Polifonia jest jedna
Bicie perkusyjnej centrali, klangujący bas, hałas przesterowanych gitar i krzyk: „chciałem ręką zerwać twarz” – to początek utworu Dzwony legendarnej grupy Kobong, a zarazem koniec spektaklu Camille Kamili Klamut i zwieńczenie cyklu Jedna / wiele warszawskiego Instytutu Teatralnego.
Celem tego trzydniowego wydarzenia było – jak pisał w nocie promocyjnej Dariusz Kosiński – zgromadzenie kobiecej energii i doświadczenie jej siły. Szukając klucza wyjaśniającego dobór artystek, można iść dalej za Kosińskim i przywołać pojęcia teatru antropologicznego i etnomuzycznego, ale więcej niż krytyczno-naukowe etykiety powiedzieć mogą nazwy grup wpisanych w biografie bohaterek: „Gardzienice”, Teatr Pieśń Kozła, Teatr ZAR.
Wszystkie te formacje w szczególny sposób traktują dźwięk – zarówno ten wydobywany z instrumentów, jak i z ludzi. „Śpiew to jest mój wehikuł” – mówiła Anna Zubrzycki na spotkaniu po prezentacji jej monodramu Rut… za zasłoną, dodając: „muzyka powoduje aktora, powoduje grę”. Powoduje też – co oczywiste – widza i słuchacza, choć najczęściej jest to zjawisko niewidoczne, rozgrywa się bowiem w jego wnętrzu.
najwyższy
Jeśli ktoś przyszedł do Instytutu Teatralnego na hasło etnomuzyczność, to satysfakcji dostarczyć mógł mu pierwszy punkt programu – koncert Jeden / wiele Karoliny Cichej i Elżbiety Rojek. Obydwie artystki mają za sobą doświadczenie „Gardzienic”, ale w trakcie występu dawała o sobie znać przede wszystkim muzyczna działalność Cichej, w której dyskografii znaleźć można takie płyty, jak Jidyszland, Poland-Pakistan. Music Without Borders czy ubiegłoroczną Płytę tatarską. Wymienione tytuły dobrze oddają podejście i estetykę, w której się porusza. Jest więc eklektycznie, poliglotycznie, a w przypadku tego koncertu także tolerancyjnie i ekumenicznie, ponieważ wybrano utwory sławiące Najwyższego – szukano epifanii. O ile zróżnicowanie repertuaru przyjąłem z radością (zabrzmiały pieśni katolików, żydów, prawosławnych, protestantów i muzułmanów), o tyle aranżacje budziły we mnie sprzeciw. Pełen podziwu dla umiejętności Cichej, która jednocześnie śpiewała, grała na instrumentach i obsługiwała sampler, nie potrafiłem przejść do porządku dziennego nad wykorzystaniem syntetycznych bitów i brzmień, które z korzennego materiału czyniły błyskotkę mulitkulti. W sporze między strażnikami muzyki tradycyjnej a folkowcami nie mam twardego stanowiska, niemniej wielogłosowe śpiewanie pieśni staroobrzędowców (nieznających polifonii) powodowało gorzki niedosyt. Artystki wspomagane przez dwie świetne instrumentalistki (perkusjonalia – Patrycja Napierala, tradycyjne instrumenty smyczkowe – Karolina Matuszkiewicz) rzadko osiągały to specyficzne rozedrganie, które sprawia, że muzyka wnika pod skórę i rezonuje dreszczami. Podczas tego koncertu zdarzyło się to bodaj raz, w finale śpiewanego w duecie niguna, którego melodia posłużyła także katolickiej pieśni Idzie mój Pan, blisko było również w śpiewanym po grecku Psalmie 135. Aby teatralności stało się zadość, muzykę zilustrowano oszczędną choreografią (głównie w wykonaniu Rojek).
najbliższy
Współistnienie z Bogiem to temat historii Rut. Na poświęconej jej księdze Biblii oparto monodram Anny Zubrzycki w reżyserii Moniki Braun z udziałem muzyków: Tomasza Kasiukiewicza i Igora Pietraszewskiego. Zubrzycki to jedna z bohaterek książki Katarzyny Kułakowskiej Błaźnice. Kobiety kontrkultury teatralnej w Polsce, która to pozycja wyraźnie wpisuje się w kontekst Jednej / wielu. Losy kobiet polskiego teatru alternatywnego to fascynująca opowieść. Przypadek Zubrzycki wydaje się jednak szczególnie ciekawy nie tylko z powodu bogatej przeszłości i ważnych ról w przedstawieniach „Gardzienic” oraz Teatru Pieśń Kozła, ale ze względu na to, co przed nią. Mając w świeżej pamięci jej grę w Wieży. Jasnym dniu – uderzającym filmie Jagody Szelc – z nadzieją wypatruję kolejnych kinowych realizacji. Idea poszukiwania przyświeca jej także w teatrze (realizowanym pod szyldem Anna Zubrzycki Studio), czego dowodem Rut… za zasłoną. To nie tylko odwrót od – jak sama mówiła na spotkaniu po spektaklu – czterdziestu lat krwawych, rozdzierających ról, których zwieńczeniem była poprzednia realizacja (Medea w reżyserii Sabine Harbeke), ale także próba odnalezienia się w nowej formule.
Rut… to spektakl subtelny i nienachalny, oparty na storytellingu i spoetyzowanym przez Rachel McCrum angielskojęzycznym tekście Biblii. W warstwie scenograficznej ograniczono się do sznurków, na których rozwieszono białe prześcieradła, i ekranu w tyle sceny, gdzie wyświetlano obrazy Miry Żelechower-Aleksiun (z cyklu zatytułowanego tak samo jak przedstawienie). Rozwieszanie i zdejmowanie prześcieradeł miało w sobie coś z powszedniego rytuału, który staje się drogą do innej rzeczywistości. Tkanina w rękach aktorki zamieniała się w kielich kwiatu, niemowlę, mężczyznę, ale i martwe ciała synów Noemi. Rut była nie tylko wdową, ale i matką i to właśnie jej syn, Obed, jest punktem odniesienia dla tej historii. Jest najbliższym. Męski potomek dawał nadzieję na przetrwanie w patriarchalnym świecie. Nie tylko jej, ale i Noemi, której los postanowiła dzielić w akcie zaskakującej przyjaźni. „Kobiety mówiły do Noemi (…). Zrodziła go dla ciebie twoja synowa, która cię kocha, która dla ciebie warta jest więcej niż siedmiu synów” – czytamy w Piśmie.
Posługując się językiem samej artystki, można napisać, że było to przedstawienie z „nieśpiewanych pieśni”, w którym Zubrzycki „weszła do ciszy” i „śpiewała wewnątrz”. Na pytanie, jak nazwać ten rodzaj teatru, odpowiedziała: „poetyckim”. Co zrobić z tymi obrazowymi, ale niekonkretnymi hasłami? Pozostaje im zawierzyć, bo w delikatnej (i słyszalnej) pieśni, która kończyła przedstawienie, czułem wibracje z zupełnie innego porządku. Ekspresja artystki przywołała skojarzenie z Davidem Tibetem i choć artystyczne światy Zubrzycki i lidera Current 93 dzieli tak wiele, to w tamtej chwili uzupełniły się w sposób, którego wyjaśnić nie potrafię – żywiąc zresztą przekonanie, że pewnych rzeczy wyjaśniać nie należy.
nikczemni
Mężczyźni są też punktem odniesienia w historii opowiedzianej przez Kamilę Klamut i towarzyszącą jej Ewę Pasikowską, która w przedstawieniu pojawiła się w miejsce współtwórczyni, Mariany Sadovskiej. Wskazuje na to już pierwsze słowo: Paul. Estetyka Camille może stanowić przykład teatru przeciwnego do Rut… za zasłoną. Sam wybór bohaterki, siostry Paula Claudela i partnerki Auguste’a Rodina, sprawia, że musimy zmierzyć się z historią gniewu, żalu i buntu. Konflikt między Camille a znanym dramatopisarzem zasadza się według Klamut na światopoglądzie. Mamy w tej historii katolika neofitę i kobietę, która (podobno) dokonała aborcji. Bohaterka w tym ujęciu sprzeciwia się nie tylko męskiemu opiekunowi, ale i Bogu. Zamknięta w szpitalu psychiatrycznym artystka jest dla Klamut figurą nieoczywistą. Jej słabości raczej się domyślamy niż ją widzimy. Wyrazista choreografia, intensywność gry i huk tłuczonych gipsowych rzeźb, którymi rzucała o ścianę, wszystko to zwiększało ekspresję. Camille pracuje na najwyższym rejestrze emocji, który przedstawieniu nie służy. A przecież są w nim sceny o niezwykłej sile, jak ta, gdy bohaterka pali list od brata, a trzymana w rękach taca, na której igrają płomienie, jest i ołtarzem ofiarnym, i domowym ogniskiem. Zebrany na niej popiół nakłada sobie na twarz – jak makijaż. Duże wrażenie robi także moment, w którym schowana za kotarą, w bladym półświetle przebiera się w suknię i na moment sama staje się rzeźbą… kobietą o niezwykłych dłoniach.
Zaciera je nerwowo na początku spektaklu, czym przywołuje obraz z Rut…, gdzie Zubrzycki chowała się za trzymanym przed sobą prześcieradłem. Usuwała w cień, którego cielesność potwierdzały zaciśnięte na płótnie dłonie. Czy wystarczą za twarz? We wspomnianym utworze Kobong padają wersy, które nie zmieściły się w Camille:
„teraz moje oczy w morzu
moje uszy z wiatrem
teraz usta są jak kamień
nozdrza w parującej ziemi”
Epifanii też jest wiele.
12-09-2018
Jedna / wiele, Instytut Teatralny im. Zbigniewa Raszewskiego w Warszawie, 17-19.09.2018