Jeszcze się tli, dmuchaj
Tytuł jest mylący. Ragnarok Teatru Chorea nie jest o walce nordyckich bogów, która skończy świat. Jest o tym, że gdy opadnie bitewny pył, wyłoni się ląd i znów zapłoną gwiazdy, świat zacznie się od nowa. Tym razem będzie dobry, a zamieszkujący go ludzie szczęśliwi.
I teraz najlepsze – jest szansa, że to my będziemy tymi ludźmi. A fakt, że to niemożliwe, nie powinien przeszkadzać w uważnym wyobrażaniu sobie postapokaliptycznego raju. Znajdźmy wizję, która pozwoli lepiej znieść koniec tego świata, który jest i z którym niewiele możemy zrobić.
Tomasz Rodowicz przedstawia swoją wizję w formie przypowieści. Po przyszłość sięga do przeszłości, w doświadczeniu szukając recepty i otuchy. O słuszności tej strategii świadczy książka, która ukazała się niedługo po opisywanej tu premierze, Rodowicz – Teatr – Droga (pod red. Dariusza Kosińskiego). Nadmieniam, gdyby ktoś chciał doświadczenie założyciela Chorei zbadać dokładniej. Ale wróćmy na scenę w Fabryce Sztuki. Podczas gdy pozostała szóstka performerów sprząta meble porozrzucane po wyściełanej dywanami przestrzeni, Rodowicz stoi z boku i snuje opowieść o przygodzie zza koła podbiegunowego. Historia jest niezwykła, barwna i nie będę jej tu streszczał (znajdziecie ją we wspomnianej książce). Dość powiedzieć, że bohater wyprawił się samoczwór ku reniferom i po wielu perypetiach dotarł do namiotu, w którym, patrząc w ogień, uświadomił sobie, czym jest dom. Warto też nadmienić, że wszystko to wydarzyło się naprawdę. Rodowicz nie wymienia nazwisk swoich towarzyszy, jedynie imiona – uzupełnijmy więc: Piotruś (Borowski), Krzyś (Czyżewski), Chris (Bredhold). Reniferów szukali w 1982 roku w ramach wyprawy „Gardzienic”, które lider Chorei współzakładał pięć lat wcześniej. W tę heroiczno-ironiczną relację z pionierskich czasów wcina się nagle kobiecy głos. Odwrócona plecami do widzów, ogarniająca stół Anna Maszewska, mówi: „żadna kobieta nie będzie przeżywała bolesnej miesiączki”. Po chwili dorzuca kilka innych warunków, które zapanują w – jej – nowym świecie. Rozdźwięk między postulatem feministycznej utopii, a męską opowieścią o zdobywaniu świata nie rodzi konfliktu. Dziwne, prawda? Rodowicz zwraca się wprost do widzów, tymczasem pozostali aktorzy wydają się nie zwracać na niego uwagi, zajęci swoimi sprawami. On gada, oni działają – porządkują, meblują, nakrywają, karmią. Uważnie słucha go jedynie młodszy o czterdzieści lat Michał Jóźwik. Za komentarz starczy mu uniesienie brwi, ale to także nie rodzi konfliktu. Czyżby nie było się już o co spierać?
Im dalej w przedstawienie, tym wyraźniej pobrzmiewają kolejne pytania. Czy Ragnarok prezentuje krytyczne spojrzenie na utopijną wspólnotowość teatru kontrkultury z jego niezręcznymi symbolami w rodzaju spotkania przy uczcie (artyści częstują widzów kanapkami)? Czy też przeciwnie – jest wyrazem tęsknoty za czasem, gdy w taką wspólnotę można było wierzyć i nikt nie zadawał trudnych pytań o przywództwo, płeć, przemoc? A może dowodem, że nie wszystko stracone, że stare recepty wciąż działają, a idea teatralnej wspólnoty nie zgasła? Tli się jeszcze, można ją rozdmuchać, trzeba tylko mieć z kim. Rodowicz mówi, że poza ogniem potrzebna jest też osoba, z którą chce się weń patrzeć – wtedy pojawia się dom. Niebezpieczeństwo, które niesie ze sobą ów warunek, ilustruje w jednej z kolejnych scen Jóźwik. Bezgłośnymi krzykami i gestykulacją szuka partnera wśród publiczności. Potrzebuje towarzysza, aby dołączyć do pozostałych performerów, tańczących w tyle sceny – w parach. Ale czy rzeczywiście inni mogą być ocaleniem? Czy da się spotkać koniec inaczej niż w pojedynkę?
