AKCEPTUJĘ
  • Strona używa plików cookies, korzystanie z niej oznacza, że pliki te zostaną zamieszczone na Twoim urządzeniu. więcej »

Gdzie jest brat twój?

Doktor habilitowana kulturoznawstwa, adiunkt w Zakładzie Performatyki Instytutu Kulturoznawstwa UAM. Autorka i współautorka książek i artykułów wydanych w Polsce i za granicą.
A A A
Bracia Karamazow, reż. Janusz Opryński,
Teatr Provisoriu, fot. Maciej Ruka  

Organizowanie festiwali czy też spotkań teatralnych wokół jakiegoś tematu głównego powoduje, iż można je postrzegać nie tylko jako przegląd spektakli, lecz także (czy może przede wszystkim?) jako pewną propozycję intelektualną, poznawczą, zajmującą się zagadnieniem przedstawionym w tytule.

Hasłem przewodnim VII Spotkań Teatralnych Bliscy Nieznajomi w Poznaniu byli „Kain i Abel”. Biblijna opowieść o dwóch braciach, z których jeden został odrzucony przez swojego Boga i z zazdrości zabił własnego brata, stała się archetypowym obrazem relacji między bliskimi, w których jeden jest po prostu zły i skazany na potępienie, a drugi staje się niewinną ofiarą. Kilkanaście biblijnych wersów mówiących wiele o bezwzględności starotestamentowego Ojca-Boga, który przez swoje działanie poróżnia braci, w interpretacjach staje się przede wszystkim historią o najcięższym kulturowym przewinieniu – morderstwie dokonanym na tym, w którym płynie ta sama krew, sprzeniewierzeniu się prawom pokrewieństwa. Tak wąsko potraktowany temat nie znalazłby pewnie odzwierciedlenia w spektaklach w takiej liczbie, by można z nich utworzyć program festiwalu. Toteż kwestia „braterstwa” została potraktowana przez twórców Bliskich Nieznajomych dość szeroko, ale gdzieś pod powierzchnią opowieści prezentowanych w spektaklach okazywało się, że braterstwo krwi i wynikająca z niego plemienność jest nadal sprawą ważną.

Siedem lat temu pierwszy festiwal Bliscy Nieznajomi został pomyślany jako spotkanie z tymi, którzy są geograficznie dość blisko Polski, ale mało ich znamy. W zasadzie to rozpoznanie dałoby się znakomicie wpisać także w kainowe relacje bohaterów spektakli prezentowanych w tym roku. Kim jesteśmy dla tych, co są blisko nas, ale nie chcemy, nie umiemy ich poznać?

Pierwszą refleksją, jaka nasunęła mi się po obejrzeniu spektakli składających się na program tegorocznych Spotkań, było jakieś bardzo dominujące przekonanie, że to bardzo „męski” festiwal. Wszystkie spektakle (poza Piątą stroną świata, której nie widziałam) opowiadały o mężczyznach i świecie w męskiej perspektywie. (Nawet obsadzenie w Na Boga! Mirosławy Żak w roli Lucyfera wiele tu nie zmieniło). Może to bardzo pocieszające, że krwawo-braterskie porachunki nie zajmują kobiet? Bohaterowie przedstawień to sami mężczyźni, kobiety są tłem (ewentualnie przyczyną nieszczęść, jak w Braciach Karamazow). Nie piszę tego, by walczyć o „dżenderowe priotytety”, ale by podzielić się taką obserwacją, skoro wypowiedzi artystyczne zawarte w spektaklach można uznać za głosy w dyskusji nad zagadnieniem kaino-ablowych relacji.

