Nowocześnie i naiwnie, z przytupem – dla dzieci
Teatr Muzyczny w Poznaniu na dobre rusza do ofensywy – nie tylko w domenie uprawianej tam sztuki, lecz także dziedzinach równie w nim do niedawna zaniedbanych: w kontaktach krajowych i międzynarodowych, w marketingu, public relations, animacji, badaniu rynku, rozwijaniu więzi ze szkołami, przedszkolami oraz wszelkiej maści instytucjami, które mogą być pomocne w różnego typu wysiłkach podejmowanych przez konsolidujący się zespół.
Nowy dyrektor Przemysław Kieliszewski szybko pokazał swoje niemałe możliwości nie tylko w ostrym ruganiu opieszałych pracowników (vide słynny mail z dużą ilością wściekłych wulgaryzmów, upubliczniony przez związki zawodowe), lecz także (i przede wszystkim) w dziele ożywiania i unowocześniania pracy swej placówki, pogrążonej od lat z górą dwudziestu w operetkowej stęchliźnie. Kulminacją jego pierwszego sezonu w Teatrze Muzycznym będzie zaplanowany na 27 kwietnia koncert Plácido Domingo (przeniesiony z małej sali Teatru do jednej z hal na Międzynarodowych Targach Poznańskich), zaś kontakty z Elżbietą Penderecką i jej Stowarzyszeniem im. Ludwiga van Beethovena zaowocowały pierwszą za nowej dyrekcji, jakże odmienną od dawniejszych, premierą spektaklu przeznaczonego dla dzieci. Poleconym Kieliszewskiemu przez Penderecką utworem jest opera dla dzieci Myszki i wojna, czyli o Dzielnym Albercie i żółtym serze (przedział wiekowy odbiorców jest szeroki: od lat czterech do dwunastu). Autorem muzyki i libretta jest amerykański kompozytor David Chesky, specjalizujący się raczej w jazzie niż w muzyce operowej. W materiałach promocyjnych widnieje informacja, że aż trzykrotnie był nominowany do nagrody Grammy; no i rzeczywiście: muzyka, jaką proponuje dzieciom, jest ciekawa, niebanalna – odpowiednio nowoczesna, ale nie nazbyt poddana ciśnieniu eksperymentu.
Już w szatni przed premierą można było zaobserwować wiele nowości: nadzwyczaj uprzejmych szatniarzy i szatniarki, niespiesznie, niepoganiająco odbierających wierzchnie okrycia od dorosłych i dzieci, a także panie animatorki, malujące dzieciom na twarzach mysie lub kocie pyszczki oraz wąsy. Gdy wszedłem na widownię, tętniącą piskiem i rozgwarem, wzrok mój padł od razu na odsłoniętą scenę, gdzie z lewej strony rozlokowała się już kameralna orkiestra w quasi-szkolnych mundurkach, z tarczami na rękawach białych koszul. Na środku postawiono białe biurko, a za nim na ścianie białą planszę z napisem: „Ja jestem żółty, ty jesteś niebieski”. Dano tym samym widzom pierwszy sygnał różnicy, a więc konfliktu, a więc agresji, czyli… wojny? Niestety, za kilkadziesiąt minut okazało się, że o mało co – tak.
Na scenę tymczasem wkracza dyrektor Teatru Muzycznego, witając wszystkich Znakomitych Gości, z panią Penderecką, autorem muzyki i libretta oraz wiceprezydentem miasta na czele, a potem krótko nakreślając pierwsze posunięcia nowej strategii artystycznej tudzież organizacyjnej swej placówki. Swoją drogą, z zaskoczeniem konstatuję, że David Chesky prezentuje się „antypremierowo” – w bylejakiej bluzie i czarnych, roboczych spodniach z wielkimi kieszeniami na udach.
