Pani Zemsta
W szczecińskim Teatrze Współczesnym w ramach partnerskiego projektu Austriackie Forum Kultury sięgnięto po Po sezonie Ödöna von Horvátha.
Zespół teatru na Wałach Chrobrego sprawnie ożywił na scenie tekst. Reżyserce Grażynie Kani udało się zbudować za pomocą dramatu Austriaka wiele niewymuszonych gagów i skeczy, przeczących stereotypom na temat niemieckojęzycznego poczucia humoru. Słusznym zabiegiem inscenizacyjnym była realizacja pomysłu na komedię opartego na wyrazistości postaci scenicznych. Zabieg ten wymagał od aktorów gry poprowadzonej jednowymiarowo. Nie miały to być postacie, którymi targają niepewność i rozterki moralne, lecz osoby, które definiuje się ze względu na jedną przypadłość bądź też problem, który rzutuje na całą ich postawę i określa tożsamość.
Trafny pomysł reżyserki pomogła skutecznie zrealizować scenografka i projektantka kostiumów Magdalena Musiał. Ubrała ona zespół aktorski grający bohaterki i bohaterów von Horvátha w taki sposób, że stroje uwypukliły ich sceniczne emploi. Michał Lewandowski jako Strasser nosił T-shirt z dużym wycięciem, ciemne spodnie, marynarkę obszytą na klapie cekinami oraz nieodłączne policyjne okulary przeciwsłoneczne. I od razu domyśliłem się, że to kombinator i amator kobiet. Karl (Arkadiusz Buszko) w wąskich dżinsach, wysokich trampkach i zamiennie noszonych: bordowej, bejsbolowej kurtce oraz czapce z daszkiem lub dżinsowej koszuli z równie dżinsową kamizelką, przywoływał na myśl miłośnika siłowych, nie do końca pokojowych metod rozwiązywania sporów. Nawet do jego bardziej „odświętnej” wersji, czyli mężczyzny odzianego w atłasową marynarkę z golfem, Magdalena Musiał dodała skórzane rękawiczki, co nadal zdradzało zbójecką naturę Karla. Grany przez Macieja Litkowskiego Max to niespełniony artysta i quasi-intelektualista w wygniecionej, powyciąganej koszuli i za luźnych spodniach z podwiniętymi niedbale nogawkami.
Jedyne dwie postaci kobiece ucharakteryzowano w całkowicie przeciwstawny sposób. Ewa Sobiech jako baronowa Ada von Stetten wpierw paradowała w falbaniastej, kusej, różowej halko-sukience z cętkowanym futrem i króliczymi uszami, aby w drugim akcie zmienić strój na długą, zwiewną suknię z cekinowym beretem. Oba te oblicza baronowej miały ujawniać jej nieskrywane zamiłowanie do blichtru. Natomiast Christine (Katarzyna Bieniek) wyglądała niczym grzeczna harcerka w swoim krótkim, brązowo-pomarańczowym płaszczu i brunatnej sukience z podobnego materiału, będąc w dodatku obarczona nieodłącznym plecakiem ze stelażem.
Dużo wyżej niż morał płynący ze szczecińskiego spektaklu oceniam popis aktorski zespołu, który wystąpił na scenie Teatru Współczesnego. Tak wystrojeni aktorzy i aktorki brawurowo porwali szczecińską publiczność, bawiąc ją żartami i gagami, które – jako się rzekło – uwypuklały charakterystyczne rysy każdej z postaci. Grażyna Kania zamieniła dramat von Horvátha niemal w komedię absurdu. Sytuacje bywały mocno przerysowane, a jakby tego jeszcze było mało, wypowiadane teksty często brzmiały bardzo radykalnie jak na moje (i, mam nadzieję, powszechne dziś) przyzwyczajenia i poglądy. Najwyrazistsze przykłady: mowa o „naturze kobiet”, wygłoszona kolektywnie po kolei przez wszystkich męskich uczestników libacji w hotelowej sali bankietowej, czy ksenofobiczny komentarz z rozpoczynającego spektakl monologu, jaki wypowiedział, wymachując groźnie palcem, Jan z Europy (bezbłędny Grzegorz Młudzik). Przesłanie było tu proste: jeśli komuś nie podobają się stare, „normalne” wartości, niech wraca do siebie.