***
Ragnarok łódzki zespół przygotował wraz z Adrianem Bartczakiem, młodym choreografem i reżyserem z norweskiego teatru tańca Carte Blanche. Kto widział ostatnie realizacje Chorei: Śmierć na gruszy (reż. Łukasz Kos) czy Ja, Feuerbach (reż. Paweł Głowaty) ten może nową premierę potraktować jako swego rodzaju powrót… do domu? Na pewno do teatru fizycznego i muzycznego, opartego na ruchu i pieśni. Artyści używają sprawdzonych mechanizmów po to, by sprawdzić, co dzisiaj znaczy dom. Czy rzeczywiście ma związek z ogniem – jak przekonują najpierw Rodowicz, a potem w finalnym monologu Joanna Chmielecka – półnaga, siedząca ze skrzyżowanymi nogami przed stolikiem, na którym płoną wysokie świece i tli się kadzidło. Czy obraz ten rzeczywiście odnosi się do przestrzeni jakiegoś rytuału, czy wręcz przeciwnie, jest jedynie ponowoczesnym relaksacyjnym symulakrum? Chorea sięga do zakurzonych słowników teatru antropologicznego, w których zarówno „dom”, jak i „ogień”, a także zachodzące między nimi relacje, to drogowskazy w podróżach po archetypach i sensach istnienia. Ale może przesadzam z tym zakurzeniem? Wszak o tym samym było zrealizowane w samym centrum teatralnego mainstreamu (TR Warszawa) przedstawienie Magdy Szpecht – Wracać wciąż do domu. Z tą różnicą, że reżyserka uruchomiła toposy poprzez fantastykę Ursuli K. Le Guin, a nie język zadłużony w poszukiwaniach Grotowskiego, którym operuje Chorea. Z tej perspektywy nordyckie mity są gdzieś pomiędzy. Ale przecież i bez tych odniesień życzenie, którym Chmielecka kończy swój monolog, brzmi czysto i dotkliwie – „chcę do domu”.
Widzieliśmy tę podróż na samym początku spektaklu. Wygnanie i powrót – dwa końce sznurka, po którym przechodzi groteskowa procesja. Zgrymaszona ciżba uchodźców z apokalipsy, ocalałych. Stłoczeni, bardzo powoli wędrowali przez scenę do wtóru elegijnych smyczków i operowych śpiewów. Ze zmieniającym się przewodnikiem na froncie. Nieustannie zastygając w coraz to nowych skurczach i łamiąc je, raz po raz. To napięcie będzie wracać przez całe przedstawienie. Na przykład w scenie, w której umuzyczniony ruch zamieni aktorów w tryby zegara, ale i później, gdy zwinięte dywany odsłonią białą podłogę, scenę zaleje jasne światło, z głośników wypłynie hałaśliwa elektronika, a aktorzy zatańczą konwulsyjne rozedrganie. O dziwo, to właśnie te fragmenty, w których odpowiedzialny za muzykę Tomasz Krzyżanowski porzucał okołofolkowe rejony i zamiast poddawać się pieśniom, uruchamiał cyfrową, syntetyczną intensywność, miały w sobie najwięcej życia.
Ragnarok jest spektaklem o dość fragmentarycznej strukturze i nieregularnej dramaturgii. Można się w nim zgubić – albo i gorzej – znudzić. Związki pomiędzy poszczególnymi scenami w dużej mierze zależą od dobrej woli widza i jego determinacji w klejeniu znaków. „Cokolwiek zrobisz, pamiętaj, że wszyscy i tak będą się z Ciebie śmiali. Niech Cię to nie odstraszy” – zachęca anonimowy autor w liście, który widzowie znajdują na swoich fotelach i mogą przeczytać przed spektaklem. Adresującemu chodzi o starania dotyczące ratowania kawałka świata („bo w całości przecież i tak już nie da się go uratować”), ale ja bym to – uniwersalne – zdanie przechwycił. Wydaje się w sam raz na fundament mojej wizji na ten czas apokalipsy.
07-09-2022
Teatr Chorea
Ragnarok
reżyseria, choreografia: Adrian Bartczak
scenografia, kostiumy: Marta „El Bruzda” Góźdź
muzyka: Tomasz Krzyżanowski
reżyseria światła: Tomasz Krukowski
konsultacje choreograficzne: Annabelle Bonnéry
obsada: Janusz Adam Biedrzycki, Maja Caban, Joanna Chmielecka, Michał Jóźwik, Małgorzata Lipczyńska, Anna Maszewska, Tomasz Rodowicz
premiera: 23.04.2022
galeria zdjęć Ragnarok, reż. Adrian Bartczak, Teatr Chorea ZOBACZ WIĘCEJ
It's a game. Five dollars is free. Try it It's not an easy game ->-> 카지노사이트
It's a game. Five dollars is free. Try it It's not an easy game ->-> 카지노 사이트 .com