(Nie tylko) Miasto
Ogólnopolski Festiwal Teatralny „Pociąg do miasta”, od 2014 roku organizowany przez Teatr Gdynia Główna, to jedno z niewielu trójmiejskich wydarzeń kulturalnych, które odbyło się w tym roku zgodnie z planem. Albo inaczej – odbyło się pomimo utrzymującej się wciąż pandemii, bo plany festiwalowe jako takie uległy przymusowej modyfikacji.
Dzięki zdeterminowaniu załogi Teatru Gdynia Główna (z jego dyrektorkami, Ewą Ignaczak i Idą Bocian, oraz odpowiedzialnym za promocję i organizację Grzegorzem Kujawińskim na czele) 3 sierpnia ruszyła szósta edycja festiwalu, na program którego złożyło się w tym roku sześć przedstawień tzw. „głównego nurtu” oraz dwa, prezentowane naprzemiennie przez sześć festiwalowych dni, spektakle dla dzieci (Bajka o księżniczce Popi i smoku Tarabistraku w reżyserii Ewy Ignaczak oraz Zuchwała historia z zakurzonej półki Grzegorza Kujawińskiego). Z Ewą Ignaczak i Grzegorzem Kujawińskim rozmawiałam na temat festiwalu na początku czerwca, na kilka dni przed otwarciem teatrów po trwającym od marca lockdownie. Oboje przyznali wtedy, że nawet przez moment nie zakładali i nie zakładają, że festiwal może się nie odbyć. I że wszystkie ich działania podczas kwarantanny skupiały się na zaplanowaniu bezpiecznej dla twórców i widzów formy, podporządkowanej reżimowi sanitarnemu. Optymizm organizatorów festiwalu podzieliły zaproszone do tegorocznej edycji teatry – żaden z nich nie zrezygnował z udziału w wydarzeniu, dzięki czemu podczas tegorocznej edycji „Pociągu do miasta” widzowie mogli zobaczyć spektakle Teatru Papahema i Teatru Żydowskiego im. Estery, Rachel i Idy Kamińskich (Białystok, Warszawa), Teatru im. Wilama Horzycy (Toruń), Teatru Nowego Proxima (Kraków), Białostockiego Teatru Lalek oraz Psychoteatru (Wrocław). Zmianie uległy jedynie planowane lokalizacje poszczególnych prezentacji. Raz jeszcze wrócę do mojej rozmowy z Ewą Ignaczak i Grzegorzem Kujawińskim, bo to, co szczególnie utkwiło mi z niej w pamięci, to ich troska o bezpieczeństwo zarówno widza, jak i twórcy. Tę troskę i bezwzględne podporządkowanie się wymogom rzeczywistości w dobie koronawirusa było bardzo wyraźnie widać podczas festiwalowych pokazów. Organizatorzy „Pociągu do miasta” udowodnili z nawiązką, że można zorganizować masowe wydarzenie, unikając jakiegokolwiek chaosu, w warunkach bezpiecznych, reagując w konsekwentny i przemyślany sposób na nieoczekiwane sytuacje, jakimi była zmiana pogody czy „nadwyżka” widzów.
***
Formuła „Pociągu do miasta” zakłada prezentację przedstawień stworzonych z myślą o (na ogół) tradycyjnej scenie w przestrzeniach „nieteatralnych”; podczas sześciu lat trwania wydarzenia były to zarówno przestrzenie wewnątrz rozmaitych budynków (od kawiarni po zrujnowane wnętrze kina), jak i przestrzenie otwarte – dachy, dziedzińce kamienic czy plaża. Lokalizacja danego spektaklu nie była oczywiście podyktowana jedynie atrakcyjnością przestrzeni samej w sobie, lecz jej związkiem z kształtem spektaklu, jego formą, treścią, warstwą semantyczną i symboliczną. W tym roku, pomimo wspomnianych już restrykcji, organizatorom udało się to założenie zrealizować, a wybrane przez nich lokalizacje ciekawie korespondowały z umiejscowionymi w nich przedstawieniami, niejednokrotnie wzbogacając je o dodatkowe sensy czy konteksty.