W trakcie przedstawienia sala często podśmiewała się z tych „krasomówczych popisów”, nagradzając je oklaskami. Skoro jednak te wszystkie nader niepoprawne politycznie fragmenty przedstawienia zyskały tak atrakcyjną aktorsko formę, warto zapytać, czy aby reżyserka i aktorzy nie przesadzili z tą atrakcyjnością. Kontrowersyjne fragmenty tego spektaklu wywołały we mnie przerażające odczucie, że przecież widzowie, beztrosko śmiejąc się z tych wszystkich tak sprawnie, tak śmiesznie, tak niewinnie podanych im poglądów, niejako dają wyraz swojej dla nich aprobaty. W obliczu tego chichocząco-milczącego przyzwolenia na to, co działo się na scenie, zrodziło się we mnie kilka pytań: czy widz rzeczywiście zgadza się z tymi „niebezpiecznymi, raniącymi słowami”, czy jednak bardziej bawi go sposób ich podania? A może to wyśmiewanie się z „tych innych”, którzy posługują się „mową nienawiści”, dając jednocześnie dowód na to, jak bardzo są zacofani i ograniczeni?
Radosną atmosferę przecięła scena, w której próbowano rozegrać zawiązaną wcześniej intrygę: oto Christine przybywa z dobrą nowiną – o swym stanie błogosławionym, będącym efektem poprzednich wakacji, oraz o jego owocu – urodzonym już dziecku. Na takie dictum mężczyźni oskarżają biedną „harcerkę” o rozwiązłość, wmawiając jej, że nie ma pewności, z którym z nich zaszła w ciążę. Oczekują najwyraźniej ucieczki dziewczyny – okrytej złą sławą, a w rzeczywistości Bogu ducha winnej – z upadającego hotelu „Pod pięknym widokiem”. Natomiast Christine z całą stanowczością, ale i z pewną dozą naiwności wypiera się wszystkiego, co próbuje się jej wmówić. Szybko jednak zdaje sobie sprawę, że jej słowo przeciwko słowu (w dodatku zwielokrotnionemu) mężczyzny nie ma żadnej siły przebicia.
Scena „uświadamiania” postaci granej przez Katarzynę Bieniek nie miała już w sobie nic wesołego i pogodnego. Najpierw świecono jej w twarz lampką ze stolika, przy którym została posadzona. Później Robert Gondek, grający Müllera, próbował ją polizać swoim długim językiem. Na koniec piątka aktorów zaczęła przerzucać pomiędzy siebie dziewczynę, a to rozpinając jej sukienkę, a to osuwając rajstopy do kolan. Na widowni nikt się nie zaśmiał, a Christine szybko wyszła ze wstępnego szoku i wyrwała się z tego piekielnego męskiego kręgu. Okazało się, że jest dużo bardziej rezolutna niż przypuszczaliśmy (tę rezolutność maskowała swoją dobrą grą Bieniek, udając skutecznie pierwszą naiwną). Na odchodne Christine rzuciła bowiem, że od wczoraj stała się osobą bardzo majętną, ponieważ otrzymała spadek po bogatej ciotce, który może wykorzystać od momentu uzyskania pełnoletności, co stało się właśnie w dniu wczorajszym, kiedy przybyła do hotelu, oferując swoją pomoc w podniesieniu podupadłej noclegowni. W tym momencie oczywiście nastąpił zwrot akcji: wszyscy mężczyźni zadeklarowali, że oto właśnie zdali sobie sprawę ze swych autentycznych i ciepłych uczuć względem młodej matki.
Po sezonie w Teatrze Współczesnym to podana in extenso w ramach wartkiej scenicznej akcji walka o władzę, gdzie kartą przetargową są czyjeś uczucia, a poza tym (i przede wszystkim) stan konta. Początkowo mężczyźni adorują baronową Adę von Stetten, ponieważ jako jedyna osoba obecna w tym mało przyjemnym hotelu posiada jakieś pieniądze. Jednak baronowa szybko idzie w odstawkę, kiedy okazuje się, że ta młodsza ma znacznie większy majątek. Z ulubienicy mężczyzn – gości i mieszkańców hotelu „Pod pięknym widokiem” Ada von Stetten staje się ich popychadłem, na które wciąż się krzyczy, każe się zejść sobie z drogi i bezustannie przypomina nazbyt już ponoć zaawansowany wiek.
Proste i dość banalne przesłanie tej przypowieści było dla mnie strawne, póki podawane w sprawnie zagranej, komicznej formie. Spektakl nie raził wtedy moralizatorstwem, a widz mógł uznać, że nic nie zostało mu wyłożone ex cathedra, lecz sam się czegoś nauczył na podstawie odegranej na scenie historii. Dobrym przykładem takiego uciekania od oświecania widzów na siłę była scena, w której po nocnych zakrapianych szaleństwach pojawiła się baronowa z twarzą ozdobioną zdecydowanie „wczorajszym” makijażem. Widząc reakcję pozostałych, rozmazana arystokratka rzuciła mimochodem, że wie, jak „słodko wygląda, kiedy śpi”. Wszystko to działo się w momencie, gdy dość brutalnie dawano jej do zrozumienia, gdzie od teraz jest jej nowe miejsce w hotelowej hierarchii.
Nie mam wątpliwości, że to właśnie siła szczecińskiego zespołu zadecydowała o sukcesie całego spektaklu.Z przyczyn dla mnie niezrozumiałych przed ostatnimi dwudziestoma minutami spektaklu nastąpiła około półgodzinna przerwa. Uznałem ten fakt za bardzo dobry dowód na to, że to, co dzieje się w foyer teatru, nadal często traktuje się jako ważniejsze od tego, co dzieje się na scenie. Zachodniopomorska elita miała okazję, aby przypomnieć o swoim istnieniu, poplotkować oraz powiedzieć sobie nawzajem kilka miłych słów. Moja propozycja, uwzględniająca oczywiście tę narzucającą się konieczność, jest taka, by przerwę nieco wyśrodkować w czasie, a nie zostawiać jej na sam finał spektaklu, bowiem owa nieszczęśliwie ulokowana pauza niestety „odłączyła zasilanie” zarówno widzom, jak i aktorom.
Poza tym ten ostatni, rozegrany po przerwie fragment spektaklu, to nic innego jak walenie widza wałkiem po głowie: dość dobrze wcześniej skrywane moralizatorstwo teraz wylazło bezwstydnie na wierzch. Kluczowym momentem była tu scena, w której Christine wystąpiła przed szereg zalotników i stwierdziła w dialogu prowadzonym ze Strasserem, reprezentującym głos wszystkich mężczyzn, że – parafrazując – kobietę należy kochać niezależnie od tego, czy jest bogata, czy jest biedna, bo Bóg (na którego imię ciągle powoływali się wszyscy bohaterowie) tak chce. Odkrywcze, prawda?
Na szczęście reżyserka sprawnie wymanewrowała spektakl z tej mielizny i uratowała ów końcowy fragment poprzez zdynamizowanie go: po wygłoszeniu tych wszystkich mądrości życiowych o głębokości zbliżonej do dziecięcego brodzika wychodząca na pociąg Bieniek ucieka przed goniącymi ją zalotnikami przez wciąż obracaną rękami pracowników technicznych scenę. Co więcej, ten najostatniejszy fragment spektaklu, czyli pożegnanie oraz epicka pogoń, rozgrywa się trzykrotnie, stąd też wszyscy jego uczestnicy, wypowiadając ponownie te same kwestie, są coraz bardziej spoceni i zasapani. Kania zasugerowała w ten sposób, że to, co trywialne i banalne, mimo że takie jest, wciąż się im (a często i nam) przytrafia.
Nie ma miłości bez… zdrady – tak można by po obejrzeniu sparafrazować tekst znanej piosenki śpiewanej przez Violettę Villas. Miłość w popkulturze może spowszednieć, można pokazywać ją na najbardziej kiczowatym tle, takim jak choćby scenografia w Po sezonie. Stanowiły ją: ulokowana po prawej stronie sceny plastikowa palma w donicy, skórzany, wysiedziany fotel, fragment ściany z wyblakłą tapetą i zawieszonym aparatem telefonicznym oraz (przede wszystkim!) ruchoma, foremna konstrukcja o trójkątnym kształcie, przed którą ustawiono kilka podniszczonych, zmieniających nieustannie swe położenie stolików i krzeseł. Konstrukcja ta w zależności od ustawienia stawała się wnętrzem hotelowej restauracji lub wykończoną złotymi, powiewającymi paskami salą bankietową albo też korytarzem z tandetnie podświetlonym wejściem do pokoju 12B. Ten mało gustowny wystrój nadawał doskonale ton relacjom, jakie rodziły się w jego tle. Miłość jest przecież wszędzie, w każdym filmie, w każdej książce, była ona także obecna w każdej piosence, którą wykonywano w szczecińskim spektaklu na żywo jako uzupełnienie akcji scenicznej. Sposób wykonania love songów przez Grzegorza Młudzika przywoływał na myśl najbardziej kiczowate klisze z „szołbiznesu”. Tło muzyczne tych żałosnych pień, wygrywane na keyboardzie, odświeżyło mi w pamięci wszystkie wesela, na których miałem okazję być.
O ile temat „miłość” w spektaklu Kani mocno blednie i staje się jedynie schematem, o tyle zemsta w pokazanym na szczecińskiej scenie środowisku nadal wygląda okazale. Zwłaszcza kiedy jest dziełem tak naiwnej osóbki, jak Christine granej przez Katarzynę Bieniek, której można wmówić nawet to, że nie wysłała setki listów do ojca swojego dziecka. Miłość w takim rozrachunku to pewna niewiadoma. Przecież kiedy Max (Maciej Litkowski) widzi po raz pierwszy na scenie Christine, zaczyna skakać, przewracać krzesła, rozrywać koszulę i podnosić stoły. Zachowuje się tak, jakby strzała Amora trafiła go od pierwszego wejrzenia. Jednak już za moment knuje z pozostałymi mężczyznami przeciwko niej, a widz dowiaduje się później, że przed brzemiennym w skutkach romansem ze Strasserem (Michał Lewandowski) była ona zauroczona właśnie Maxem. Można więc pytać, czy to jest miłość, czy li tylko „zakochanie”? Nigdy się tego nie dowiemy, za to kiedy pojawia się zemsta, zawsze wiadomo, czym jest, z czym się ją je i jak smakuje.
Dużo wyżej niż morał płynący ze szczecińskiego spektaklu oceniam popis aktorski zespołu, który wystąpił na scenie Teatru Współczesnego. Wiele scen w tym przedstawieniu opierało się na gagach, które potrafiły autentycznie rozbawić widza, jak choćby oburzenie Maxa po tym, jak Müller nazwał jego bose stopy „śmierdziuchami”. Zamysł takiego zainscenizowania prawie stuletniego dramatu wymagał od aktorów wejścia na wyżyny ich możliwości i grania na totalnym luzie. Było to niezwykle ryzykowne, ale aktorzy Współczesnego po profesorsku rozprawili się z tekstem von Horvátha. Należy tu przede wszystkim wyróżnić zdecydowanego ulubieńca publiczności i mistrza drugiego planu, Grzegorza Młudzika. Aktor ten, obleczony w niezwykle poważny wyraz twarzy, dał się poznać jako doskonały wodzirej, który nawet kiedy przypominał nam o wyłączeniu telefonów komórkowych, potrafił wywołać nasz uśmiech. Młudzika należy pochwalić też i za to, że ożywił spektakl swoimi prześmiewczymi interpretacjami największych przebojów o miłości, które wykonywał na żywo.
Moim cichym faworytem był również Marian Dworakowski. Aktor ten w sposób dla mnie niepojęty wszedł w rolę barona Emanuela von Stettena. Wydaje się, że całą wielkość postaci zbudował w oparciu o jedną informację, którą poznał również widz – taką mianowicie, że w domu rodzinnym zwykło się nazywać barona „Bubusiem”. Na kanwie tego przezwiska Dworakowski zbudował rewelacyjną rolę pierdołowatego i zmanierowanego człowieka, który mając nóż na gardle, potrafi ni stąd, ni zowąd zmontować wyrafinowaną intrygę. Pełen uznania, biłem mu z pozostałymi widzami brawo po scenie, w której Dworakowski telefonuje na policję, a w trakcie oczekiwania na połączenie słuchawka nieoczekiwanie zaczyna „dostarczać mu zbyt wiele przyjemności”, wędrując od twarzy ku miejscom znacznie poniżej pasa. Nie mam wątpliwości, że to właśnie siła szczecińskiego zespołu zadecydowała o sukcesie całego spektaklu. Praca aktorów i aktorek sprawiła, że wyblakły hotel „Pod pięknym widokiem” uzyskał bardziej wyraziste barwy.
5-02-2014
Teatr Współczesny w Szczecinie
Ödön von Horváth
Po sezonie
przekład: Jacek St. Buras
reżyseria: Grażyna Kania
scenografia i kostiumy: Magdalena Musiał
muzyka i aranżacja: Dominik Strycharski
reżyseria światła: Michał Głaszczka
obsada: Katarzyna Bieniek, Ewa Sobiech, Arkadiusz Buszko, Marian Dworakowski, Robert Gondek, Michał Lewandowski, Maciej Litkowski, Grzegorz Młudzik
premiera: 18.01.2014
Anna Paliga napisała na facebooku: Szanowni Państwo, na wczorajszej Małej Radzie Programowej Łódzkiej Szkoły Filmowej przedstawiłam swoje stanowisko wobec nadużyć skierowanych wobec studentów, a panujących od lat w strukturach tejże szkoły. List: Przykro mi, że muszę poruszać ten temat – najchętniej opowiadałabym o wymarzonych warsztatach castingowych, które chciałabym prowadzić albo o wątpliwej jakości zajęciach aktorstwa filmowego, o które należałoby zadbać. Tymczasem mam potrzebę opowiadania o strachu. W moim odczuciu to, czego uczelnia nie daje nam najbardziej, to zwykłe poczucie bezpieczeństwa i zasady etyki. Absolwenci nie wiedzą, jakie są ich prawa jako aktorów, jak można bronić się przed mobbingiem, wykorzystaniem seksualnym na planie, a przemocowe przekraczanie swoich granic psychicznych i fizycznych uważają za niezbywalną część zawodu. Na wydziale aktorskim panuje absurdalne i niszczące przekonanie, że młodych należy „łamać” i „przyzwyczajać do zaciskania zębów”, a także że doświadczanie przemocy pomoże im w zostaniu lepszymi aktorami. Studenci, wychodząc do świata profesjonalnych planów filmowych, nie są przygotowani na stawianie oporu manipulacjom i zastraszaniu. To prowadzi do kontuzji, frustracji, zaburzeń odżywiania, załamań nerwowych... Garść faktów - garść sytuacji, do których doszło podczas mojej nauki na wydziale aktorskim. Większość z tych zdarzeń z pewnością dotarła do władz wydziału, bądź uczelni i z premedytacją zostały zamiecione pod dywan. - Elementarne zadania aktorskie I rok, dr hab. Mariusz Jakus widząc studenta stojącego poza pozycją, wpadł w furię i rzucił w grającą grupę krzesłem, które wybiło dziurę w suficie, po czym z pięściami ruszył na rzeczonego studenta. Przed uderzeniem powstrzymał się w ostatnim momencie, widząc grupę chowającą się w kątach sali. Później Jakus wielokrotnie deprecjonował jego pracę wmawiając mu, że do niczego się nie nadaje i nigdy nie zostanie aktorem. - Rola współczesna III rok, próby odbywające się w szkole do 5 rano. Dr Grzegorz Wiśniewski uderzył studentkę w twarz tak mocno, że z nosa trysnęła jej krew. Do przerażonego partnera scenicznego dziewczyny powiedział „tak to powinieneś grać, ucz się”. Kiedy Jagoda Szelc opowiedziała o tym zdarzeniu w wywiadzie po premierze „Monumentu”, sprawa została skrzętnie przemilczana zarówno przez władze uczelni, jak i władze wydziału. - Proza rok III, prof. Bronisław Wrocławski wyciągnął studentkę na środek sceny, po czym pogryzł ją od dłoni do szyi na oczach całej grupy, po to żeby pokazać drugiemu studentowi, jak gra się pożądanie. - Sceny współczesne II rok, dr Grażyna Kania zmusiła studentkę do rozebrania się w trakcie egzaminu. Przed samym pokazem, kiedy moja koleżanka wciąż stawiała opór padło sformułowanie „Albo zdejmiesz stanik, albo wyrzucę cię z uczelni”. Pani ta nie przestała pracować na wydziale. Została zaproszona do pracy z innym rokiem na warsztatach prowadzonych w trakcie ich wolnych weekendów. Warsztaty były obowiązkowe. - Ćwiczenia aktorskie I rok, dyrektor Teatru Jaracza Waldemar Zawodziński przeprowadził zajęcia z pierwszym rokiem, na których nakazał studentom stanąć w parach w samych cielistych majtkach naprzeciwko siebie i mówić o tym, co nie podoba się im w ciele swojego partnera. Miało to ich nauczyć, że aktor musi konfrontować się ze swoimi kompleksami. Studenci nie zostali zapytani o zgodę na takie ćwiczenie podług zasady „jeśli chcesz zostać aktorem, to musisz cierpieć”. Była to dla nich na tyle duża trauma, że fuksowany przez nich rok (mój rok) musiał nosić przy tabliczkach z imieniem i nazwiskiem cieliste majtki na znak protestu. - Dyplom, rok IV, prof. dr hab. Mariusz Grzegorzek, rektor naszej szkoły w trakcie prac nad dyplomem wielokrotnie, niemalże codziennie przez okres trwania prób wpadał w furię i nazywał mnie „pierdoloną szmatą, kurwą”. Poniżał zarówno mnie, jak i moich kolegów w obecności całej grupy i pracowników technicznych. Najmniejszy błąd wprowadzał go w stan niepowstrzymanej agresji słownej potęgowanej przedpremierowym stresem. O wszystkim szczegółowo dowiedział się ode mnie prorektor Michał Staszczak. Usłyszałam, że „nie umiem zaciskać zębów, a powinnam” i że „jestem zbyt miękka na ten zawód”. Skończyło się to dla mnie załamaniem nerwowym, tabletkami przeciwlękowymi i długotrwałą terapią. Te sytuacje to tylko kropla w morzu nadużyć, mających miejsce na naszym wydziale. To tylko kropla, do której umiem się przyznać, nie obarczając obowiązkiem opowiadania swoich często zastraszonych kolegów. Ale jest to temat rzeka – wystarczy kuluarowo zacząć ten temat w gronie studentów, a historie płyną lawinowo. Nieograniczona władza, którą profesorowie mają nad nami – wybrańcami, którzy długo przygotowywali się, by dostać się do Szkoły Marzeń i którzy w każdym momencie mogą zostać z niej wydaleni za sprawą kaprysu wykładowcy – ta władza powoduje, że przemoc nie jest zgłaszana, a sprawcy nie zostają ukarani. Od pierwszych dni na uczelni wyższe lata opowiadają o takich zachowaniach jak o normie, z którą należy się pogodzić, bo „tak było, tak będzie. I tak kiedyś było jeszcze gorzej”. To sprawia, że przemocowi wykładowcy są bezkarni. Pośród studentów innych szkół, nasz łódzki wydział jest uważany za ewenement – nie dość, że przemocowcy znani wszystkim od lat wciąż u nas uczą, to jeszcze przyjmuje się do grona pedagogów wykładowców z innych szkół mających złą prasę, którzy oficjalnie lub nieoficjalnie zostali wydaleni ze swoich Alma Mater za przemoc wobec studentów właśnie. Dopóki nasza uczelnia nie zacznie budować w aktorach szacunku do samych siebie i swojej pracy, nasi absolwenci wychodząc ze szkoły, będą walczyć nie z kapryśnym polskim rynkiem filmowym, a z sobą. Uważam, że przeprowadzenie poważnej rozmowy na temat przemocy i kadr ze studentami i absolwentami naszego wydziału jest niezbędne dla dalszego funkcjonowania tej uczelni. Anna Paliga
Czy dzisiejsza pierwsza strona Gazety Wyborczej on-line dotyczy tej Pani? Piszą o reżyserce dr Grażyna Kania – wykładowca łódzkiej filmówki. Grażyna Kania: „Zdejmij stannik albo wyrzucę się z uczelni”.