nobilium – tworzy spektakle.

Michał Kmiecik napisał, Marcin Liber wyreżyserował a studenci IV roku aktorstwa dramatycznego na Akademii Teatralnej zagrali opowieść o ludziach związanych z zespołem muzycznym Mayhem. Założona w 1984 roku grupa gra do dziś i cieszy się kultowym statusem, wynikającym tyleż z barwnej przeszłości, ile znakomitej muzyki. W jej dyskografii znajdziemy co najmniej trzy kluczowe dla gatunku albumy: debiutancki De Mystheriis Dom Sathanas, którego fragmenty wykorzystano w spektaklu, oraz znakomite i stylistycznie odmienne Grand Declaration of War i Ordo ad Chao. W składzie grupy cały czas możemy oglądać dwóch bohaterów przedstawienia: Necrobutchera (Wojciech Wereśniak) i Hellhammera (Piotr Napierała). Nie żyją dwaj inni: Dead (Katarzyna Anna Dominiak), który popełnił samobójstwo i Euronymous (Maciej Łączyński), zamordowany przez Varga (Adam Szustak) – kolegę z kapeli i twórcę konkurencyjnego projektu – Burzum (muzykę spod tego szyldu też w przedstawieniu wykorzystano). To wokół ich losów osnuto tragikomiczną opowieść.

Po co jednak brać ten temat na warsztat? Wyrazisty epizod popkultury? Jasne. Ma swoich fanów? Oczywiste. Black metal to dziś artystyczna marka i potężny biznes. A także narodowa duma doceniana przez państwowych urzędników i branżę turystyczną, dlatego w kilku scenach dołączymy do wycieczki z Przewodniczką (Helena Englert) po ważnych dla gatunku punktach na mapie Oslo. Wciąż jednak jest to opowieść dość hermetyczna i zagmatwana. Twórcy niespecjalnie się tym przejmują i widz wpada w sam środek wydarzeń. Tłoczno tu jak w pogo pod sceną, ale nawet tam próżno szukać tak groteskowo skołtunionych i bezsensownie wrzeszczących długowłosych młodzieńców. Liber nie oparł się pokusie podkręcenia stereotypów, szkoda. Tekst jest jednak zniuansowany. Kmiecik bardzo sprawnie operuje językiem memów i kulturowych nawiązań oraz poetyką gówniarskiej awantury, która okazuje się podstawowym kodem komunikacji bohaterów. Rekonstrukcję wydarzeń dramatopisarz ujął w ramy śledztwa prowadzonego przez Dziwnych Detektywów (Kacper Jan Lechowicz, Magdalena Prosuł). Kryminał to paradoksalny, bo choć jest trup, to od razu wiadomo, kto zabił, a wynikiem dochodzenia jest konstatacja, że na pewne pytania nigdy nie poznamy odpowiedzi. A to najważniejsze wydaje się brzmieć: jak to możliwe, że to wszystko wydarzyło się naprawdę?

Dlaczego światowym fenomenem stał się hałas, którego kolejne erupcje sprawiały, że siedzący dwa rzędy przede mną Jan Englert frasobliwą, żeby nie napisać zbolałą, przybierał postawę. Dlaczego na pierwsze dźwięki utworu Freezing Moon coś się we mnie uśmiecha – to dziś, bo kilkanaście lat temu, coś we mnie euforycznie wybuchało. Sentyment? Bez wątpienia. Nostalgia? Na pewno. Taki trop podpowiada początek spektaklu, gdy pod umieszczoną w głębi sceny kamerą pojawia się zdjęcie gór, jakby duchologicznym potraktowane filtrem (widzimy je na ekranie w tyle sceny). Na proscenium staje wtedy matka Varga, Lene Bore, i prowadzi nas do źródeł tego zamieszania – w świat nordyckich mitów. Janina Komorowska-Majkowska gra świetnie, bo nikt jej nie zmusza do wrzasków, układania dłoni w znany gest rogów i tym podobnych praktyk performowania metalowca podług wyobrażeń normików. Jej postać z innego, dorosłego jest świata – zdystansowana, groźnie uśmiechnięta, świadoma władzy. W scenie debaty telewizyjnej tłumaczy (jako ekspertka), że co prawda nie wiadomo, czemu te kościoły płoną, bo badań na ten temat brak, to niekoniecznie ta cała norweska socjaldemokracja okazała się „o kant dupy…” Tę tezę z rewizjonistycznym zapałem sufluje Prezenterka (Magdalena Prosuł), ale pewnym jest, iż musimy przyswoić sobie zapomnianą prawdę: szatan jest i istnieje, trolle są i istnieją, dawni bogowie takoż, a i ten z wielkiej litery jest (choć nie istnieje). Tak też black metal – jest i istnieje. Wszystkie, nawet najbardziej fantastyczne płody wyobraźni mogą wywrzeć wpływ na rzeczywistość. Bywa, że z ich powodów bliźni bliźniemu odbiera życie, bywa, że to życie pomaga znieść, nagrywając jazgotliwe dumki na złamane serca w rodzaju Dunkelheit Burzum. Pierwsze przypadki zdarzają się rzadko, drugie są powszechnym doświadczeniem milionów zasłuchanych w metalu młodych ludzi, w tym niżej podpisanego. Gdyby ktoś chciał się na ten temat dowiedzieć więcej, niech sięgnie po książkę Jarka Szubrychta Skóra i ćwieki na wieki.

