AKCEPTUJĘ
  • Strona używa plików cookies, korzystanie z niej oznacza, że pliki te zostaną zamieszczone na Twoim urządzeniu. więcej »

Odtwarzanie przetwarzanie

Ciemności kryją ziemię, reż. Marcin Liber, Teatr Dramatyczny m. st. Warszawy im. Gustawa Holoubka
Pracownik Instytutu Kultury Współczesnej UŁ, redaktor miesięcznika „Dialog”.
A A A
fot. Kasia Bąba  

To jeden z najbardziej fascynujących procesów w kulturze: gdy dzieło staje się klasyką. I, paradoksalnie, staje się nią właśnie wtedy, gdy ta pierwsza, kanoniczna, nierzadko historyczna interpretacja dzieła przestaje wystarczać albo staje się co najmniej niewygodna w użytku. Trochę jak taki muzealny bibelot, który jak już trzeba wyjąć z gabloty, to tylko w rękawiczkach. Ale na wszelki wypadek lepiej nie wyjmować, tylko na niego zerknąć i znaleźć nowe zastosowanie dla jego powidoku.

Patrząc na rejestrację czytania Ciemności kryją ziemię przygotowanego przez Marcina Libera w cyklu Laboratorium Dramatu, zastanawiałem się nad miejscem powieści Andrzejewskiego na takiej wyimaginowanej liście polskich tekstów literackich: już kanon czy jeszcze przedsionek? Bo przecież wiemy, że dla pisarza była ona wyrafinowanym rachunkiem sumienia – rozważaniem o powodach własnej fascynacji komunistycznym totalitaryzmem i na długo zresztą pozostawała ona przykładem prozy osobistej ubranej w historyczny kostium. Tym kostiumem były okrucieństwa inkwizycji czasów Torquemady – inkwizycji, która z kolei sama wchodząc już dawno temu do wąskiego zbioru klasyki wyobrażeń, mimo że realna, zaczęła funkcjonować na prawach mitu z krainy kanonu. Czy podobną drogę przeszła sama powieść Andrzejewskiego? Czy jej historyczna interpretacja stała się na tyle znana, by móc już ją zamknąć w gablocie i nie dotykać, i na tyle cenna, by chcieć szukać zastosowania dla jej powidoku?

Tą szufladkową konstrukcją spiętrzonych tez i pytań (nie będącą zresztą próbą gry z lubianą przez Andrzejewskiego strategią pisarską zamykania opowieści w opowieści) pytam faktycznie o status pisarza: czyśmy go wreszcie pochowali, czy może wciąż widzimy w jego życiu strażnika dogmatu sensów dzieł jego pióra? Bez tego pierwszego jego powieść wciąż pozostawałaby w przedsionku klasyki. Nonsens reguł kanonu. Co ma ożyć, musi obumrzeć.

U Libera nagrobek już nawet nie jest świeży i nie tylko dlatego, że podstawą jego czytania była adaptacja Izabelli Cywińskiej z połowy lat osiemdziesiątych (w której stalinizm był tym bardziej abstrakcyjny, im konkretniejsze stawały się odczytania po-stanowojenne, z nonkonformizmem w kluczu). Prując fabułę i wymazując postaci, zrobił coś, co strukturą przypominało złożony z kilku, mniej niż dziesięciu, scen moralitet, który zresztą można by oglądać w tę i z powrotem, raz zachowując wszystkie etapy tej podróży, raz skacząc po polach. Andrzejewski, losy pisarza i kod historycznej interpretacji zostały w gablocie, i to na tyle wygodnej, by nikt nie uznał ich za zbezczeszczone.

A o czym powiedział Liber? O czym mówi Andrzejewski bez Andrzejewskiego, i to tu i dziś, a nie zawsze i wszędzie? Co najmniej o trzech rzeczach.

Po pierwsze o „efekcie Don Stanislao” – o oszołomieniu potęgą kościelnej instytucji i o przegranej naiwnego idealisty w starciu z powabem hierarchii i obietnicy władzy. Po drugie o oportunizmie zwolenników wewnętrznego eskapizmu i o tym, że jest to najgorsza z dróg. Gorsza niż mniej czy bardziej jawne przejście na stronę władzy, zawsze skutkujące przywdzianiem makiawelicznego stroju; a to trzeci temat tej opowieści i dotyczy współczesnych Torquemadów, którzy jednak – zdaje mi się – Marcina Libera interesują najmniej.

Trzy tematy i trzy postacie: bohaterem pierwszej lektury jest Diego (Marcin Wojciechowski), młody kleryk, który staje przed pokusą wejścia w buty tego, kim dotąd gardził, ale który ma władzę tronu i ołtarza. Opowieść drugą spaja Ojciec Mateo (Modest Ruciński), mentor i powiernik zbuntowanego Diega, ale i – jak się okaże – konformistyczny towarzysz myśli i czynów wielkiego inkwizytora Torquemady (Adam Ferency), który tu, u Libera, nawet nie wykazuje się jakimś specjalnym wyrachowaniem, nie kryjąc się nadmiernie z podłościami myśli i ręki. Jakby wiedział, że do korumpowania idealistów pokroju Diega wystarczy sam urok kościelnej instytucji. Jak sygnalizowałem wcześniej – nie myli się.

Mamy zatem fabularny wyjątek z rozciągniętej na przestrzeni lat powieści Andrzejewskiego, ukazany dodatkowo za pomocą ledwie kilku statycznych epizodów, których poetyka – związana może ze szkicowością formy „performatywnego czytania” i uproszczonej rejestracji – skutkuje ciekawym efektem. Jakbyśmy oglądali rozrzucone w czasie zapętlone rozmowy, w których wiecznie mówi się to samo. Jakby każdy epizod odgrywany był nieustannie, w dobrze znanym z okienka YouTube’a trybie „odtwórz ponownie”. Normalnie ta statyczność emocji w obrębie epizodu mogłaby przeszkadzać (bo zdaje się, że nikt tu do niczego nie musi dorastać, nikt, również Torquemada, nie musi walczyć o rząd dusz). Jednak u Libera robi się z tego jakaś chłodna (ale nie obojętna!) opowieść o maszynie. O takim „świecie-zegarze”, który raz wprawiony w ruch musi poruszać się po określonym torze, zresztą jedynym możliwym. Ta poetyka najwidoczniejsza jest w epizodzie rozmowy Diega z Torquemadą, stylizowanej na wywiad, w którym mikrofon raz zbiera głosy dziennikarza, raz rozmówcy. Nikt tu nie zmieni swoich wyobrażeń: może spaść lawina logiki i nadejść tsunami retorycznych popisów – każdy zostanie przy swoim. Taką rozmowę można toczyć godzinami albo zakończyć po minucie. Każdy wie swoje.

A samo przechodzenie młodego Diega na drugą stronę mocy wydarzy się jakby obok. Mimochodem. Między epizodami, których statyczność zdaje się niczego nie zapowiadać. Kiedy pochłonęła go instytucja zepsucia? Pozostawienie tego pytania bez odpowiedzi raz jeszcze każe nam widzieć w strukturach kościelnego ciała pewien bezwolny mechanizm, który w jednostkach czasu tak odległych od sekund i minut, że nie potrafimy ich odnotować, systematycznie realizuje cel swojego istnienia. Więc może lepiej się poddać? Jak Mateo bratać się z Torquemadą i jednocześnie dywagować o czystości wiary z Diegiem, by w tych wyczekiwanych chwilach spokoju (on to nazwie „modlitwą”) włożyć na uszy słuchawki i nawet nie po to, by czegoś słuchać, ale by wreszcie pozostać sam na sam z ciszą.

Marcin Liber operuje tu grubą kreską, która niejednemu widzowi może się wydać zbyt automatyczna. Z charakterów zostają proste typy, a z dylematu – nieuchronność przegranej. Niemniej może właśnie dzięki temu chwytowi jego rozważania o kompromitacji kościelnej instytucji (a to jest wspólny mianownik wszystkich wątków czytania w Laboratorium Dramatu) nie mają nic z pyskówki, w której fechtuje się pojedynczymi argumentami. Wszystko staje się jakąś alegorią – trochę właśnie jak w dawnym moralitecie, którego poszczególne sceny widzowie znali tak dobrze i z innych niż sam spektakl źródeł, że już nie musieli ich traktować dosłownie.

Zaskakujące jest to czytanie powieści Andrzejewskiego, która na naszych oczach sama ujawnia swoją przynależność do kanonu. Nie dlatego, że dostajemy dowód – zdeformowanej na szkolnych lekcjach polskiego wartości – „ciągłej aktualności problematyki”, ale właśnie dlatego, że możliwy jest remiks sensów i figur. Że każda z nich pozostaje sobą (bo przecież kanoniczna interpretacja dzieła stała się zbyt mocna, by można ją było dziś przenicować), ale może posłużyć do innej układanki. Dylematy, o których mówi tu Liber (czy można wejść między wrony i nie zacząć krakać ich głosem?), potraktowane są zaś naraz z trzeźwością umysłu i rzeczową empatią. W niewiele ponad pół godziny.

A w internetowej retransmisji Dramatycznego wyjątkowym dopełnieniem tego czytania była – szybko zdążyliśmy się już do tego przyzwyczaić – świetna rozmowa Wojciecha Majcherka z Tadeuszem Bartosiem, Stanisławem Obirkiem, o. Tomaszem Dostatnim i reżyserem. „Co może Diego?” – pytał Majcherek. – „Co robić, by nie stać się Diegiem?”. Było to pytanie jak najbardziej z dziś i niestety z dziś. Bo o ile lepiej byłoby móc zamknąć to pytanie w gablocie historii?

10-02-2021

Teatr Dramatyczny m. st. Warszawy im. Gustawa Holoubka
Ciemności kryją ziemię
według powieści Jerzego Andrzejewskiego
na podstawie adaptacji Izabeli Cywińskiej
reżyseria i koncepcja: Marcin Liber
opracowanie muzyczne i graficzne: Adam Witkowski
obsada: Adam Ferency, Modest Ruciński, Marcin Wojciechowski
premiera: 04.01.2021

galeria zdjęć Ciemności kryją ziemię, reż. Marcin Liber, Teatr Dramatyczny m. st. Warszawy im. Gustawa Holoubka <i>Ciemności kryją ziemię</i>, reż. Marcin Liber, Teatr Dramatyczny m. st. Warszawy im. Gustawa Holoubka <i>Ciemności kryją ziemię</i>, reż. Marcin Liber, Teatr Dramatyczny m. st. Warszawy im. Gustawa Holoubka <i>Ciemności kryją ziemię</i>, reż. Marcin Liber, Teatr Dramatyczny m. st. Warszawy im. Gustawa Holoubka ZOBACZ WIĘCEJ
 

skomentuj

Aby potwierdzić, że nie jesteś robotem, wpisz wynik działania:
dwa plus trzy jako liczbę:
komentarze (1)
  • Użytkownik niezalogowany Teatromanka
    Teatromanka 2021-02-14   04:37:54
    Cytuj

    W Laboratorium Dramatu powinny być, zgodnie z nazwą, czytane nowe polskie dramaty. Szczególnie w czasie pandemii. A nie jakieś uznane rzeczy, tudzież najbardziej znane dramaty światowe (ostatnio Bernhnard i Frisch). Słobodzianek niestety idzie na łatwiznę.