Repertuar każdej edycji festiwalu układany był zawsze „pod hasłem”, w tym roku brzmiało ono „Stacja Miasto”. W PeKiN-ie w reżyserii Agaty Biziuk (wspólne dzieło białostockiego Teatru Papahema i warszawskiego Teatru Żydowskiego im. Estery, Rachel i Idy Kamińskich) reprezentantem miejskiej tkanki, a zarazem swoistym abstraktem z historii powojennej Polski, staje się warszawski Pałac Kultury. Z kolei w przedstawieniu Mazagan. Miasto w reżyserii Judyty Berłowskiej historia średniowiecznej twierdzy, która „przepłynęła” Atlantyk, jest przyczynkiem do rozważań nad synonimicznością pojęć „miasto” i „dom”.
Program „Pociągu do miasta” ułożony jest tak, aby widz mógł zobaczyć każde z prezentowanych w ramach festiwalu przedstawień. Spektakle są sparowane i pokazywane równolegle dwa dni z rzędu. Ale to czasowe powinowactwo danych przedstawień nie jest oczywiście przypadkowe. Prócz nadrzędnego hasła spajającego wszystkie sześć propozycji, każda z trzech par spektakli „skoligacona” była jeszcze intensywniej. W przypadku PeKiN-u i Mazagan. Miasta chodzi o wpisane w strukturę obu przedstawień nawoływanie do rozmowy na temat tożsamości uwarunkowanej (nie tylko) miejską przestrzenią.
W PeKiN-ie, prezentowanym na dziedzińcu Urzędu Miasta Gdyni (budynek przy 10 Lutego), przestrzeń sceny wyznacza perski dywan, którego charakterystyczny design natychmiast prowadzi naszą wyobraźnię do czasów Polski sprzed transformacji. Skupieni wokół dostojnego bordo widzowie obserwują narodziny Pałacu, który uosobiony przez Mateusza Trzmiela i za sprawą cytatu z Brzechwy, jawi się jako przestrzeń iście baśniowa, sięgająca do fantastycznego „wysoko do góry”. Ale Agata Biziuk bardzo szybko mąci tę skrzącą ironią fantazję kadrami pełnymi mroku. I tego rodzaju narracja, spinająca estetyzujące epokę anegdotki z historycznymi wyimkami pełnymi przejmujących tonów, prowadzona jest przez całą spektaklową czasoprzestrzeń.
PeKiN, obudowujący monumentalną bryłę ciągiem historii i historyjek, czyni Pałac rodzajem soczewki, która próbuje skupić w sobie wszystkie, nieznośnie skłócone wewnętrznie składniki naszej tożsamości, naszych marzeń i koszmarów. Tu horror łączy się z fraszką, tutaj skomplikowane losy rzeźby Przyjaźń Aliny Szapocznikow mijają się z opowieścią o pierwszym striptizie PRL-u (jego twórczynię, Beatkę z Płocka, gra Helena Radzikowska), wreszcie – to tutaj duchy zamordowanych dzieci żydowskich biegają po tym samym dywanie, po którym przechadza się ambitny biznesmen, John Kowalczyk (Trzmiel), chcący zaczarować Pałac w centrum handlowe.
Panowanie nad tą barokową materią idzie reżyserce różnie. Świetnie wypadają fragmenty operujące ironicznym skrótem, gorzej te bardziej rozwinięte. Aktorsko najciekawiej prezentują się Daniel Antoniewicz i Monika Soszka (fenomenalna pani Irenka, trenerka basenowa). Zapisane w fundamentach przedstawienia – jako całość bardzo interesującego, barwnego, dynamicznego, ze świetną muzyką – pytanie o naszą powojenną tożsamość Agata Bizuk przepuszcza przez szkiełka psychodelicznie kolorowego kalejdoskopu. Nie jestem pewna, czy udało nam się tu dokopać do jakiejś odpowiedzi. Ale samo kopanie pozwoliło odkryć co najmniej kilka skrzyń ze skarbami.
