Lament o Patce Molce
Ostatnio odświeżyłam znajomość ze starymi recenzjami Konstantego Puzyny i wróciło do mnie jego niezwykłe w swej prostocie pytanie: „Po jaką cholerę pisać o teatrze, jeśli nie po to, by pisać o życiu?”. Pytanie to mogłoby przyświecać także piszącym dla teatru: o czym mają pisać, jeśli nie o życiu? Ale tu pojawia się trudność. O życiu, czyli o czym konkretnie? O tym, co się samemu prze-żyło? O tym, czym żyje otoczenie, w jakim istniejemy? O tym, czym „żyją” media? Jak ugryźć, przyszpilić życie tak, by widzowie wiedzieli, po jaką cholerę to wszystko zostało pokazane?
Bardzo cenię twórczość Maliny Prześlugi. Uważam, że jak mało kto potrafi znaleźć język, którym w mądry, zabawny i pozbawiony dydaktyzmu sposób opisuje młodym ludziom świat, pokazując, jak się w nim rozpoznać i odnaleźć. Oglądając jednak premierę Kwaśnego mleka, nie potrafiłam znaleźć nic z tego, za co tak lubię i cenię jej twórczość. Prześluga podjęła się w swoim tekście obrony czynów, których moim zdaniem obronić się nie da, a zrozumieć je też trudno.
Jakimikolwiek sposobami teatrolodzy i teoretycy sztuki nie próbowaliby rozgraniczać rzeczywistości scenicznej przynależącej do sztuki od porządku zwykłej rzeczywistości – naszej codzienności, to zawsze na drodze ich usiłowań stanie widz. Widz, który najczęściej odbiera rzeczywistość sceniczną przez soczewkę własnych doświadczeń, przez kontekst świata, w jakim żyje. Dlatego czuję się w obowiązku przywołać moje własne doświadczenie, poprzez które odbieram ten spektakl. Jestem matką, pewnie Matką-Polką i posiadam gen składający się, jak mówi Pierwsza Komórka (najlepsza z obsady Teresa Kwiatkowska), z kiszonej kapusty, kwaśnego mleka i tartej bułki (reszta cząsteczek genu też jest mi pewnie dostępna). Ja-matka żyję w kraju, który obserwował przez ponad rok spektakl medialny pod tytułem Ta Katarzyna – Matka Małej Madzi. Trudno więc historii pokazanej w Kwaśnym mleku nie odbierać w kontekście zdarzeń – siłą rzeczy – obserwowanych dzięki mediom oraz własnych przeżyć związanych z doświadczeniem-bycia-matką.
Tekst Prześlugi wpisuje się w modny ostatnio nurt prezentowania „macierzyństwa bez lukru”.Historia spektaklowa w swojej warstwie fabularnej jest bardzo prosta. Oto bohaterka – nastoletnia Alina (zbieżność imion być może nieprzypadkowa), którą poznajemy w trakcie mechanicznego odbywania stosunku seksualnego z niewidzialnym (i do końca spektaklu nieobecnym na scenie) chłopakiem (jest jej oddany, więc i ona mu się oddaje). Efektem tego aktu jest (niechciana, bo jakże by inaczej) ciąża. Kilkanaście lat wcześniej w ten sam przypadkowy sposób Matka (rewelacyjna Ewa Szumska) poczęła samą Alinę (Dorota Kuduk). Wiemy o tym od Pierwszej Komórki – narratorki. To ona tworzy metakomentarz do prezentowanej opowieści. To ona bierze na siebie winę za całe zło, jakie się wydarzy – gdzieś, w jakimś miejscu źle zmutowała i stąd te wszystkie nieszczęścia – to przez nią kobiety w tym rodzie są nie takie, jakie być powinny. (Nie umieją zapobiegać ciążom? Nie umieją ponosić konsekwencji swoich czynów? Nie potrafią kochać czy może tylko nie potrafią o tym mówić?). Alina, mimo wsparcia ze strony Matki, swojej córki pokochać nie potrafi. Przewija ją, karmi, ale nie jest w stanie powiedzieć „kocham”, nie potrafi znieść płaczu i po prostu… rozkłada ręce. Dziecko wypada jej z rąk i umiera, a ona idzie spać – po prostu. Czułaby ulgę, ale niestety tzw. przechodnie (chór pozostałych postaci, jaki w wariancie agresywnym bądź normatywizującym komentuje zdarzenia) w niewybrednych, pełnych agresji słowach dają jej odczuć, co o niej myślą i co by jej zrobili. Ten fragment tekstu może rzeczywiście być kopią forów internetowych poświęconych niesławnej „Katarzynie W.”. Lecz o ile dzieciobójczyni z realu straciła współczucie i sprowadziła na siebie agresję oraz potępienie, bo oszukiwała, bo wykorzystała i zawiodła potencjał dobrych ludzkich uczuć, to spektaklowa Alina przyznaje się do wszystkiego. Z tym że to „wszystko” to takie w zasadzie „nic” – po prostu rozłożyła ręce i dziecko wypadło. Tak też widzi to Matka Matki (Małgorzata Pieczyńska), która zza grobu mówi, iż normalnie od czegoś takiego dzieci nie umierają.
W długim, pełnym ekspresji (własnych jedynie) uczuć monologu Alina odpowiada ludziom z potępiającego ją chóru, że gdyby znali jej wersję, musieliby wycofać swoje oskarżenia i groźby, tylko że mogłoby już być za późno. Chwilę wcześniej smaruje sobie ręce, spodnie i bluzę dziecięcą oliwką, a potem sypie na swoją głowę zasypkę (taki Matko-Polkowy odpowiednik posypania głowy popiołem?) i tak „utrupiona” stoi przed nami do końca spektaklu. Czyżby czekając na nasze zrozumienie i być może nawet współczucie? Niestety we mnie nie ma go za grosz.
Jeśliby przyjąć, że teatralne spektakle nie tyle prezentują świat samemu sobie, co testują i pokazują różne potencjalności drzemiące w zdarzeniach i sytuacjach, to należałoby Kwaśne mleko potraktować jako przedstawienie znanej historii widzianej z drugiej strony – narracji wypartej przez dominujący (bo medialny) dyskurs. Tu właśnie pojawia się mój sprzeciw wobec tak konstruowanej historii. Bo: posiadanie dzieci nie jest obowiązkiem, nawet jeśli tzw. kultura usiłuje go na kobietach (i w mniejszym stopniu – mężczyznach) wymóc. O tym, że kultura jest źródłem cierpień, pisał wiek temu pewien Austriak i można się było już oswoić z tym rozpoznaniem. Posiadania dzieci daje się uniknąć. Wystarczy nie oddawać się tym, co są nam oddani (lub nie) – sposób absolutnie pewny albo stosować mniej pewne sposoby zwane antykoncepcją. Być może jest to przekonanie bardzo passé, ale jestem zdania, że należy ponosić konsekwencje własnych czynów i brak genu Matki Polki nie jest żadnym usprawiedliwieniem. Żeby nie było wątpliwości – zdaję sobie sprawę, że są kobiety, które nie potrafią pokochać swoich dzieci, ale nie wydaje mi się to dostatecznym usprawiedliwieniem dla zabójstwa. Tekst Prześlugi wpisuje się w modny ostatnio nurt prezentowania „macierzyństwa bez lukru”. Wzbogacenie dotychczasowej narracji na temat macierzyństwa jest niewątpliwie koniecznością, ale mam nieodparte wrażenie, że nastąpiło w ostatnich czasach przegięcie w drugą stronę: nie jest w dobrym tonie mówienie o tym, że bycie matką może być fajne i dawać satysfakcję (choć czasem, jak to generalnie w życiu bywa, jest trudno). Rozumiem, że przejście z kategorii Piss Molonia do kategorii Patki Molki może być trudnym doświadczeniem, ale na Boga, bez przesady! Jeśli zagrożeniem dla mojej tożsamości ma być rozciągnięta skóra na brzuchu, to jakim jestem człowiekiem?