Fabuła takiej scenicznej mysiej baśni dla dzieci czteroletnich musi być odpowiednio uproszczona, pytanie tylko: do jakiego stopnia? A potem zaczyna się półgodzinna animacja poprzedzająca czterdziestominutowy spektakl. (Uprzedzając wypadki powiem, że dzieci, nawet te młodsze, dziarsko wytrzymały siedemdziesięciominutowy „półmaraton teatralny”, co dobrze świadczy o przedstawieniu. Na przyszłość nie podejmowałbym jednak aż takiego ryzyka.) Pani animatorka (Anna Saciuk-Sędzielarz) żywo, we współpracy z dziećmi prezentuje orkiestrę i jej instrumenty, sprawnie panując nad wartką wymianą zdań. Wolałbym co prawda, żeby dźwięki harfy nie były wciąż kojarzone z szumem morza, saksofonowe glissando – ze śmiechem, zaś niskie tony kontrabasu – z ociężałością słonia, ale na cóż moje wybrzydzanie, skoro dzieci bawią się dobrze i animacja rozwija się „bardzo edukacyjnie”.
Pora na spektakl i prezentację konfliktu między agresywnymi niebieskimi myszami – zwolenniczkami niebieskiego sera – a myszkami czerwonymi, nastawionymi pokojowo, które preferują ser żółty. (Dwadzieścia pięć lat temu taka bezczelna aluzja do koloru czerwonego nie przeszłaby z pewnością przez cenzurę). Stroje są odpowiednio wyraziste i groteskowe, dekoracje (co już zaznaczyłem) skromne, acz znaczące, aktorska gra – odpowiednio ekspresyjna, muzyka interesująca i niebanalna, głosy czyste i dobrze ustawione, zaś orkiestra świetnie współpracuje z solistami. Wszystko piękne, nadobne i sprawne? No, nie do końca. Zgrzyta mi fabuła – naiwna, skrajnie uproszczona. David Chesky zdecydowanie przedobrzył w swej dramaturgicznej realizacji pacyfistycznego przesłania, nie pokazując nic a nic z okropieństw wojny, zapobiegając w zarodku jej scenicznemu rozpętaniu i kontentując się arcysłusznym, lecz niepopartym żadnymi scenicznymi dowodami twierdzeniem, że każda wojna to katastrofa, a pokój jest wartością nadrzędną i bezwzględną.
Oto złowrogi generał niebieskich myszy, niejaki Puszka (Maciej Ogórkiewicz) wysyła negocjatora, tytułowego Alberta (Agnieszka Rehlis), do myszek czerwonych z kategorycznym żądaniem, aby przestawiły swój jadłospis z sera żółtego na niebieski. (Dodajmy dla ułatwienia, że Albertowi na wszelki wypadek towarzyszy pokaźna armia.) I co się dzieje? Oto czerwone myszki dla świętego spokoju i pokoju godzą się na narzucone im rozwiązanie, zaznaczając przy tym, że nadal są zdecydowanymi wielbicielkami żółtego sera, ale jeśli to upodobanie ma być powodem dla rozpętania wojennej zawieruchy, to niech tam – niebieski ser też jest jadalny. Albert przynosi tę zaskakującą wieść generałowi, któremu ze złości aż chwieje się mysi czarny hełm z uszami. Nie mieści mu się w głowie, że można postąpić tak tchórzliwie i ugodowo i nie bronić tak podstawowej wartości, jak ulubiony rodzaj pożywienia! Wysyła zatem Alberta do podstępnych wrogów po raz drugi, no i znowu szlachetny wysłannik przynosi mu pokojowe wieści, znosząc mężnie jego połajanki. Generał postanawia wtedy najechać jednak na ziemie czerwonych myszek, bo takiemu jak on tylko wojna w głowie i nie wyobraża sobie końca wyspekulowanego podstępnie konfliktu bez jej rozpętania. Jednak na wyspie zajmowanej przez wrogów napotyka… koty, które żyją z miejscowymi myszami w zgodzie, ale bardzo nie lubią intruzów, zwłaszcza myszowatych, zwłaszcza mających agresywne zamiary, tak więc od razu żywo deklarują chęć ich spożycia (sera nie jadają – ani niebieskiego, ani żółtego). Na takie dictum generał Puszka pokornieje – od razu zgadza się na propozycję osobistej degustacji znienawidzonego żółtego sera, no i staje się jego bardzo gorącym wielbicielem. Wojna zostaje pozbawiona jakiegokolwiek, nawet najbezsensowniejszego pretekstu, oba mysie plemiona po bratersku się godzą, no i żyją w pokoju tudzież harmonii długo i szczęśliwie.
Chwalmy sprawny aparat, który bez większego trudu dał się zaprząc do niekonwencjonalnych działań w trudnej dziedzinie widowiska dla młodych widzów.Oczywiście, fabuła takiej scenicznej mysiej baśni dla dzieci czteroletnich musi być odpowiednio uproszczona, pytanie tylko: do jakiego stopnia? I co tu zrobić z widzami dwunasto- czy choćby dziesięcioletnimi? Chesky postanowił najwyraźniej nie straszyć dzieci i rozerwać je (a przy okazji wyedukować) całkiem bezstresowo. A to, moim zdaniem, błąd. Nie namawiam nikogo, żeby szedł śladem okropieństw z baśni braci Grimm czy Andersena (choć Bruno Bettelheim by się tu pewnie ze mną nie zgodził), ale takie gładkie, namydlone, podmaślone, prościutkie i bezkonfliktowe rozwiązanie tak poważnego problemu, jak wojna, wydaje mi się mało przekonujące i – że użyję staroświeckiego wyrażenia – niezbyt pedagogiczne. Dzieci, nawet czteroletnie, aż takie głupiutkie nie są. Wiem, co mówię: poświęciłem kilka lat życia badaniu teatru dla dzieci i młodzieży, działając także w międzynarodowym stowarzyszeniu zajmującym się tą problematyką.
Na zdecydowany odpór zasługuje natomiast pomysł, aby w konflikt myszy z myszami wplątać jeszcze koty. Bo przecież w końcu złowrogi (choć śmieszny w swym godnym Myszki Miki czarnym hełmie) herszt niebieskich gryzoni zechciał jednak spróbować żółtego sera dopiero wtedy, gdy miał koty na karku! Czy bez asysty kotów byłby w stanie przystać na tę degustację, a potem wygłosić pochwałę żółtego sera, robiąc tym samym z siebie durnia? No i co tak na co dzień jedzą koty, mając na swej wyspie całe plemię myszy, a nie lubiąc sera?
Czyli wszystko fajnie: do wojny nie dochodzi, bo możemy postraszyć potencjalnych agresorów wspólnym śmiertelnym wrogiem, który chwilowo chce nam pomóc. Za jaką cenę? Tego nie wiemy, bo libretto Cheskyego, a w ślad za nim spektakl w Teatrze Muzycznym nie zdradzają widzom aż tak poufnych informacji. Tym samym cały poważny, złożony problem jest zagłaskany, zafioriturowany, zatupany, zatrąbiony sprawnie działającą wokalno-instrumentalno-teatralną maszynerią. Możemy się tylko domyślać, jakie układy łączą koty z czerwonymi myszami i czego koty zażądały od nich w zamian za „braterską pomoc międzygatunkową”.
Chwalmy więc ów sprawny aparat, który bez większego trudu (patrząc od strony widza) dał się zaprząc do niekonwencjonalnych działań w trudnej dziedzinie widowiska dla młodych widzów, chwalmy Davida Cheskyego za piękną, nowoczesną muzykę, natomiast Cheskyemu – autorowi libretta zaordynujmy jakiś dobry amerykański workshop of creative drama for children and young people, no i co najmniej roczne stypendium w Europie – pełnej niebieskich i czerwonych myszy, gęstej od zapiekłych (i zagłaskanych) konfliktów – najlepiej na Bałkanach albo w którymś z krajów położonych między Rosją a Niemcami. O, mam! – może na Ukrainie?
18-04-2014
Teatr Muzyczny w Poznaniu
Myszki i wojna, czyli o Dzielnym Albercie i żółtym serze
muzyka i libretto: David Chesky
przekład: Izabela Barry, Tadeusz Płatek
kierownictwo muzyczne: Adam Banaszak
reżyseria: Robert Drobniuch
scenografia: Anna Chadaj
obsada: Anna Saciuk-Sędzielarz (animacja), Agnieszka Rehlis, Maciej Ogórkiewicz, Adam Zdunikowski
premiera: 29.03.2014
Wydarzenie towarzyszące XVIII Wielkanocnemu Festiwalowi Ludwiga van Beethovena