O tożsamość pyta również Judyta Berłowska w swojej adaptacji dramatu Beniamina M. Bukowskiego Mazagan. Miasto. Toruńskie przedstawienie jest jednym z najciekawszych spektakli Teatru im. Wilama Horzycy w ostatnich kilku latach. Przedstawienie miało swoją premierę w toruńskiej kawiarni „Pers” i przygotowane było od początku z myślą o przestrzeniach „nieteatralnych”. W Gdyni pokazano je na dziedzińcu słynnego domu Abrahama, w którym mieści się obecnie restauracja, i ta lokalizacja bardzo dobrze korespondowała z nadrzędną dla przedstawienia Berłowskiej zagadką: zakładając, że naszą tożsamość konstytuuje przestrzeń, czy „przeszczepiając” naszą tożsamość, jesteśmy w stanie przenieść też tożsamość miejsca, które nas ukształtowało?
Symbolem tej zagadki jest tytułowe Mazagan, wzniesione w średniowieczu przez Portugalczyków na zachodnim wybrzeżu Maroka. W połowie osiemnastego wieku mieszkańcy miasta, pod wpływem kryzysu polityczno-gospodarczego i ataków marokańskich sił, przenieśli Mazagan (pokonując Ocean Atlantycki) do Brazylii. Bazujące na niemal legendarnej, odległej nam historycznie i czasowo opowieści, przedstawienie Berłowskiej uruchamia w swoich ramach przestrzeń skrajnie wręcz intymną. Widzowie, rozmieszczeni tutaj w przestrzeni znoszącej właściwie tradycyjny podział teatralny, są świadkami opowieści o mieszkańcach domów, które na kształt Mazagan zostały przeszczepione ze swojego pierwotnego miejsca na miejsce pod każdym względem inne.
Przygotowując swój spektakl, twórcy Mazagan pracowali w domu dziecka, zakładzie karnym, w domu pomocy społecznej. Ze skrawków opowieści mieszkańców tych miejsc składa się spektakl, który podejmuje próbę zobrazowania procesów oswajania obcej przestrzeni – za pomocą osobistych pamiątek (ich kształt i charakter oddają użyte w przedstawieniu rekwizyty – drobne bibeloty, zdjęcia, rysunki, domowe ozdoby) oraz intymnych „rytuałów”, zapamiętanych i wyniesionych z „pierwotnego” domu. Widzowie, otrzymawszy listę przedmiotów niezbędnych do zbudowania „Mazagan”, towarzyszą w procesie budowania nowego/starego domu/miasta; są świadkami intymnych sytuacji, które wyznaczają przestrzeń osobistą, wysłuchują fragmentów wypowiedzi autentycznych „przesiedleńców”. W tym znakomitym przedstawieniu (w moim osobistym rankingu była to jedna z trzech najlepszych propozycji tegorocznego „Pociągu…”) widz, na początku uśpiony poczuciem złudnego bezpieczeństwa, doświadcza niemal na własnej skórze opresji wyrwania z przestrzeni osobistej, „swojej” i znanej w miejsce całkowicie obce. Kameralny spektakl toruńskiego Teatru Horzycy zachwyca właściwie każdą swoją płaszczyzną – od umiejętności panowania nad wyjściowym materiałem, poprzez formalne skomponowanie poszczególnych scen, na samej grze aktorskiej skończywszy (trudno tu wskazać wiodącą rolę, cały zespół przedstawienia: Anna Mogalska, Joanna Rozkosz, Mirosława Sobik, Wojciech Jaworski, Niko Niakas, Grzegorz Wiśniewski – zasługuje na głęboki ukłon). Przedstawieniu nie zaszkodziły zupełnie lokalizacyjne turbulencje z pierwszego dnia jego prezentacji, kiedy deszcz zmusił organizatorów do przeniesienia spektaklu do foyer Muzeum Miasta Gdyni, przeciwnie – surowe, niemal puste muzealne wnętrze wzmocniło przejmujący proces odbudowywania tożsamości miejsca i nierozerwalnie z nim połączony, jak udowodnili twórcy świetnego Mazagan, proces rekonstrukcji własnego ja.
Trzeci i czwarty dzień festiwalu obył się na szczęście bez pogodowych fanaberii (z którymi organizatorzy mierzą się dzielnie właściwie każdego roku) i przyniósł widzom kolejne dwa spektakle: dzieło gospodarzy festiwalu, czyli Potop. Pieśń o końcu świata na podstawie nominowanego do NIKE „poematu przewlekłego” Salci Hałas, zaadaptowanego i wyreżyserowanego przez Ewę Ignaczak, a także Nocnych pływaków według dramatu Jose Manuela Mory i w reżyserii Pameli Leończyk z Teatru Nowego Proxima w Krakowie. Potop, jedno z najlepszych przedstawień tegorocznego (niebywale dziwacznego) sezonu teatralnego w Trójmieście, pokazany był na placu przy „Chłodniczaku” (architektoniczny klocek, w którym mieści się Zespół Szkół Chłodniczych i Elektronicznych w Gdyni), czyli właściwie przysłowiowy rzut beretem od miejsca, w którym rozgrywa się akcja poematu Hałas – gdyńskiego „Pekinu”, nielegalnej dzielnicy, powstałej swego czasu na marginesie miasta „z morza i marzeń”, skazanej w spektaklu na kończącą świat, tytułową katastrofę. Utrzymany w poetyce realizmu magicznego Potop Teatru Gdynia Główna to spektakl łączący, tak w warstwie słowa, jak i formy, kolokwialność „namacalnej” codzienności gdyńskiej „dzielnicy biedy” i apokryficzną wzniosłość przepowiedni zapisanej ponad ludzkim słowem. Alinearna opowieść Haliny (Ida Bocian) i Zośki (Małgorzata Polakowska) rozrysowuje krajobraz świata w przededniu Apokalipsy – świata osuwającego się, niczym naruszany przez dewelopera ubogi gdyński „Pekin”, w przepaść, którą otworzyła w końcu żądająca zadośćuczynienia za wszystkie krzywdy Natura. Rozpisane na trójkę aktorów przedstawienie (prócz Bocian i Polakowskiej oglądamy jeszcze Jakuba Kornackiego, reprezentującego świat zewnętrzny wobec „Pekinu”) znakomicie operuje znamionującymi język Hałas ironią i grozą. W pomysłowo i dowcipnie zaaranżowanej przestrzeni scenicznej (chybotliwa, niczym „pekińska” ziemia, konstrukcja z desek i wypełnionych wodą naczyń) bez problemu odnajduje się aktorskie trio ze wspaniałą Małgorzatą Polakowską na czele. Potop. Pieśń o końcu świata to kolejna, jedna z trzech najlepszych propozycji tegorocznej edycji festiwalu.
Z murawy obok burego „Chłodniczaka” przenieśliśmy się następnie na otwarty taras Muzeum Miasta Gdyni, gdzie zaprezentowano Nocnych pływaków, spektakl dyplomowy Pameli Leończyk. Zatopiona w hałasie wakacyjnej, nadmorskiej imprezy, a jednocześnie osobna wobec niej muzealna przestrzeń stała się metaforycznym basenem, gdzie pod osłoną mroku i z dala od spojrzeń ludzkich spotyka się grupka wykluczonych przez normy i poprawność społeczną postaci. Korzenie spektaklu Leończyk tkwią w dramacie Jose Manuela Mory oraz w obejmującym dobę spotkaniu twórców przedstawienia, podczas którego stworzono szkielet wyimaginowanej wspólnoty, przygotowującej się do aktu zbiorowego samobójstwa. Na scenie szkielet ten wypełniają opowieści wszelkiej maści „innych” – Jean G. (Karol Kadłubiec), Chłopiec Gołębica (Adrian Koszewski), marząca o macierzyństwie Dziewczyna z Dobrego Domu (Aleksandra Matlingiewicz), Normalny Chłopiec (Maciej Hanczewski), Kobieta Rozbita (Sylwia Boroń) oraz Niewidzialna Kobieta (Magdalena Sowul), która zza muzycznej konsoli wyznacza rytm nocnego spotkania. Ono zaś jest dla bohaterów momentem bycia w bezpiecznej (chociaż tylko z pozoru) bańce, ale też i chwilą ostatecznej refleksji – z owej bańki nie ma powrotu na społeczne łono, jedyne dostępne wyjście to śmierć. Przedstawienie podzielone jest na oznaczone tytułami rozdziały (napisy wyświetlane na ścianie budynku), bohaterowie, w poetyce przywołującej na myśl metodę hellingerowskich ustawień, wypełniają te rozdziały treścią osobistych opowieści. Ich lejtmotywem jest odrzucenie – ze względu na płeć, seksualną orientację, pochodzenie, życiowe decyzje. Każdą z postaci łączy jeszcze jedno – współistniejące boleśnie poczucie odrzucenia i bunt przeciw temu, co owo odrzucenie mogłoby w jakimś stopniu zniwelować, czyli próbie wślizgnięcia się w proponowane przez społeczną większość normy i wzory. W przypadku tej festiwalowej prezentacji fenomenalną robotę zrobiła lokalizacja – muzealny taras, wyniesiony ponad wakacyjny tłum i jego skoczną muzykę, stał się na tę teatralną godzinę fantasmagorycznym basenem, wyniesionym i odgrodzonym od tłumu, ale też poniekąd uwięzionym w samym centrum ludzkiej masy. Zespół Nocnych pływaków doskonale czuł tę przestrzeń, dzięki czemu dynamiczny, dobrze zagrany (interesujące role Adriana Koszewskiego i Aleksandry Matlingiewicz), okraszony fenomenalną muzyką elektroniczną (wielkie brawa dla Magdaleny Sowul) spektakl wybrzmiał w pełni.
Ostatnie dwa tytuły festiwalu: muzyczno-wokalny monodram Las Angeliki Pytel oraz Puszczańskie opowieści Białostockiego Teatru Lalek, połączył zapisany w tytule i opozycyjny wobec miejskiej dżungli motyw lasu, na poziomie fabularno-znaczeniowym temat ucieczki z/od miasta, na poziomie formy zaś – posłużenie się muzyką/śpiewem jako narzędziem narracyjnym. Jednak pomimo tych cech wspólnych, ostatnie dwa dni festiwalu przyniosły widzom dwa kompletnie inne przedstawienia, także niestety pod względem jakościowym.
Narratorką spektaklu Angeliki Pytel jest młoda kobieta, dla której oknem na świat, zarówno ten zewnętrzny, miejski, jak i wewnętrzny, jest szyba na najwyższym piętrze umiejscowionego w centrum metropolii wieżowca. I znów – świetnie przemyślano festiwalową lokalizację przedstawienia. Wewnętrzny dziedziniec „Bankowca”, dostojnej i potężnej kamienicy w samym centrum Gdyni, szczelnie otoczył bohaterkę przedstawienia dźwiękiem wieczornego miasta i dziesiątkami okien, lśniących wewnętrznym światłem mieszkań i zewnętrznym blaskiem ulicznych lamp. W centrum takiego krajobrazu, potęgującego poczucie zamknięcia i paradoksalnego poniekąd odosobnienia, narratorka snuła swoją opowieść na przemian słowem i śpiewem – o własnej egzystencjalnej niemocy, nieudanych relacjach, duchowym pogubieniu.
Monodram Las, mimo swoich przejmujących tonów, okazał się spektaklem niesamowicie nużącym. Statyczny w formie (Pytel niemal przez cały czas stoi przy mikrofonie, mając za plecami grającego na żywo Pawła Rycherta – Violet Ultra) był jednostajny także w warstwie narracyjnej. Autoterapeutyczne wyznania bohaterki raziły pretensjonalnością, egzaltacją i całkowitym brakiem dystansu czy ironii. Spektaklu nie uratowały dobra muzyka i świetny głos Angeliki Pytel, nie pomogła mu też przydługa forma (osiemdziesiąt minut można było z zyskiem skrócić o jedną trzecią). Odniosłam wrażanie, że momentami dużo bardziej ciekawiły widownię spontaniczne performanse mieszkańców „Bankowca” (zwłaszcza dwójka kilkuletnich dzieci, która z łobuzerskim błyskiem w oku na chwilę ukradła twórcom Lasu widownię).
Dlatego niezwykle się cieszę, że moją finałową stacją tegorocznego „Pociągu do miasta” było znakomite przedstawienie Białostockiego Teatru Lalek. Aby je obejrzeć, trzeba było wspiąć się na najwyższe rewiry gdyńskich Działek Leśnych, gdzie na styku miasta i lasu (dziedziniec usytuowanej tuż przy lesie Szkoły Podstawowej nr 26 przy ulicy Tatrzańskiej) rozegrane zostało niesamowite przedstawienie-koncert, trzeci najlepszy spektakl tegorocznej edycji festiwalu.