Są takie spektakle, w których warstwa fabularna, narracyjna, filozoficzna, tzw. przesłanie budzi sprzeciw, ale urzekają one, wciągają widza w swój świat swoim wymiarem inscenizacyjnym. Ten spektakl, niestety, do takich nie należy. Jeśli w czytaniu dramatu można było w nim coś ważnego odnaleźć (a coś musiało być, skoro został nagrodzony w konkursie Metafory Rzeczywistości), to inscenizacja wszystko to unicestwiła. Spektakl trwa trochę ponad godzinę, a ciągnie się, jakby trwał dwa razy dłużej. Jest to być może efektem braku energii, który zionie ze sceny (a jeśli tak było na premierze, to co będzie później?). Może jest to efektem pustej, białej przestrzeni, w której, niczym w szklanym terrarium, przebywają Alina i Matka? A może to sprawa aktorów, z których każdy gra tak, jakby grał w innej konwencji. Matka Boska (Marcela Stańko) jest tak naiwnie przerysowana, jakby grała Pierwszą Naiwną w farsie. Jeśli miała to być próba wykpienia wzorca matki – wiecznej cierpiętnicy, to wyszła mało wiarygodnie. Światłość (Mariusz Adamski) jest natomiast natchniono-spokojny, jakby go przed chwilą uprowadzono z wieczorku poezji religijnej.
Broni się od początku do końca jedynie Teresa Kwiatkowska i właśnie w jej lekko ironicznych monologach można odnaleźć to, co dotąd było siłą tekstów Prześlugi: mądrą ironię, dystans i precyzyjne, choć przewrotne operowanie słowem. Pierwsza Komórka mówi wprost do widzów i mówi tak „po prostu”, z lekkością snuje swoje komentarze, rozważania, wskazówki. Jest na tyle dowcipna, na ile trzeba; potrafi też być spokojnie stanowcza, jak wtedy, gdy Matka odkrywa martwego niemowlaka.
Ten spektakl warto obejrzeć dla jednej sceny – tej, w której Matka po odkryciu zwłok przerywa sarkastyczne wywody Pierwszej Komórki na temat objętości serca Matki Polki i krzyczy, że to wszystko nieprawda. Jest to bardzo dobra scena Szumskiej – dobrze napisana i znakomicie zagrana, choć cały czas na krzyku, na wywalaniu ogromnych emocji. Ale ta „bebechowata” scena jest jasnym światłem w tym intelektualno-dowcipnie-sarkastycznym spektaklu. Szumska swoim krzykiem, miotaniem się rozbija w puch jego intelektualną konstrukcję. Nie da się rozumowo wyjaśnić i racjonalnie usprawiedliwić zabójstwa. Odpowiedzią na nie może być tylko niemal zwierzęce wycie z rozpaczy – z rozpaczy nad dzieckiem, nad sobą, nad „odlukrowywaniem”, które odbiera ważną część doświadczania macierzyństwa. Można się było śmiać z Matki, która najdziwaczniejszymi i najczęstszymi „gliglaniami” przemawiała do swojej wnuczki, która infantylizowała relację z dzieckiem. Ale przynajmniej ona jedna coś czuła.
Życia nie sposób rozpracować wyłącznie intelektualnie, z dystansem, z sarkazmem i elokwencją – na zimno. Tym, co nas czasem ratuje (i zdradza), są właśnie „bebechy”, pozawerbalna umiejętność przekazania uczuć, postaw, wartości. A tego w tym spektaklu zabrakło. Szkoda.
20-11-2013
galeria zdjęć Kwaśne mleko, reż. U. Kijak, fot. Joanna Siercha ZOBACZ WIĘCEJ
Teatr Polski w Poznaniu
Malina Prześluga
Kwaśne mleko
reżyseria: Ula Kijak
scenografia i kostiumy: Dominika Skaza
muzyka: Maria Rumińska
obsada: Teresa Kwiatkowska, Dorota Kuduk, Ewa Szumska, Małgorzata Peczyńska, Andrzej Szubski, Marcela Stańko, Mariusz Adamski
premiera: 10.11.2013