AKCEPTUJĘ
  • Strona używa plików cookies, korzystanie z niej oznacza, że pliki te zostaną zamieszczone na Twoim urządzeniu. więcej »

Jak się miewa Billy?

27. międzynarodowy Festiwal Szekspirowski, Gdańsk
Romeo i Julia is not dead, fot. Rafał Skwarek  

Przegląd pozakonkursowych propozycji tegorocznego Międzynarodowego Festiwalu Szekspirowskiego to kalejdoskop pożytków z teatralnej lektury filtrowanej przez współczesną perspektywę. Jednych prowadzi ona w stronę oczyszczającego, ale i wycieńczającego rytuału, drugich w kierunku popkulturowego kalejdoskopu skojarzeń. A czasem pojawi się i głos wołającej na puszczy, wzywający do powrotu do źródeł, do tekstu. Jeśli to głos Charlotte Rampling, trudno jej wezwanie zlekceważyć.

Zmierzch wielkich narracji trochę poniewczasie za to z solidnym przytupem obwieścił teatr Needcopany w swoim, kolejnym już prezentowanym na Festiwalu Szekspirowskim spektaklu – po Billy’s Violence sprzed dwóch lat dostaliśmy tym razem Billy’s Joy. I radość była przeokrutna, bo w tym przewrotnym przedstawieniu, które daje widzom potężny zastrzyk adrenaliny prosto w serce (a wykonawcom niezły wycisk), znajdziecie wszystko to, czego nie moglibyście się spodziewać.

Bez wątpienia w tym niezawinionym przez organizatorów szekspirowskim słabszym roku, jakiego emanacją był tegoroczny program festiwalu, Billy’s Joy był najjaśniejszym, przywracającym nadzieję punktem. Ba! Można było odnieść wrażenie, że jego twórcy zamiast siąść i płakać, słabość obracają w siłę. Nie potrafimy już snuć opowieści? Zanim wróci nam wena, bawmy się w poboczne wątki, czerpmy siłę z chaosu, dajmy się ponieść dygresjom, zamieszajmy chochlą w garnku z konwencjami – może wyjdzie nam coś na kształt estofado, hiszpańskiego gulaszu, lekko tylko przyprawionego bulionem z Billy’ego.

Widz pamiętający Billy’s Violence i spodziewający się czytelnego klucza do tej układanki, której fragmenty miały – jak się domyślaliśmy – pochodzić z Szekspirowskich komedii, dostanie figę z makiem. O ile w poprzednim spektaklu Jana Lauwersa dostaliśmy wątki z tragedii Szekspira przełożone na sytuacje domowej przemocy, to tu nic nie jest ani proste, ani oczywiste. Z klasycznych tekstów zostały urywki i nikt nie jest tym, kim się na pierwszy rzut oka wydaje. Opowieści o miłości, tej tragicznej i tej spełnionej, o komediach omyłek, o potyczkach w burzowe noce i o letnich snach zostały wrzucone we współczesny świat z kryzysem męskości, z wyjściem poza zerojedynkowy podział na dwie płcie, z emancypacyjnym głosem kobiet, z rozbratem z pruderią, która powstrzymuje nas przed przyznaniem się do najdzikszych fantazji. Billy’s Joy to spektakl dziki, nieokiełznany, nieokrzesany, wolny od pokus autocenzury, szalony. Niby siedzisz na widowni, a czujesz się jak na karuzeli z turbodoładowaniem. Niedźwiedź gotuje gulasz, a garnki na palnikach strzelają, królewna Śnieżka fantazjuje o gwałcie, Julia zmienia imię na Eden, a Romeo nie może się zdobyć na to, żeby ją zdobyć. W dodatku przez półtorej godziny wszyscy wciąż, bez wytchnienia tańczą i nie są to ani przez chwilę żadne wolne numery, tylko niemalże pogo-maraton sprawiający, że w finale nagie ciała aktorów lśnią od potu. I jest w tym coś z rytuału, tak jakby przez ten taniec chcieli uwolnić się z mocy tych wszystkich miłosnych schematów, zaklętych w klasycznych tekstach, zgodnie z którymi – niezależnie od najbardziej szalonych fantazji realizowanych po drodze – w finale działanie dodawania musi się zgadzać, jeden plus jeden daje dwa i ta dwójka albo w przypadku komedii podąża w stronę ołtarza (lub wraca w zgodzie do małżeńskiego łoża), albo – w tragicznym wariancie – spotyka się w grobie. Tu natomiast żaden z wątków nie zostaje ostatecznie domknięty, porzucamy ten sceniczny wir w sytuacji, kiedy wciąż wszystko może się w nim wydarzyć – Lauwers wręcz zachęca nas do zabawy w skreczowanie szekspirowskich wątków. Wszystko otwiera, niczego nie zamyka. Bardziej inspiruje niż wnikliwie interpretuje, uchyla wieczko nad bulgoczącym garem, który – mamy wrażenie – wciąż podskakuje na ogniu już po tym, jak opuszczamy teatralną salę.

Dla tej opowieści warto było przeżyć ten ciut za długi szekspirowski maraton, w którym jednak nad westchnieniami zachwytu dominowały momenty znużenia i zdecydowanie częściej niż „bingo!” po wyjściu z teatru zdarzało się komentować: „no, może być”. Chociaż bywało i „nie może być!”. W moim przypadku – kilkakrotnie. Pierwszy raz po Hamlet. The dance of the melancholic Jesúsa Herrery, spektaklu, który – czego dowodem owacyjne przyjęcie przez gdańską publiczność – sprawdził się raczej jako ludyczne widowisko niż w jakimkolwiek stopniu pogłębiona, świeża interpretacja tytułowego tekstu. Hamleta Herrery nazwałabym wręcz rewersem Billy’s Joy – tam gdzie w spektaklu Needcompany mieliśmy zrzucanie z koturnów, tu konwencja flamenco tylko podwyższała poziom obcasa, a wraz z nim wzmacniała dawkę patosu, nadmiernej powagi, eskalowania emocji. Gdyby to jeszcze prowadziło do jakichś odkrywczych artystycznych efektów, tymczasem jedynym był wniosek, że językiem flamenco da się opowiedzieć Szekspira. No da się pewnie i Biblię, i Houellebecqua, tylko po co?

Z kolei Michał Siegoczyński w pokazywanym premierowo spektaklu Teatru Wybrzeże Romeo i Julia is not dead (gra tytułu ze sztuką teatralną i filmem Toma Stopparda nie jest przypadkiem, co zresztą dotyczy każdego z kilkudziesięciu, a kto wie, może i ponad stu popkulturowych odniesień – od Urodzonych morderców po sceniczne modne farsy) próbuje dowieść, że klasyczny tekst Szekspira uda się zreanimować, jeśli zmienimy czasowy i obyczajowy kontekst tej opowieści. Z wojny gangów „dawno temu w Weronie” trafiamy w niby to współczesny polski pejzaż. Niby to, bo dużo bardziej przywodzi on na myśl polskie kino gangsterskie z dekady lat dziewięćdziesiątych ubiegłego wieku spod znaku Kilera. Tak czy siak punkt wyjścia nie był zły, a pomysł zanurzenia romansu wszech czasów w bliższym współczesności popkulturowym sosie niósł ze sobą potencjał scenicznego przeboju. Podobnie jak próba zaaplikowania życiodajnego zastrzyku parze głównych bohaterów, co daje widzom szansę oglądania wcale nie tak szczęśliwego (acz nie śmiertelnego) końca ich miłości. Gorzej z realizacją – bohaterowie mówią do siebie przeraźliwie topornym językiem, w którym odbijają się blade echa fraz Pawła Demirskiego i Doroty Masłowskiej – blade, bo pozbawione cienia tamtej finezji, swobody i autentyczności. Aktorzy Wybrzeża idą w tę gargantuiczną, pękającą od obżarstwa popkulturowymi cytatami, odniesieniami do Instagrama i TikToka farsę z zapałem godnym dużo lepszej sprawy i – nie powiem – zdarza im się wybronić drobne fragmenty tego horrendum (tak jak Dorocie Androsz w monologu matki Julii), ale to nie wystarczy, żeby rozbroić kiepskie żarty, szowinistyczne wtręty i wywindować choć o pół piętra wyżej poziom tej realizacji.

Inny kłopot mam z Tragedią Hamleta Henry’ego Maynarda, zrealizowaną przez międzynarodowy team osadzonego w Wielkiej Brytanii Teatru Flabbergast. Kawałek nawet solidnie zrealizowanego fizycznego teatru, niestety z niezbyt czytelnym w tych zapasach na pot, mięśnie i kije emancypacyjnym, oddającym kobietom głos przesłaniem budzi – na przekór aktorskiej determinacji – westchnienie „ale to już było!”. I to ile razy – chciałoby się dodać. Z wrocławskiej perspektywy to znużenie jest o tyle bardziej dolegliwe, że właśnie tu swoje spektakle wywiedzione z podobnego teatralnego klucza realizują Jarosław Fret czy Matej Matejka, autor konsultacji ruchowych przy tym przedsięwzięciu. Tyle że w ich autorskich przedsięwzięciach cielesność aktorów jest wyniesiona na inny, wyższy poziom, koordynacja zespołowa – mam wrażenie – lepsza, podobnie jak kondycja. To wszystko sprawia, że ta forma unosi przekaz z większą swobodą, a widz ogląda spektakl bez tego empatycznego wysiłku, z jakim towarzyszy dźwigającym swoje role wykonawcom Tragedii.

Szczęśliwie między olśnieniem Billy’s Joy, a festiwalowymi rozczarowaniami mieści się całkiem sporo. To między innymi Makbet ŁK’a – Szepty i podszepty, opera syntetyczna Łodzi Kaliskiej, ambitne w zamierzeniu przedsięwzięcie niedawnych, a dziś już posiwiałych awangardzistów. Bardzo luźna inspiracja tragedią Szekspira sprowadza się do opowieści o walce o władzę – tym razem na polu sztuki. W ultrakrótkim, bo zaledwie piętnastominutowym performansie dzieje się dużo i na raz, pada wiele słów, pojawia się kilkanaście postaci i głosów, które nawzajem się zagłuszają, potęgując poczucie chaosu. Wielki Pan Paw rozkłada swój ogon, Permanentny Reżyser naucza i wykłada, a Człowiek Brzuch dumnie masuje swoje brzuszysko. Michał Urbaniak gra solo na saksofonie, a sopranistka Karolina Szymańska-Maziarz śpiewa operowe arie. Jako tytułowe szepty i podszepty (te prowadzące twórców ku zgubie) występują trzy gracje, zgodnie z tradycją Kaliskiej nagie – tu tańczące w kręgu. Jako jedyne uczestniczki show nie wychodziły do finalnych ukłonów, co stawia pod znakiem zapytania nie tyle ich rolę w spektaklu, co stosunek do niej twórców Kaliskiej. Cóż, najwyraźniej leciwa awangarda przegapiła szansę na upodmiotowienie muz i jakoś trudno ten element gładko przełknąć w całym tym ciekawie szalonym, ryzykownym, osobistym braniu się za bary z Makbetem.

Dwa monodramy przyjechały do nas prosto z ojczyzny Szekspira – jeden ciut nowocześniejszy, drugi bardziej oldskulowy, oba mocno osadzone zarówno w literacko-teatralnej klasyce, jak i nieco współcześniejszym dziedzictwie brytyjskiego sarkazmu, tego podszytego goryczą poczucia humoru, które nie boi się ryzyka przekroczeń. Akurat – także poprzez ten drugi element – jest mi zdecydowanie bardziej po drodze z Timem Crouchem, który w Gdańsku pokazał zrealizowany w Royal Lyceum Theatre w Edynburgu spektakl z własnym scenariuszem, współreżyserowany z Karlem Jamesem i Andym Smithem. Truth’s a Dog Must to Kennel (Prawda to pies, który leźć musi do budy) to kreacja zbiegłego błazna króla Leara, przeniesiona jednak we współczesny czas z jego problemami. Mozaikowa narracja, w której miksuje się osobista opowieść Croucha z fragmentami z Szekspira, inteligentna, szybko zmontowana, wymagająca od widza wytężonej uwagi i dobrej kondycji w podążaniu za narracją, nagradzająca go wyzwalającym śmiechem i złudzeniem. Z kolei Pip Utton w swoim At Home with Will Shakespeare zaprasza widzów w domowe pielesze Billy’ego, który akurat musi z siebie wydusić jakiś smaczny kawałek (dla chleba, panie, dla chleba), choć chętniej niż po pióro sięga po butelkę z winem. To opowieść o tym, co mogło kryć się w kulisach procesu twórczego, pozbawiona wycieczek we współczesność, mocno osadzona w historycznych realiach.

Z przyjemnych niespodzianek warto wspomnieć niesiony młodzieńczą energią Sen nocy letniej wyreżyserowany przez Andrija Bilousa w Kijowskim Narodowym Teatrze Akademickim Mołodyj, w którym opowieść Szekspira płynnie łączy się z nowym kulturowym kontekstem ludowej ukraińskiej tradycji. Z magicznych momentów – pokaz Projektu Burzy, ostatniego spektaklu wyreżyserowanego przez Petera Brooka i Marie-Hélène Estienne, którego ubiegłoroczny pokaz na Szekspirowskim przesunęła smutna wiadomość o śmierci wybitnego twórcy. Dostaliśmy teatr oszczędny, skupiony na tekście, ostentacyjnie wręcz rezygnujący ze wszelkiej nowoczesności, spektakl, w którym Prospera gra młody, pochodzący z Rwandy aktor, Ery Nzaramba, a Arielem jest 78-letnia Marilù Marini. Przedstawienie, w którym najmocniej pobrzmiewają kwestie dotyczące wolności i które już po zakończeniu dało widzom dwa zaskakujące bonusy – uwolnienie nieba przez otwarcie dachu nad Teatrem Szekspirowskim i jeden z sonetów przeczytany w hołdzie Brookowi przez Kathryn Hunter.

Z kolei cały festiwal po porywającym spektaklu Needcompany, miał jeszcze drugi, zdecydowanie cichszy finał – to pokazany na zakończenie imprezy spektakl-koncert na dwa głosy: wiolonczelistki Sonii Wieder-Atherton grającej Bacha i aktorki Charlotte Rampling czytającej Szekspirowskie sonety. Klasyczny, skupiony, mistrzowski, ba!, nawet królewski – każdy z tych przymiotników pasuje do Szekspira i Bacha. A choć na spektaklu można było się poczuć odrobinę jak na audiencji w jakimś teatralnym Buckingham, to trudno nie docenić jego skromnego, ale trafiającego prosto w serce zamysłu, który idzie w parze z prostotą wykonania, na jaką mogą sobie pozwolić wyłącznie mistrzynie. Oto dwie damy artystycznej sceny: jedna serwuje nam wiolonczelowe solo, druga czyta wiersze Szekspira – po prostu czyta, celowo rezygnując z wyrazistej interpretacji, zamiast niej dając nam niemalże surowo podawany tekst. Z ciemności co i rusz wyłaniają się fotograficzne portrety. Tak dwie artystki przypominają nam o podstawowych pożytkach płynących ze sztuki. Uważna lektura, wykonywanie i słuchanie muzyki, odsłaniają swoją moc – są w stanie bez żadnej szarlatanerii wywoływać duchy, ożywiać bliskich zmarłych, przywoływać wspomnienia, nieść pocieszenie. Tylko tyle i aż tyle.

06-09-2023

27. międzynarodowy Festiwal Szekspirowski, Gdańsk 26.07-6.08, 2023

skomentuj

Aby potwierdzić, że nie jesteś robotem, wpisz wynik działania:
trzy plus dziesięć jako liczbę:
komentarze (30)