Jeśli skupić się właśnie na przedstawieniu jako wypowiedzi w dyskusji, najbardziej poruszającym był dla mnie dość już wiekowy spektakl ze szczecińskiego Teatru Krypta, Moyo Mickybo Owena McCafferty’ego w reżyserii Wiktora Rubina. Widziałam go w 2006 roku i jest on ciekawym przykładem tego, jak spektakl po latach, zagrany przez tych samych aktorów, może nabrać wytrawności, dojrzałości, a nie po prostu się zestarzeć. Historia o przyjaźni dwóch małych mieszkańców Belfastu w latach 70. ubiegłego wieku, należących do dwóch różnych grup religijnych, stała się po latach bardziej wiarygodna. Aktorzy, którym przecież przybyło lat od premiery, dodali swoim postaciom tragicznego rysu, który wynikał nie tyle z wygrywania tragizmu losów ich postaci, ale z jakiejś obojętności, która pojawiła się w końcowych kwestiach spektaklu, kiedy okazało się, że nastoletnia przyjaźń i wynikłe z niej „powinowactwo z wyboru” znaczą o wiele mniej niż przynależność do wyraźnie określonego „plemienia”. Starsi o te kilka lat aktorzy byli w tej retrospekcji swoich postaci znacznie bardziej przekonujący, więcej z nich biło mądrości i zrozumienia sytuacji, w jakiej znalazło się dwóch młodszych nastolatków dorastających w złym miejscu i parszywym czasie. Choć trudno byłoby mi jednoznacznie wpisać postacie z tego przedstawienia w schemat kaino-ablowy, to równocześnie ono właśnie najwięcej mi mówiło o tym, jak silna identyfikacja z mechaniczną wspólnotą może niszczyć ludzkie braterstwo. Jeśli mam być szczera, to właśnie ten spektakl, bardzo prosty w formie, opowiedziany jedynie aktorskimi działaniami, będący w gruncie rzeczy udramatyzowanym opowiadaniem, przemówił do mnie z największą siłą.

Spektaklem, który wprost mówił o dobrym i złym bracie – i w pewnym sensie zabójstwie jednego przez drugiego – było Samospalenie Krzysztofa Szekalskiego w wykonaniu Przemysława Bluszcza. Tytuł sugeruje, że będzie to opowieść o Ryszardzie Siwcu, ale w spektaklu głównym bohaterem jest ubek relacjonujący m.in. wydarzenia ze Stadionu X-lecia. Są one w tym monodramie zaledwie częścią (wcale nie największą) snutej narracji. Mamy głównie do czynienia z opowieścią (broń Boże nie spowiedzią!) zadowolonego z siebie ubeka. Cały spektakl sprawiał wrażenie, jakby miał być tak trochę „do śmiechu”, który po końcowym wyznaniu, że ubek jest młodszym bratem Siwca, powinien nam uwięcnąc w gardłach. Mój główny kłopot z Samospaleniem wynika z jego quasi-dokumentalizmu – mój opór budzi dopisywanie życiorysów realnie istniejącym postaciom. Nie znalazłam nigdzie wzmianki, by Siwiec miał brata ubeka. Dlaczego więc, skoro Siwiec i jego czyn pojawiają się w spektaklu incydentalnie, został on w ogóle wykorzystany? Czy ta konkretna spektaklowa historia byłaby „gorsza”, słabsza w wymowie, gdyby zostawić Siwca w spokoju? Wiem, że akurat ta historia spektaklowa świetnie wpisywała się w program festiwalu i obecne rozliczenia historyczne (np. w Warszawie spektaklowi towarzyszyła wystawa poświęcona Ryszardowi Siwcowi), ale czy rzeczywiście artyści koniecznie potrzebują takiego uprawomocnienia swoich własnych narracji tragicznymi postaciami autentycznymi? Trudno wtedy oceniać ich spektakle wyłącznie jako dzieła sztuki (nawet jeśli jest to sztuka zaangażowana), bo w ten sposób niejako deprecjonuje się i czyn, i osobę prawdziwej postaci. Uwodzicielskość gry Bluszcza (bardzo sprawna zresztą), sposób, w jaki opowiadał o ubeckich przygodach granej postaci, sprawiała wrażenie, że mamy mieć do czynienia z historią lekką i swobodną. Tak przecież nie jest. Choć sama opowieść spektaklowa wiele mówi o skomplikowanych układach ludzkich w czasach PRL-u, to przez czarno-białe potraktowanie postaci gdzieś się ta sfera cienia, w jakiej żyliśmy, zagubiła.

