Noc z Renatą Badyl
Bohaterowie tekstów Agnieszki Osieckiej często są jak uczące się chodzić dzieci – czasem śmieszni, przy tym nieporadni, jakby rzuceni nagle w nieznany sobie teren, ale i momentami szczęśliwi, gdy uda im się (choć może tylko na chwilę) stanąć na nogi i pochwycić la joie du vivre.
A przede wszystkim widać w nich ten niegasnący płomień woli życia. Renata Badyl, bohaterka recitalu Julii Rybakowskiej, chodzić już umie, a mimo to potyka się raz po raz o własne zwątpienia, niespełnione miłości, poczucie bezsilności i zniewolenia. A mimo to niejeden z nas pozazdrości jej energii, z jaką podchodzi do kolejnych zgotowanych jej przez los wyzwań.
Osiecka. Byle nie o miłości to godzinne spotkanie z twórczością chyba najbardziej znanej polskiej autorki tekstów piosenek. Byle nie o miłości to również tytuł pierwszego „odcinka” programu Listy śpiewające, który Osiecka zrealizowała dla Teatru Telewizji. Na stronie internetowej Fundacji „Okularnicy”, założonej z myślą o popularyzacji jej twórczości, możemy przeczytać, iż Listy... miały „w sposób smutny i śmieszny opowiedzieć o trudnościach, z jakimi stykają się ludzie przy próbach osiągnięcia głębszego porozumienia”. Spektakl Teatru Nowego wpisuje się w ten „porozumiewawczy” nurt, a jego bohaterka staje się reprezentantką wszystkich kobiet, które poznały, co to znaczy kochać „z przerwami” (jak ujęła to sama Osiecka). Jest przy tym śmiesznie, ale momentami także smutno.
Herbaciane nonsensy, które otwierają recital, to jeden z moich ulubionych utworów Osieckiej. To słodko-gorzka opowieść o dualizmie naszego patrzenia na świat, a ściślej – świat, który dzielimy z ukochaną osobą. Stan euforii towarzyszący zakochaniu łatwo zamienić na stan depresji, gdy ukochany opuszcza nas „o dziesiątej”. Wtedy wszystkie kąty wydają się brzydkie, uroczy dotąd czajnik staje się garbaty, a kot – po prostu „głupi jak cielę”. Filmowe odzwierciedlenie tych dwóch radykalnie odmiennych stanów odnaleźć można w Persepolis, a ściślej w dwóch następujących po sobie momentach opisu chwil spędzonych z ukochanym. Z tą jednak różnicą, iż to nie otoczenie okazuje się beznadziejne, lecz sam (dotychczasowy) obiekt westchnień. Byłabym bardzo zła, gdybym usłyszała słabe wykonanie piosenki, którą darzę osobistą sympatią. Szczęśliwie nie doznałam zawodu. Co więcej, wykonanie Herbacianych nonsensów na deskach Sceny Nowej sprawiło mi ogromną estetyczną przyjemność. Kto zna ich tekst, ten zapewne pamięta, iż pojawia się w nim metafora chińskiego teatrzyku cieni. Reżyser Piotr Kruszczyński umiejętnie wykorzystał tę metaforę i wraz ze scenografką Martą Wyszyńską postanowił ją zaprezentować wizualnie. W pierwszym zatem utworze słyszymy głos Julii Rybakowskiej, ale nie widzimy samej aktorki. Widzimy za to cienie dwóch osób, księżyca, foteli, słoneczników i kota, rzucone na białe płótno, wpisane w ramę i umieszczone pośrodku przestrzeni gry. Nie miałabym nic przeciwko temu, gdyby te cieniste animacje towarzyszyły później aktorce, która pojawia się na scenie już pod postacią piosenkarki Renaty Badyl, rozpoczynającej swój występ piosenką o Miłości w Portofino. Reżyser postanowił jednak inaczej – cienie znikają wraz z pojawieniem się aktorki.
Julia Rybakowska prezentuje wszystkie twarze śpiewająco – z wdziękiem, swobodą i niesłabnącą energią, która po prostu zachwyca.Wraz z „upływającymi” piosenkami Rybakowska (czyli Renata Badyl) odsłania przed widzami swe liczne, wielowymiarowe twarze. Raz jest to uwodząca młoda kobieta (Miłość w Portofino), innym razem mała dziewczynka (Nikt mnie nie kocha), która przeistacza się w gwiazdę disco polo (Noc z Renatą), by po chwili odsłonić swe mordercze oblicze nad dojrzewającą marchewką (Dziewczyna z ogródkiem działkowym). Nie brakuje jej również tak zwanego „pazura”, gdy w rockowym stylu wyśpiewuje zachętę: „Upij się ze mną na wesoło, zechcesz coś chlapnąć, no to chlap”. Julia Rybakowska prezentuje te wszystkie twarze śpiewająco – z wdziękiem, swobodą i niesłabnącą energią, która po prostu zachwyca (w pewnym momencie żałowałam, że na widowni ograniczają nas fotele; gdyby ich nie było, można by poddać się tej energii oraz muzyce i po prostu… rozruszać stare i młode kości).