Zaadaptowaną na potrzeby spektaklu przestrzeń szkolnego dziedzińca spowijał mrok, rozrzedzony nieznacznie błękitnym światłem; głębię sceny stanowiła betonowa ściana, znad której wyglądał gęsty las. Aktorzy, zajmując sceniczną przestrzeń, zaczęli od próbowania rozstawionych na scenie instrumentów. Kiedy te umilkły, usłyszeliśmy spokojny głos Daniela Laseckiego: „Zatapiam się w głąb puszczy. Spokojnie, powoli”. Bohater Laseckiego z zieloną książeczką w dłoniach (najpewniej teatralna interpretacja postaci Waldemara Sieradzkiego, wieloletniego nadleśniczego Puszczy Białowieskiej i Puszczy Knyszyńskiej, którego spisane opowieści i legendy ludowe stały się dramaturgicznym fundamentem przedstawienia) hipnotyzująco niemal i zaskakująco momentalnie przeniósł nas w puszczańskie labirynty i ich mitologię.
Najpierw puszcza objawiła nam się za pomocą dźwięków – aktorzy (Mateusz Smaczny, Urszula Chrzanowska, wspomniany Daniel Lasecki, Cezary Jabłoński i Michał Karwowski) za pomocą rozmaitych instrumentów wznieśli na scenie puszczańską knieję. Po chwili aktorzy zaczęli wchodzić w role postaci z podlaskich legend i podań, których historie objaśniały skomplikowany puszczański mikrokosmos.
I to tyle. I aż tyle, bo następujące po sobie opowieści olśniewały pod każdym względem – muzycznym, aktorskim, ruchowym, umiejętności ogrania rekwizytów. To, co mnie uderzyło najmocniej w tym przedstawieniu, to z jednej strony niesamowity rodzaj czułości i szacunku w potraktowaniu puszczańskich podań, z drugiej – podejście do nich (i siebie samych w nich) z błyskotliwą autoironią. Właściwie każda z budujących przedstawienie opowieści hipnotyzowała: opowieść o Babie Jagodowej i zagubionym chłopcu (wyśmienity Michał Karwowski), historia Diabła mącącego wodę (świetny Mateusz Smaczny) czy fenomenalnie pomyślany fragment o bogu Perunie (wspaniała rola Cezarego Jabłońskiego). Każdy z aktorów miał na scenie swoje pięć minut, a zarazem wszyscy wspólnie stanowili doskonale zgrany i rozumiejący się zespół.
Ten uruchomiony z ogromną wyobraźnią i talentem świat zniknął równie niespodziewanie, jak się objawił. Kiedy zielona książeczka zatrzasnęła się, puszcza nagle zamilkła, scenę spowiła ciemność. I kiedy aktorzy, nagrodzeni owacjami na stojąco, opuścili scenę, trochę nie wiadomo było, co ze sobą zrobić. W dole migotało miasto, tuż obok nas stała ściana lasu. Po fantastycznym przedstawieniu Michała Jarmoszuka wydała się nadzwyczaj kusząca.
***
Na koniec w telegraficznym skrócie: mimo skomplikowanego czasu, tegoroczna edycja Ogólnopolskiego Festiwalu Teatralnego „Pociąg do miasta” była najlepszą z dotychczasowych. Interesujący repertuar, świetne lokalizacje, bardzo dobra organizacja. To niezwykle budujące, móc obserwować wydarzenie, które będąc początkowo festiwalem mocno kameralnym (w pierwszych latach Teatr Gdynia Główna prezentował w większości swoje realizacje), rozwija się, otwiera i staje się z roku na rok coraz ważniejszym punktem na teatralnej mapie.
09-09-2020
VI Ogólnopolski Festiwal Teatralny „Pociąg do miasta”, Teatr Gdynia Główna, Gdynia 3-8.08.2020.
galeria zdjęć VI Ogólnopolski Festiwal Teatralny „Pociąg do miasta”, Teatr Gdynia Główna ZOBACZ WIĘCEJ