Ale nie o to chodzi, żeby black metalowi pentagramową rysować laurkę i kombatancko wzdychać nad wspomnieniami panów w średnim wieku, co to dzisiaj zamiast nakładać na twarze corpse-paint, żel wcierają w przerzedzone włosy. No ale jednak, kiedyś to było… Lała się krew, skwierczały ołtarze, a młodzi ludzie młodym ludziom pletli rasistowskie, antysemickie i homofobiczne bzdury, wychwalając a to komunizm, a to nazizm, a to przede wszystkim satanizm w myśl: bardziej znaczy lepiej. Kmiecik i Liber tego nie ukrywają, przeciwnie, pozwalają swoim bohaterom na coraz grubsze żarty o pedałach i małpach, na grę poza dobrym smakiem, wreszcie na grożenie śmiercią wszystkim, których bohaterowie nie poważają (w tym szwedzkim deathmetalowcom, co słusznie sugeruje, że mental tu obowiązuje kibolski). Jeśli ktoś nie wie, że rzecz o fakty oparto, uznać ją może za przegiętą farsę. Ale czy ten teatralnie odtwarzany hałas, te wulgaryzmy i apologia Hitlera – nawet jeśli z rzeczywistości, a nie fantazji wywiedzione – są dziś jakimś przekroczeniem? Raczej dowodem, że krew wsiąkła, odbudowane kościoły znów cieszą miłośników architektury drewnianej, a black metal spowszedniał i z niebezpiecznej subkultury stał się jeszcze jednym tematem dla studentów aktorstwa.

Prawdziwi, acz niekoniecznie norwescy blackmetalowcy lubią myśleć o swoim światku jak o sferze bezkompromisowych idei i totalitarnej wolności, niedostępnym i niezrozumiałym dla profanów, którzy nic z języka nienawiści i czarnej sztuki nie pojmują. Ich dyletantyzm znać od razu. Każdy metalowy przedszkolak zauważy, że w puszczonej z offu piosence słychać głos nie Deada, a jego następcy, Attili Csihara, który zresztą w fabule spektaklu się nie zmieścił. Jego węgierska tożsamość byłaby jak kij w szprychy skandynawskich żartów, stanowiących jeden z lejtmotywów. Ale przecież jest to opowieść nie o kliszach, a o prawdziwych ludziach. Zdolnych artystach mierzących się z mniejszymi lub większymi problemami. Chwilami udaje się twórcom dotknąć tego, co wyobrażam sobie jako prawdę o emocjach tamtego czasu. Choćby w scenie, gdy Dead czyta swój samobójczy list i mówi spokojnym głosem: „moje miejsce jest w lesie”. Ale i w komicznym kabotyństwie Euronymousa, pieniactwie Hellhammera czy rozgoryczeniu Barda (Kacper Jan Lechowicz), usiłującego wkupić się w łaski starszych kolegów zrzeszonych w Black Circle, czyli nieporadnej wariacji na temat tajemniczych stowarzyszeń. Udaje mu się. Po morderstwie przypadkowo spotkanego homoseksualisty towarzysze zaczną nazywać go tak, jak sobie życzy – Faust. No i wtedy, gdy w tyle sceny pojawia się nagranie płonącego kościoła, transmitowane swego czasu przez telewizje na całym świecie, a na proscenium z kamiennym uśmiechem stoi Varg i pali papierosa. Szustak świetnie poradził sobie z rolą jednocześnie zahukanego i nastoletnio-głupkowatego, ale też niesłychanie ambitnego i kipiącego złością muzyka, który ostatecznie zabija kolegę w trywialnej sprzeczce o pieniądze. Wyrok za morderstwo i spalenie trzech kościołów przyniósł mu sławę (choć wcale nie jestem pewien, czy większą niż tworzona przez niego muzyka). Jeszcze wiele lat później zza więziennych krat i potem z Francji, dokąd wyemigruje, grać będzie larum nad ginącą Norwegią, uwiądem germańsko-nordyckich cnót i podobnymi plagami przeklętej globalistycznej nowoczesności. Nagrywając w międzyczasie kilka lepszych i gorszych płyt.  

Palą się nie tylko szlugi i świątynie judeochrześcijańskich niszczycieli rdzennej Europy (jak powiedziałby Varg), ale też przykuwający uwagę od pierwszej sceny wirtualny kominek (scenografia – Mirek Kaczmarek). Nad kominkiem wisi strzelba. Wypala szybko, w głowę Deada. Ale na scenie są też instrumenty i to właśnie one – zgodnie z czechowowskim przykazaniem – odpalają w finale spektaklu. Efekt jest dla uszu przykry, warto bowiem pamiętać, że jakkolwiek Hellhammer nie byłby śmiesznym gówniarzem, to jest też wybitnym perkusistą. Jakkolwiek Dead nie byłby dziwnym chłopakiem z zaburzeniami, to był świetnym wokalistą – szkoda, że w scenie legendarnego koncertu w Lipsku, gdy z głośników rozbrzmiewa znany i lubiany przebój Pure Fucking Armagedon, aktorka miota się i wrzeszczy, a gdyby tak zagrała playback, to Jan Englert mógłby docenić umiejętności techniczne bohatera. Tak, tak – umiejętności. Tacy ci artyści uczeni, a porządnie krzyknąć nie potrafią, o interpretacji tekstu nie wspominając, a przecież nie wydaje się trudny: „Anarchy / Violent torture / Antichrist / Lucifer / Son of satan”.

Żarty na bok. Młodzi aktorzy radzą sobie bardzo dobrze, acz bez parytetu. Wyraźnie dominuje męska część obsady – być może dlatego, że to jednak chłopięca opowieść i postacie kobiece pośledniejsze grają role mimo starań Kmiecika, który dopisał surrealne sceny z przesłuchaniem przedmiotów: Strzelby (Janina Komorowska-Majkowska) i Aparatu Fotograficznego Kodak (Helena Englert). Spektakl ujawnia też doskonale znany wszystkim fanom tej muzyki paradoks. Black metal, sam w sobie niezwykle teatralny, jest jednocześnie obsesyjnie przywiązany do kategorii prawdziwości i szczerości. I rzeczywiście, nie wystarczy być zdolnym aktorem, żeby być dobrym blackmetalowcem. Nie wierzę, że to piszę, ale… trzeba w tę muzykę z dziecięcym oddaniem uwierzyć. Uwalnia się wtedy siła rozsadzająca dyskurs i formatująca biografie. Na różne zresztą sposoby. Prawdziwy norweski black metal pokazuje tylko kilka z nich. Dla mnie i dla wielu moich znajomych muzyka ta zawierała także ładunek – naiwnej, wiem – metafizyki. Czegoś, co sprawiało, że zasłuchane w hałasie dzieciaki deptały krzyże, ale jednocześnie szukały duchowych doświadczeń po drugiej stronie. Nie tylko w nordyckich mitach, powieściach Tolkiena czy satanistycznych frazesach. Szybko odkryły okultyzm, gnozę i uroki co posępniejszych filozofów. I wcale nie przestały szukać. Ale to już inna historia. Taka, której farsą opowiedzieć nie sposób, choć wciąż wydaje się śmieszna. To kolejny paradoks black metalu – śmiertelna powaga frazesów budzić musi śmiech. Dopóty, dopóki ktoś nie wcieli ich śmiertelności w życie.

08-02-2023

Teatr Collegium Nobilium
Michał Kmiecik
Prawdziwy norweski black metal
reżyseria: Michał Liber
scenografia, kostiumy, światło: Mirek Kaczmarek
obsada: Katarzyna Anna Dominiak, Helena Englert, Janina Komorowska-Majkowska, Kacper Jan Lechowicz, Maciej Łączyński, Piotr Napierała, Magdalena Prosuł, Adam Szustak, Wojciech Wereśniak
premiera: 19.01.2022

galeria zdjęć Prawdziwy norweski black metal, reż. Michał Liber, Teatr Collegium Nobilium Prawdziwy norweski black metal, reż. Michał Liber, Teatr Collegium Nobilium Prawdziwy norweski black metal, reż. Michał Liber, Teatr Collegium Nobilium Prawdziwy norweski black metal, reż. Michał Liber, Teatr Collegium Nobilium ZOBACZ WIĘCEJ
 

skomentuj

Aby potwierdzić, że nie jesteś robotem, wpisz wynik działania:
jeden razy osiem jako liczbę:
komentarze (2)