Aktorka została doceniona również przez publiczność i jurorów XVI edycji konkursu „Pamiętajmy o Osieckiej”, w ramach którego zaprezentowała utwór Biedne badyliszcze. Pojawił się on również w poznańskim recitalu, wywołując u mnie jeszcze większy podziw dla jego interpretatorki. Nie omieszkałam wyszukać w Internecie oryginalnego (tzn. konkursowego) wykonania, ot, z czystej ciekawości. Moją uwagę przykuła wypowiedź prowadzącej galę, która przedstawiając Julię Rybakowską wspomniała, iż ta ukończyła nie tylko szkołę aktorską, ale również i prawo na Uniwersytecie im. Adama Mickiewicza. Chyba nie tylko ja cieszę się, iż koniec końców zwyciężyło aktorstwo.
Recital dopracowano pod każdym względem. Nie byłoby recitalu bez muzyki, bez muzyków. To dzięki nim Renata Badyl mogła w pełni objawić swe różne ja. Dobrze, że muzyków nie ukryto za jakąś częścią scenografii, tylko uwidoczniono na równi z aktorką. Stanowili oni formę antycznego chóru, który komentuje (za pomocą dźwięków) poczynania głównego protagonisty. A czasami wchodzi z nim w dialog. Na szczególne uznanie zasługują Jacek Kita, grający na pianinie (jest także autorem aranżacji wszystkich utworów, które weszły w skład recitalu), oraz gitarzysta Grzegorz Kopala. Ten ostatni wykazał się również talentem wokalnym, w zabawny sposób przekomarzając się z Renatą, która koniecznie chciała wykazać, iż „miłość złe humory ma”.
Recital dopracowano pod każdym względem. Na uwagę zasługują kostiumy Justyny Łagowskiej – świetnie dobrane i zmieniane w miarę metamorfoz „twarzy” głównej bohaterki. Kiedy poznajemy Renatę uwodzicielkę, ubrana jest w seksowny czarny gorset i białą spódnicę ze sztywnego tiulu. Gdy przeistacza się w gwiazdę disco polo – nosi już kiczowate czerwone futerko i białą perukę. W momentach jak najbardziej poważnych przywdziewa natomiast prostą czarną sukienkę. To bardzo zgrabne, nienachlane i nienapuszone podkreślenie charakteru każdego z wcieleń kobiety.
Mężczyzn, do których i o których śpiewa Renata Badyl, symbolizuje manekin (wyglądający trochę jak powiększony Ken firmy Mattel). Taki plastikowy mężczyzna jest całkiem łatwy w obsłudze: można się do niego przytulić, a gdy nas zdenerwuje – łatwo go rozerwać na kawałki i zakopać w ogródku. Zostawić, a uniknąć bycia porzuconą. Trochę więc ta postać plastikowego jegomościa śmieszy, ale jednocześnie (jak to z bohaterami tekstów Osieckiej bywa) przypomina o bolesnych ograniczeniach tych, które do niego wzdychają.
Mimo tego lekko melancholijnego przesłania recitalu, nie sposób nie polubić Renaty Badyl. I tylko żal, że jej występ kończy się po niecałej godzinie. Z chęcią wysłuchałabym tego, co Osiecka (ale koniecznie w interpretacji Julii Rybakowskiej) miała nam jeszcze do powiedzenia na temat skomplikowanych relacji damsko-męskich.
21-02-2014
galeria zdjęć Osiecka, byle nie o miłości, reż P. Kruszczyński, Teatr Nowy w Poznaniu ZOBACZ WIĘCEJ
Teatr Nowy w Poznaniu, Scena Nowa
Osiecka. Byle nie o miłości
reżyseria: Piotr Kruszczyński
scenografia: Marta Wyszyńska
aranżacje i kierownictwo muzyczne: Jacek Kita
kostiumy: Justyna Łagowska
wybór piosenek i wykonanie: Julia Rybakowska
premiera: 15.02.2014
Grzegorz Kopala. Ten ostatni wykazał się również talentem wokalnym, w zabawny sposób przekomarzając się z Renatą, która koniecznie chciała wykazać, iż „miłość złe humory ma”. Grzegorz Kopala to kompozytor, czołowy wokalista boysbandu Just Five, śpiewający na swoich płytach profesjonalnie, multiinstrumentalista