AKCEPTUJĘ
  • Strona używa plików cookies, korzystanie z niej oznacza, że pliki te zostaną zamieszczone na Twoim urządzeniu. więcej »

„Po co się bać na zapas”

Teatrolożka i filmoznawczyni.
A A A
 

W przedstawieniu Wojciecha Farugi cztery postaci zamknięte są w blaszanym sześcianie bez okien i drzwi, który może być schronem, pokojem przesłuchań albo dziwną poczekalnią.

Jedna z nich (Dorota Segda) miota się po tej klatce niczym zraniony ptak, krzycząc „mama, mama”. Zaraz potem okaże się, że to córka tragicznie zmarłej kobiety, która ma zidentyfikować ciało matki pod okiem policyjnej psycholożki (Małgorzata Gałkowska). Przestrzeń na chwilę ukonkretnia się: to kostnica. Potem będzie jeszcze mieszkaniem chorej na raka kobiety, pokojem sparaliżowanego chłopca etc.

Realizacja dramatu Artura Pałygi w teatrze jest wyzwaniem – wynika to z samej struktury tekstu. Jak pisze Jacek Kopciński: „Utwór Pałygi przypomina raczej tekstowe kłącze, sieć, rozlewisko słów, nad którym trudno zapanować. […] jest partyturą do głośnego wykonania (na przykład w radiu, ale niekoniecznie) wedle projektu, który niesie w sobie jego skomplikowany zapis. Ale jak wypowiedzieć słowo zapisane na środku kartki? Przecież to nie tylko zapis dźwięku, ale – obraz? Idźmy dalej. Partia umieszczona po lewej stronie kartki to głos, który należy do innego nadawcy niż ten, którego partia została zapisana po prawej lub w centrum. Problem w tym, że w ten dość prosty układ autor wpisuje wypowiedzi różnych nadawców i tylko z ich brzmienia oraz znaczenia możemy domyślać się zmiany. Słowa wskazują więc także na inną zmianę – zmianę nadawcy wypowiedzi i zmianę okoliczności mówienia, ale wskazują tak, byśmy się tej zmiany raczej domyślali, niż byli jej pewni. Niekiedy w ustaleniu nadawcy sytuacji dramatycznej pomagają nam te partie tekstu, które Pałyga umieścił w centrum, brzmiące niczym tradycyjne didaskalia, ale jako wypowiedź należące do jakiejś tajemniczej osoby, jakby dyspozytora utworu – to dramatyczne alter ego autora” (Dziwny przystanek, „Dialog” 1/2014).

Sztarbowski i Faruga, rozpisując kwestie „dyspozytora utworu” na poszczególne sytuacje i głosy, zagubili gdzieś owo „rozlewisko słów”, niebezpieczne i jednocześnie intrygujące.Tak zbudowany tekst trzeba, rzecz jasna, poddać pracy dramaturga. Problem w tym, że Paweł Sztarbowski uczynił z tajemniczego, otwartego na wiele interpretacji dramatu dość prostą opowieść o ludzkich przypadkach, pozbawioną tego, co w oryginale najistotniejsze i tym samym najciekawsze. W wywiadzie opublikowanym w styczniowym numerze „Dialogu” Artur Pałyga, laureat Gdyńskiej Nagrody Dramaturgicznej, mówił: „[…] punktem wyjścia dla tej sztuki była próba wyobrażenia sobie, jak mógłby wyglądać ogólny koniec świata. A więc gaśnie prąd, gasną telefony komórkowe, nie ma sklepów, a my siedzimy w jakimś bunkrze, gdzie można się jeszcze bezpiecznie schronić. Na zewnątrz jest tak dziwnie i tak niebezpiecznie, że wolimy nie wychodzić z tego bunkra. I co chcielibyśmy wtedy zrobić? Przypomnieć sobie dobre czasy, kiedy jeszcze świat był. Co z niego zapamiętaliśmy? I pomyślałem sobie, że tak naprawdę odnoszę się do sytuacji zwyczajnej – każdego, kto albo umiera, albo leży sparaliżowany, albo znajduje się na granicy świadomości”.

W przedstawieniu w Starym Teatrze widzimy po prostu kolejne sytuacje: rozpacz dziewczynki, która musi zabrać z komisariatu prochy swojej matki, bezsilność nauczycielki, która nie potrafi pomóc uczennicy w żałobie, determinację rodziców, od lat opiekujących się sparaliżowanym synem, umierającą na raka kobietę, walczącą o najprostsze ludzkie doznania.

Sztarbowski i Faruga, rozpisując kwestie „dyspozytora utworu” na poszczególne sytuacje i głosy, zagubili gdzieś owo „rozlewisko słów”, niebezpieczne i jednocześnie intrygujące, prowokujące do poszukiwania własnych ścieżek w labiryncie sensów i skojarzeń. To co w dramacie Pałygi jest tyleż rozlewiskiem, co trzęsawiskiem, bagnem, które wciąga, tutaj zostało uporządkowane, przycięte do prostych relacji albo spotkań postaci, jakie w dość jasny sposób konstytuują się, wyłaniają ze słów.

Realizacja dramatu Artura Pałygi w teatrze jest wyzwaniem – wynika to z samej struktury tekstu.Znajduję w tym spektaklu kilka poruszających scen – jak choćby ta, w której kobieta po mastektomii (Dorota Segda) uwodzi odwiedzającego ją dziennikarza czasopisma lifestyle’owego, chcącego przybliżyć czytelnikom cudzą śmierć. Albo fragment, w którym mężczyzna opowiada o próbach porozumiewania się ze sparaliżowanym synem za pomocą płyty z zapomnianym dziś przebojem. Ale to wciąż pojedyncze historie, które nie składają się na „koniec świata”, o którym pisze autor. Co więcej, pozbawione obecnej w tekście poezji, fluktuacji języka, jego pulsowania. To, co w dramacie istnieje poza i między słowami, na pustych przestrzeniach kartki, w przedstawieniu zostało zatracone.

Dorota Segda wydaje się najtrafniej rozpoznawać wynikające ze struktury tekstu Pałygi konsekwencje, swoje postaci budując z jednej strony różnorodnie (chora na raka kobieta i dziewczynka na komisariacie, a potem powidok tej, która spłonęła), z drugiej nie obarczając ich rodzajowością, ale właśnie wpisując w sytuacje graniczne, a przy tym najprostsze. Małgorzata Gałkowska, Paweł Kruszelnicki i Błażej Peszek, z racji zabiegów adaptacyjnych, mieli mniejsze szanse na ocalenie struktur przypisanych im fragmentów.

Właśnie: w tym spektaklu nie powinno być „ról”, a jednak są. To, co nieuchwytne, zostało ukonkretnione zbyt ostro, wyraźnie. Wierzę jednak, że nawet w realizacji teatralnej tak być nie musiało.

„Po co się bać na zapas” – to jedna z kwestii dramatu. W przedstawieniu Farugi rzeczywiście nie trzeba bać się na zapas: postaci, po opowiedzeniu swoich (?) historii, wychodzą przez ściany metalowej klatki, które nagle okazują się ruchome i otwierają niczym drzwi. Dziwne miejsce nie jest więc ani bunkrem, ani czyśćcem, ani dziwnym fragmentem czasoprzestrzeni, w której gromadzą się ból i rozpacz, śmierć i żałoba. Owa redukcja wydaje się największym zawodem przedstawienia: dramat Pałygi sprowadzony został do katalogu nieszczęść, jakie mogą przydarzyć się każdemu, ale na szczęście nie przydarzają się nam.

26-03-2014

 

Narodowy Stary Teatr im. Heleny Modrzejewskiej w Krakowie
Artur Pałyga
W środku słońca gromadzi się popiół
dramaturgia: Paweł Sztarbowski
reżyseria: Wojciech Faruga
scenografia: Agata Skwarczyńska
muzyka: Joanna Halszka Sokołowska
obsada: Małgorzata Gałkowska, Dorota Segda, Paweł Kruszelnicki, Błażej Peszek
premiera: 13.03.2014

skomentuj

Aby potwierdzić, że nie jesteś robotem, wpisz wynik działania:
dwa plus trzy jako liczbę:
komentarze (2)
  • Użytkownik niezalogowany Jarek
    Jarek 2014-04-12   20:27:54
    Cytuj

    @Olga, pełna zgoda. Najważniejsze, że autor i sztuka są zgodne z poglądami decydentów. Bo tylko takie sztuki się w Polsce nagradza. Wystarczy tylko deklarować skrajnie lewicowe poglądy i droga na szczyt otwarta. Sztuka nie musi być lepsza od innych, to autor musi być swojski. Prawicowca nikt nigdy nie wpuści, choćby nie wiem co. A GND ciągle promuje nieudaczników (i to coraz młodszych jak widzę). Wstyd i hańba, patrząc po tegorocznej piątce.

  • Użytkownik niezalogowany Olga
    Olga 2014-04-12   16:20:17
    Cytuj

    Jak taka koszmarnie słaba sztuka dostaje Gdyńską Nagrodę Dramatyczną to znaczy, że ta nagroda jest kompletnie nic nie warta.