Mam wrażenie, że obecnie ze śmiechem w teatrze jest taka trochę dziwna historia. Pamiętam, jak wiele lat temu bardzo dziwiłam się, że nowojorscy widzowie śmieją się właściwie ze wszystkiego, co pada ze sceny. Każdy grymas, słowo, mógł stać się powodem do wybuchu śmiechu. Reakcje te zdają się obecnie przenosić także do polskich teatrów. Jednym z najmocniejszych i intelektualnie, i artystycznie spektakli festiwalu byli Bracia Karamazow Teatru Provisorium (reż. Janusz Opryński), na którym co jakiś czas wybuchały petardy śmiechu. Nie wiem, czy sprawiło to groteskowe aktorstwo (choć jego groteskowość nie miała raczej służyć wywołaniu wesołości), czy była to reakcja na aktora znanego z telewizji, ale młodsi widzowie (bo to oni głównie się śmiali) zdawali się traktować przynajmniej pierwszą część spektaklu jak komedię obyczajową. Przez to, przynajmniej w czasie poznańskiej prezentacji, zmagania trzech braci z Bogiem i poglądami na to, co etyczne, zostały zepchnięte na drugi plan. Janusz Opryński połączył w tym spektaklu (podobnie zresztą jak w Lodzie, jego ostatniej premierze) sposób budowania przedstawień wywodzący się z teatru alternatywnego z jego skrótem narracyjnym, prostotą i umownością przestrzeni, z estetyką porządnych, tradycyjnych spektakli repertuarowych. Może to wydawać się trochę staroświeckie, ale w Braciach Karamazow nie znajdziemy żadnych fajerwerków inscenizacyjnych. Przestrzeń, narracja, gra aktorska podporządkowane są jednemu – klarownej i precyzyjnej prezentacji problemu wiary, winy i odpowiedzialności. To naprawdę duża przyjemność oglądać tak dobrze skonstruowany teatr. Gdyby jeszcze tylko Opryński zechciał wziąć pod uwagę ograniczenia fizyczno-percepcyjne swoich widzów i przewidział choćby jedną przerwę w tym przeszło dwuipółgodzinnym spektaklu, byłoby o wiele prościej dać się wciągnąć w tę intelektualno-artystyczną ucztę.

Pawłowi Szkotakowi udało się stworzyć rzeczywiście ciekawy przegląd spektakli, które dotykają złych relacji braterskich. Równie monumentalnym przedsięwzięciem, jak Bracia Karamazow, jest Na Boga! Jarosława Murawskiego w reżyserii Marcina Libera z Teatru im. Szaniawskiego w Wałbrzychu. Skomplikowanie narracyjne tekstu Murawskiego (który jest w wielu momentach celną publicystyką napisaną trzynastozgłoskowcem) spowodowało, iż widzowie dostawali w teatrze kartki z czymś na kształt „libretta”, z czym, muszę przyznać, spotkałam się po raz pierwszy w przypadku spektakli granych w języku, w jakim mówią widzowie. Równocześnie trudno nie docenić umiejętności napisania współcześnie długiego, sensownego tekstu trzynastozgłoskowcem. Z Na Boga! mam jednakowoż taki problem, że nie jest to spektakl, o którym mogłabym powiedzieć: podoba się lub nie podoba się. Odbierałam go jako bardzo poważne zaproszenie nie do świata przedstawionego, lecz do dyskusji nad współczesną Polską i polską ludową religijnością. W związku z tym kryteria estetyczne traktuję w tym przedstawieniu zaledwie jako środek (fortunny lub nie) do osiągnięcia celu, jakim są wspólne – tych na scenie i widowni – rozważania o prezentowanym temacie. Choć, jak już temu dawałam wyraz, bardziej mi odpowiada sposób zapraszania do dyskusji w Katechizmie białego człowieka Murawskiego zrealizowanym przez Teatr Rawa z Katowic, to obok wałbrzyskiego spektaklu nie można przejść obojętnie i ja przynajmniej miałam chwilami ochotę (doceniając równocześnie całą teatralną formę, jaką dramatowi nadał Liber) z nim się pokłócić czy raczej pospierać. Mam wrażenie, że Murawski w swojej twórczości próbuje ocalić ideę Boga jako potrzebnego ludziom podmiotu z bardzo mocną i wyrazistą krytyką tego, co z tą ideą Boga robi się obecnie w Polsce. Ta myśl zostaje explicite wyłożona w finałowym monologu Boga/Ojca. Otóż ów Bóg (katolicki, broń Boże nie chrześcijański) zapowiada, że zwija parasol ochronny nad Polską, bo Polacy to wyjątkowo beznadziejny naród. Ale czy da się tę beznadziejność wytłumaczyć głównie działaniem Szatana i całego zastępu postaci biblijnych? Co się stało z wolną wolą?

Równocześnie trudno odmówić temu spektaklowi biegłości i atrakcyjności w sposobie obrazowania rzeczywistości przedstawianej. Liber (nazwany kiedyś Quentinem Tarantino polskiego teatru) bardzo dobrze czuje współczesną kulturę i potrafi sprawnie oraz nowatorsko żonglować jej motywami (diablica-dziennikarka pojawia się jako wyuzdana kobieta, szatan jest punkowcem, a córka poświęcająca się na krzyżu jest wyposażona w atrybuty aktywistek z Femenu itd.). Jest to na pewno bardzo sprawnie zbudowane przedstawienie, bardzo dobrze zagrane (wałbrzyski zespół może stanowić przedmiot zazdrości wielu dyrektorów teatralnych, ale złożyła się na to długa i konsekwentna praca). Artystycznie jest to propozycja, z którą przynajmniej warto się pospierać.

Nie potrafiłam natomiast wykrzesać z siebie choćby odrobiny entuzjazmu dla W mrocznym, mrocznym domu z krakowskiego Teatru im. Słowackiego. O tym, jak nieprzeciętnie mroczne było to spotkanie, świadczy już sam tytuł. Po prostu nie przepadam za takim psychologiczno-bebechowatym teatrem w wydaniu amerykańskim, gdzie obowiązkowo musi się znaleźć problem gwałtu i molestowania seksualnego, i okrutnego ojca, i dysfunkcyjnej rodziny, i zemsty oraz konflikt między bratem nieudacznikiem a bratem człowiekiem sukcesu. W sposób bardzo amerykański (tj. zgodnie z zasadą postępowania: „ja za nic nie odpowiadam – poparzyłem się, bo na kubku nie było informacji, że kawa to gorący napój, więc winny moich kłopotów jest kto inny”) jako przyczyna niepowodzeń życiowych prezentowane są w nim traumy z dzieciństwa, które jednak okazują się traumami nie przez to, że nastąpiły, ale dlatego, że czyny potencjalnie traumatyczne sprawiały przyjemność, a nie powinny (to właśnie odczuwa spektaklowa ofiara pedofila). Na dodatek cały ten Rów Mariański nieszczęść zagrany był w sposób straszliwie nadekspresyjny, żeby nie można było mieć wątpliwości, że chodzi o sprawy straszne i bolesne. Wiązało się to oczywiście z obowiązkowym wrzaskiem i częstym wykrzykiwaniem słowa popularnie określającego pracownicę seksbiznesu oraz ciskaniem się po scenie (jeden z aktorów został tak mocno ciśnięty przez drugiego poza podest sceniczny, że przez chwilę autentycznie zaniepokoiłam się o całość jego kości). Nic na to nie poradzę, nie lubię takiego teatru, choć muszę przyznać, że w przyjętej konwencji zarówno inscenizacja, jak i aktorstwo wypadały bardzo przyzwoicie.

Bliscy Nieznajomi to dość skromny festiwal – zaledwie kilka spektakli, po jednym każdego dnia. W tym roku jednak majowe spotkanie będzie miało swój suplement w postaci Bitwy warszawskiej 1920 Pawła Demirskiego w reżyserii Moniki Strzępki ze Starego Teatru w Krakowie. Jestem entuzjastką tego przedstawienia i już cieszę się na ponowne z nim spotkanie. Tu też w postaciach dwóch synów Polskiej Mamy, Piłsudskiego i Dzierżyńskiego, są sportretowani polscy Abel i Kain. Na szczęście Strzępka i Demirski nie stawiają łatwych diagnoz dotyczących tego, kto jest dobrym, a kto złym bratem i nawet bohater narodowy zaprezentowany jest jako człowiek pełen wahań. Zaproszenie tego spektaklu było ze strony Pawła Szkotaka znakomitą decyzją. Bardzo się cieszę, że to monumentalne, niejednoznaczne i bardzo mądre dzieło zostanie pokazane w Poznaniu – mieście, którego mieszkańcy zostali w spektaklu sportretowani jako przyziemni do bólu drobnomieszczanie, lecz których postawa wobec niepodległości zostaje przez duet Demirski-Strzępka postawiona w samym centrum rozważań nad dawnymi i obecnymi narodowymi „cudami nad Wisłą”.

Niebezpieczeństwem tematycznych festiwali jest to, że „właściwa” tematyka stanie się ważniejsza niż jakość artystyczna spektakli. Pawłowi Szkotakowi udało się pogodzić jedno z drugim i stworzyć rzeczywiście ciekawy przegląd spektakli, które dotykają złych relacji braterskich. Nie wiem, czy udało się poprzez prezentację tej panoramy odczytań toposu Kaina i Abla powiedzieć coś odkrywczego na temat rodzinnych relacji złego i jego ofiary. Zobaczyliśmy za to w Poznaniu kilka dobrych spektakli. Jeśli o mnie chodzi, to już sukces.

13-06-2014

Festiwal Bliscy Nieznajomi. Kain i Abel. Poznań, 27.05-1.06 (suplement 15.06).

skomentuj

Aby potwierdzić, że nie jesteś robotem, wpisz wynik działania:
trzy plus dziesięć jako liczbę: