AKCEPTUJĘ
  • Strona używa plików cookies, korzystanie z niej oznacza, że pliki te zostaną zamieszczone na Twoim urządzeniu. więcej »

Owszem, dłużyzny były, ale…

Śpiewacy norymberscy, reż. Michael Sturm, Teatr Wielki im. Stanisława Moniuszki w Poznaniu
Profesor Uniwersytetu im. Adama Mickiewicza w Poznaniu, doktor habilitowany. Teatrolog, kulturoznawca, performatyk, kierownik Zakładu Performatyki Instytutu Kulturoznawstwa UAM. Autor, redaktor, współredaktor książek z zakresu historii teatru i teatru współczesnego, twórca wielu artykułów opublikowanych w Polsce (m.in. w „Teatrze” i „Dialogu”), a także za granicą.
A A A
 

Jedyna do dzisiejszych czasów polska inscenizacja Śpiewaków norymberskich Richarda Wagnera miała miejsce w roku… 1908 w warszawskim Teatrze Wielkim.

Kolejnej podjął się dyrektor artystyczny Teatru Wielkiego w Poznaniu, maestro Gabriel Chmura. Premierowy spektakl zaczął się w sobotę, 4 marca o 17.00, skończył około 22.40. Nawet jeśli wliczymy w to dwie ponad półgodzinne przerwy, to i tak musimy stwierdzić, że wytrzymałość poznańskich widzów została wystawiona na ciężką próbę. Niekoniecznie zresztą tylko poznańskich – w operowym foyer słychać było co chwila język niemiecki, nie tylko dlatego że honorowy patronat nad premierą objął ambasador kraju naszych zachodnich sąsiadów. Nawiązanie kontaktu werbalnego z niektórymi niemieckojęzycznymi gośćmi pozwoliło mi odkryć, że tamtejsi miłośnicy Wagnera skorzystali na przykład z bezpośredniego lotniczego połączenia stolicy Wielkopolski z Monachium, no, a podróż samochodem czy pociągiem z Berlina równa się prawie przysłowiowemu rzutowi beretem.

Nie twierdzę, że długość (ujmijmy to szczerzej: rozwlekłość) tej akurat opery Wagnera stanowiła główną przyczynę tak ogromnej przerwy, która dzieli jej pierwsze wystawienie od drugiego, ale coś tu jednak musi być na rzeczy. Sam maestro Chmura przyznał w programie poznańskiego spektaklu, że „dłużyzny… i owszem, są”, dodając jednak od razu, że „za chwilę słyszy się obezwładniająco piękny motyw i znajdujemy się w innym wymiarze. Człowiek ulega tej muzyce, zapada się w nią. Ona zapiera dech”. Po wysłuchaniu jej kilkugodzinnej dawki przyznaję, że owe obezwładniające motywy i owszem, są, ale fotele w Teatrze Wielkim są jednak ciasne i już dość wysłużone, a ich sprężyny…

Nie o widzowskiej wygodzie wypada mi jednak pisać, lecz o Sztuce, w tym wypadku o Sztuce Teatru. Cóż, syntetyzując moje wrażenia, stwierdzam, że inscenizacja dokonana przez niemieckiego artystę, Michaela Sturma, broni się i godnie stawia czoła wyzwaniu, jakie niesie wagnerowska partytura. Sturm, pracujący w tandemie ze scenografem, projektantem kostiumów i (uwaga) reżyserem-współpracownikiem, Matthiasem Engelmannem, namnożył na scenie tak wiele symboliczno-mitologicznych motywów, że już samo ich śledzenie jest dla recenzenta trudne i żmudne, nie mówiąc o próbach ich interpretacji. Mamy tu więc wyrysowany na ścianach astronomiczny model jakiegoś obszaru kosmosu – ten sam motyw widnieje na szacie głównego bohatera opery, Hansa Sachsa, którego partię pięknie odśpiewał Frank van Hove. Nie dość na tym: wszerz niebieskiego „kosmicznego” rysunku pociągnięty jest ogromny, biały napis „wahnsinn”, co po niemiecku znaczy ni mniej, ni więcej, tylko (do wyboru): „szaleństwo, obłęd, psychoza, niepoczytalność, wariactwo, szał, utrata zmysłów”. Lukę w owym napisie stanowią ogromne białe drzwi; aby do nich dojść, trzeba stoczyć krótką i niezbyt wysiloną walkę z grawitacją, jako że sceniczna podłoga jest lekko pochyła.

Prócz tego wśród wagnerowskich bohaterów prawie że nieustannie przebywają, wykonując dziesiątki ważnych, znaczących czynności, wielokrotnie wręcz asystując śpiewakom, grani przez tancerzy i tancerki: Eros w dość groteskowej postaci dzierżącego od czasu do czasu łuk pucołowatego amorka (Beatrice Rancani wtłoczona w gumową, barokowo otyłą, pucołowato-rumianą formę, z której wystają jej nieproporcjonalnie drobne, prawdziwe, ludzkie dłonie i stópki); Pan w postaci wysokiego, półnagiego jegomościa (Krystian Augustyn) z udami i przedramionami otulonymi futrem, rogami godnymi tatrzańskiej kozicy i kopytkami; Eva-pramatka (Diane Sabourin) z nieodzownym cielistym stanikiem i listkiem figowym; Walther (czyli taneczne wcielenie drugiego z głównych bohaterów) połączony z postacią Adama-praojca ubrany takoż, tyle że bez stanika (Fabian Michaux); na koniec mamy niejaką Melancolię (Daria Ozga) w postaci eterycznej anielicy w obszernej sukni oraz wielkiej blond peruce zwieńczonej – jak sama nazwa wskazuje – wiankiem, a także samego Wagnera (Jakub Starzycki) ubranego tak jak utrwalony na fotografiach mistrz – w obszerny płaszcz i beret. Tyle że ten sceniczny Wagner obdarzony jest ogromną głową i odpowiadającym jej rozmiarom beretem, co czyni zeń postać o wymiarze mocno groteskowym. W dodatku jeszcze na samym początku przedstawienia mistrz niegodnie podkrada walizkę wspomnianemu wyżej Waltherowi von Stolzingowi (w roli szlachetnego rycerza-śpiewaka-amatora Christian Voigt), pojawiając się z nią znowu na scenie pod koniec spektaklu. Dodajmy, że walizka nie wraca do właściciela.

Bardzo ważną, na ogół niemą rolę odgrywa nocny strażnik (Tomasz Mazur), którego z kolei reżyser i współreżyser ubrali w pasiasty, strój w barwach „blaugrana” FC Barcelony i charakterystyczną błazeńską czapkę, tyle że krój noszonej przezeń sukni mocno przypomina sutannę. Strażnik dzierży kosę i gra z Sachsem w szachy, co przywołuje oczywiste skojarzenia filmowe (Siódma pieczęć Bergmana – pamiętamy!).

Z prawdziwym wysypem dziwnych a znaczących niemych postaci mamy jednak do czynienia pod koniec drugiego aktu, gdy wielkogłowy Wagner otwiera zapadnię, z której wychodzi kolejne wcielenie Pana, tym razem z wielką maską na głowie, a potem nagle wyraja się ze wszystkich stron gromada dziwolągów, z których każdy zasługiwałby chyba na osobną uczoną analizę. Mamy tu mocno pękatą postać ni to popa, ni papieża z wielką koroną zwieńczoną krzyżem, trzech spiczasto zakapturzonych ni to inkwizytorów, ni to członków Ku-Klux-Klanu, przyodzianego na biało osobnika w białej tragicznej masce na twarzy, dwoje tancerzy w białych maskach królika (ona) oraz świni (on), a przede wszystkim trzy postacie chyba najbardziej bulwersujące: są to mężczyźni ubrani w czarne stringi, czerwone kozaki i błyszczące, granatowe góry od mundurów, ukrywający swe twarze pod maskami przeciwgazowymi, a na głowach noszący… hełmy Wehrmachtu. Zaiste wybuchowa to mieszanka!

Piszę o tym wszystkim w tonie ciut żartobliwym, nie tracąc jednak rzetelnego szacunku dla reżyserskiej roboty Sturma i Engelmanna. Pomimo tych rozlicznych, nie do końca dających się w swym natłoku odczytać zabiegów inscenizacyjno-erudycyjnych, nie przekroczyli oni granicy szaleństwa lub – co gorsza – kiczu, jak to bez żenady uczynił na przykład niedawno realizator brukselsko-poznańskiego Macbetha, Olivier Fredj. Zresztą lojalnie i bardzo czytelnie, biało na niebieskim uprzedzili widzów, że szaleństwo (obłęd, psychoza, niepoczytalność, wariactwo itp., itd.) są integralnym składnikiem ich inscenizacji.

Z pewnością w okresie powojennym główną przeszkodą w dziele scenicznej realizacji Śpiewaków norymberskich w Polsce była warstwa ideowa tej opery. Zaiste, do dziś (a być może zwłaszcza dziś, w dobie pęczniejących nacjonalizmów) trudno się pogodzić z chwalbą rdzennie niemieckiej sztuki zaprezentowaną na koniec przez Hansa Sachsa. Oczywiście Wagner (przypomnijmy: także autor libretta) napisał ją w zupełnie innych czasach, gdy nowoczesne pojmowanie narodu zaledwie raczkowało w Europie, torując dopiero jeszcze bardzo wstępnie drogę nowoczesnym nacjonalizmom, ale gdy słyszę tę perorę dziś, przed oczy nasuwają mi się od razu ciemne twarze ludzi z osiadłej w Niemczech od kilku pokoleń mniejszości tureckiej, a także ponad miliona bliskowschodnich uchodźców, którzy zasilają niemiecki naród i niemiecką kulturę w ostatnich latach.

Jednak reżyserzy zza Odry wybrnęli bardzo zręcznie z tej pułapki: oto wszyscy śpiewacy, śpiewaczki, tancerki i tancerze, łącznie z baletem i chórem, są w trzecim akcie ubrani w śnieżnobiałe mundurki, tyle że ludzie z chóru i baletu mają na przodach kostiumów wypisaną wielką odwróconą literę D (David? Chyba nie – to jeden z pobocznych bohaterów. A może Deutschland?), natomiast śpiewacy norymberscy ubrani są w dwurzędowe garnitury. To umundurowanie świetnie służy końcowemu, wywrotowemu efektowi spektaklu: oto gdy podniecony wyśpiewaną przez Sachsa chwalbą „czysto niemieckiej” sztuki tłum zaczyna dziarsko wytupywać w miejscu wojskowy parademarsch, Sachs-van Hove, przerażony i zrozpaczony, rejteruje ze sceny, przedzierając się przez rozogniony marszem tłum, chwytając się przy tym ekspresyjnie za głowę, jakby chciał wykrzyczeć: „Co ja tu narobiłem, biada, biada mi i memu narodowi!”.
 
Gdyby coś takiego zrealizował reżyser z jakiegokolwiek pozaniemieckiego kraju, uznałbym to zakończenie za dość bezczelną zaczepkę pod adresem ojczyzny Wagnera. Ale Niemcom takie coś uczynić absolutnie wolno i wypada tylko pochwalić ich wyczucie oraz takt, a także pogratulować znalezienia trafnego kontrapunktu dla kojarzących się nacjonalistycznie końcowych wywodów Hansa Sachsa.

Podsumowując: dłużyzny i owszem są, ale jeśli ktoś naprawdę miłuje operę, nie boi się odleżyn w miejscu niewymownym, jest zaopatrzony w butelkę z wodą i (jeśli jest kobietą) potrafi szybko zająć miejsce w kolejce do toalety, żeby w pół godziny dotrzeć do jej wnętrza, nie powinien się wahać – te kilkanaście przepięknych motywów wagnerowskiej muzyki rzeczywiście obezwładnia, a sprawna inscenizacja w znacznym stopniu neutralizuje muzyczne dłużyzny. No i to zakończenie – bezcenne!

19-04-2018

galeria zdjęć Śpiewacy norymberscy, reż. Michael Sturm, Teatr Wielki im. Stanisława Moniuszki w Poznaniu <i>Śpiewacy norymberscy</i>, reż. Michael Sturm, Teatr Wielki im. Stanisława Moniuszki w Poznaniu <i>Śpiewacy norymberscy</i>, reż. Michael Sturm, Teatr Wielki im. Stanisława Moniuszki w Poznaniu <i>Śpiewacy norymberscy</i>, reż. Michael Sturm, Teatr Wielki im. Stanisława Moniuszki w Poznaniu ZOBACZ WIĘCEJ
 

Teatr Wielki im. Stanisława Moniuszki w Poznaniu
Richard Wagner
Śpiewacy norymberscy
kierownictwo muzyczne: Gabriel Chmura
reżyseria: Michael Sturm
scenografia i kostiumy, współpraca reżyserska: Matthias Engelmann
choreografia: John Svensson
reżyseria świateł: Marek Rydian
kierownictwo chóru: Mariusz Otto
obsada: Frank van Hove, Christian Voigt, Monika Mych-Nowicka, Bjørn Waag, Rafał Korpik, Piotr Friebe, Magdalena Wilczyńska-Goś, Szymon Mechliński, Mikołaj Adamczak, Damian Konieczek, Karol Bochański, Marek Szymański, Bartłomiej Szczeszek, Seweryn Ropenga, Szymon Kobyliński, Wojciech Rasiak, Tomasz Mazur, Jakub Starzycki, Diane Sabourin, Fabian Michaux, Beatrice Rancani, Krystian Augustyn, Daria Ozga oraz Carla Farina, Alessandro Pulitani, Louis Raphaneau, Massimiliano Romano, Risako Seki, Oleg Stankov, Andrea Truzzi, a także chór i orkiestra Teatru Wielkiego w Poznaniu, statyści
premiera: 4.03.2018

skomentuj

Aby potwierdzić, że nie jesteś robotem, wpisz wynik działania:
siedem minus cztery jako liczbę: