Potęga stereotypu
Oglądając przedstawienie w krakowskim Teatrze Nowym, zastanawiałam się nad oczywistą zmianą kontekstu, w jakim dokonano adaptacji wydanej w 2013 roku książki Ziemowita Szczerka Przyjdzie Mordor i nas zje, czyli tajna historia Słowian. Bo przecież po trzech latach sytuacja wygląda zgoła inaczej – i nasze spojrzenie na Ukrainę również nieustannie ewoluuje.
Ewa Wyskoczyl wybrała utwór Szczerka, więc oczywistym pytaniem było, w jaki sposób odczyta te zbeletryzowane reportaże. Szczerek ironizuje: „[…] nic się w Polsce lepiej nie sprzedaje niż Schadenfreude. Wiem to dobrze. Wystarczyło, bym napisał kilka tekstów na temat Ukrainy utrzymanych w tonie gonzo – a już miałem zlecenia. Epatowałem w tych tekstach ukraińskim rozdupczeniem i rozwłóczeniem. Musiało być brudno, mocno, okrutnie. Taka jest istota gonzo. W gonzo jest gorzała, są szlugi, są dragi, są panienki. Są wulgaryzmy” (s. 99). Ewa Wyskoczyl pozornie również dystansuje się wobec ulubionych polskich narracji, ale jednocześnie je powtarza, w efekcie czego przekaz przedstawienia pozostaje niejasny – i trochę kłopotliwy.
Konstruując dramaturgię przedstawienia, Stanisław Ruksza i Ewa Wyskoczyl nie dokonali żadnego wyraźnego zabiegu na opracowywanym tekście. Wydaje się raczej, że podążając na myślą Szczerka, wybrali atrakcyjne epizody. Dlatego może spektakl sprawia wrażenie montażu scen – niby połączonych tematem, ale nieco oderwanych. Owszem, jest bohater, za którym podążamy, ów tajemniczy podróżnik-reporter (gra go Piotr Trojan), jest temat – Polacy na Ukrainie, czyli wycieczki, podejrzane interesy, trochę nostalgii i sporo wyższości. Ale tak naprawdę kolejne epizody w żaden sposób z sobą nie dialogują, raczej ułożone zostały wedle starego teatralnego przepisu: tu się pośmiejemy bardziej, tam trochę mniej, tu z Polaków, tam z Ukraińców.
Największy kłopot tego przedstawienia polega moim zdaniem na tym, że w istocie widz otrzymuje bardzo pożądaną mieszankę: rozrywki i satysfakcji. No bo śmiesznie bywa, kiedy oglądamy kolejne odsłony cywilizacyjnego szoku, jakiego doznają ludzie dwudziestoparoletni wybierający się na Utraconą Ukrainę – ziemię, na której spoczęli nasi przodkowie, gdzie nasi wielcy pisarze tworzyli i ginęli, o jakiej opowiadają z nostalgią pradziadkowie. Bo są tu i sprzedajni celnicy (pierwsza scena przedstawienia wprowadza już w rzeczywistość brzydką i skorumpowaną), i sprytne staruszki podające się za Polki, by korzystnie wynająć kwaterę spragnionym sentymentalnych opowieści turystom, i młodzi Ukraińcy zmagający się z własną tożsamością. To ostatnie również może być zabawne – jeśli tylko dwóch młodych mężczyzn posadzi się przy wódce. No bo bez wódki rozmowy istotne się odbyć nie mogą, to jasne.
Zatem pozornie jest sprawiedliwie: śmieszność i głupota leżą po obu stronach. Widzimy egzaltowane studentki polonistyki, które w Drohobyczu szukają śladów Brunona Schulza, wygłaszając przy tym płomienne, choć absurdalne tyrady poświęcone wybranym zagadnieniom z poetyki. Ale też przyjrzeć możemy się ożywającym nagrobkom na Cmentarzu Łyczakowskim, do nekropolii bowiem przybywają, jak pisze Szczerek, „białe autokary z polskimi rejestracjami”, przypominające larwy, z których wyłazi „kolorowy tłum”. Spragnieni widoków polskich pomników turyści czasem rzucą pańskim gestem pieniądze żebrzącym dzieciom, czasem nie. Ale nie mogłam oprzeć się wrażeniu, że w tym „sprawiedliwym” pokazywaniu naszych pielgrzymek na Ukrainę ujawnia się nawet nie tyle pewna protekcjonalność, co myślenie stereotypem tak silne, że nie dające się pokonać mimo usilnych nawet starań.
To przedstawienie nieźle zagrane – choć trudno mówić tu o rolach, jest raczej prezentowanie pewnych sytuacji, czasem nieco kabaretowy popis. Poszczególne odsłony niekiedy się bronią, bo aktorzy nadają im energię, która zdaje się pokonywać nawet panującą na scenie brzydotę – na teatralnej podłodze walają się opony, zza foliowych przysłon sączy się wątłe światło. Jest buro i smutno; czasem tę szarość złamie kolor kostiumu. Przyjdzie Mordor i nas zje ogląda się gładko i bezboleśnie: Martyna Krzysztofik i Lena Schimscheiner są naprawdę zabawne, Łukasz Stawarczyk i Maciej Kulig bywają interesujący. Piotr Trojan w roli narratora i przewodnika widza po tym świecie jest niestety dość nijaki – nie bardzo rozumiałam, dlaczego wyprawia się zza wschodnią granicę i dlaczego ta właśnie postać ma funkcjonować na innych zasadach niż pozostałe.
Po obejrzeniu tego niemal dwugodzinnego przedstawienia nie mogłam oprzeć się wrażeniu, że oglądałam jedynie ilustrację książki Szczerka. To wrażenie o tyle przykre, że zasadne pozostaje pytanie o sens tego typu operacji dramaturgicznych. Co więcej, wydaje się, że podobne spektakle nie mogą dziś uniknąć – nawet wbrew intencjom twórców – przekazu politycznego. A ten jest w przypadku krakowskiego przedstawienia – podkreślam: wbrew zamierzeniu dramaturga i reżyserki – trochę dla widza kłopotliwy: można się, owszem, pośmiać z ukraińsko-polskich przygód, uważając nawet, że sami z siebie się śmiejemy, ale jakże komfortowy to śmiech w bezpiecznym i sytym Krakowie.
4-11-2016
Teatr Nowy w Krakowie
Przyjdzie Mordor i nas zje
według Ziemowita Szczerka
reżyseria: Ewa Wyskoczyl
scenografia: Łukasz Błażejewski
opracowanie tekstu i muzyka: Stanisław Ruksza
obsada: Martyna Krzysztofik, Lena Schimscheiner, Maciej Kulig, Łukasz Stawarczyk, Piotr Trojan, Piotr Grabowski
premiera: 8.10.2016