Rosemary, czyli triumf patriarchatu
Rosemary w filmie Romana Polańskiego musiała zmierzyć się z diabelską siłą, która przejęła kontrolę nad jej życiem. W inscenizacji Wojciecha Farugi, dla której nowy tekst stworzyła Magda Fertacz, przyczyną zła nie jest diabeł, ale sami ludzie. To zasadnicze przesunięcie pozwoliło twórcom odczytać Dziecko Rosemary w zupełnie nowym, społeczno-obyczajowym kontekście.
Choć fabuła katowickiej realizacji Rosemary wywiedziona jest z powieści Iry Levina oraz jej filmowej adaptacji w reżyserii Romana Polańskiego, to jednak tekst Magdy Fertacz odnosi się do realiów współczesnej Ameryki, szczególnie zaś tych związanych z branżą artystyczno-filmową. Rose (Aleksandra Przybył) pisze piosenki, zaś jej mąż Guy (Piotr Bułka) jest aktorem. Starą, neogotycką kamienicę Bramford, w której toczyła się akcja literackiego pierwowzoru, Faruga i Fertacz zamienili na miejsce równie charyzmatyczne, a dodatkowo związane bezpośrednio z filmem Polańskiego, czyli Dakota Apartments. Już w pierwszej scenie przedstawienia Guy wylicza sławnych artystów mieszkających w budynku Dakota, w tym zastrzelonego tuż przed jego głównym wejściem Johna Lennona. Znajomościami w gwiazdorskich kręgach mogą pochwalić się także starsi sąsiedzi pary – Minnie (Bogumiła Murzyńska) i Roman (Antoni Gryzik) Castevetowie. W oryginalnej wersji staruszkowie byli małżeństwem, w spektaklu Farugi grają zdziwaczałe rodzeństwo.
Kameralna scena Teatru Śląskiego przedstawia wnętrze mieszkania Rose i Guy’a, a właściwie ich sypialnię. Na początku wszystkie znajdujące się w niej meble przykryte są niebieskimi workami, co jest oczywistą oznaką remontu, ale także zwiastunem pewnej tajemnicy. Tę aurę niepokoju i mistyczności podkreśla subtelnie muzyka Joanny Halszki Sokołowskiej. Pojawia się tu nawet pewien charakterystyczny motyw przewodni, co przywołuje skojarzenie z Kołysanką Krzysztofa Komedy. Spektakl Wojciecha Farugi od początku obficie czerpie z kina grozy, horroru i dramatu psychologicznego, choć żadnej z tych konwencji nie pozostaje wierny do końca. Twórcy katowickiej Rosemary wykorzystują elementy pewnych gatunków filmowych, aby za ich pomocą ukazać własną odsłonę tej mrocznej opowieści – mocno osadzoną w realiach współczesnej kultury amerykańskiej oraz jej przemysłu rozrywkowego.
Tym, na co przede wszystkim kładzie nacisk tekst Magdy Fertach, jest sytuacja kobiet w męskim i szowinistycznym świecie – w tym przypadku reprezentowanym przede wszystkim przez branżę filmową. Historia Rosemary odczytana zostaje w kontekście internetowej akcji #MeToo oraz buntu kobiet przeciwko przemocy seksualnej. W spektaklu przywołane zostają nazwiska konkretnych reżyserów i aktorów hollywoodzkich oskarżonych w ostatnim czasie o molestowanie kobiet. Nie brakuje też odniesień do biografii samego Polańskiego. Zamiast Terry, współlokatorki Castevetów, która w filmowej wersji Dziecka Rosemary popełniła samobójstwo, skacząc z okna, Faruga i Fertacz wprowadzają do spektaklu postać Samanthy – nastolatki, której imię w sposób bezpośredni nawiązuje do Samanthy Geimer. Jednym z wątków fabularnych spektaklu jest zaś podejrzana sesja fotograficzna dziewczyny, po której popełnia ona samobójstwo.
Kolejnym ciemnym duchem tej opowieści jest Roman – nie satanista, lecz pedofil. Kreacja Antoniego Gryzika jest jedną z najciekawszych w spektaklu. To właśnie Gryzikowi udało się bez szwanku wybrnąć z dość trudnej i ryzykownej konwencji, jaką narzucił aktorom reżyser. Mam tu na myśli nieustanne oscylowanie między dosłownością a aurą tajemniczości i grozy. Pozostali aktorzy są niestety mniej przekonujący. W rolach dość mocno skontrastowanych z wersją filmową musieli odnaleźć się Aleksandra Przybył i Piotr Bułka jako młode małżeństwo Woodhouse. Choć momentami rzeczywiście oglądamy Rose, która zdaje się mieć świadomość krzywdy i zniewolenia, jakich doświadcza jako kobieta, to jednak przez większą część spektaklu postać Aleksandry Przybył jawi się jako wypadkowa zagubienia Mii Farrow i ostrego feministycznego dyskursu, co niestety nie przynosi wiarygodnego efektu. Dowodem tego jest niepotrzebnie przedłużona i wystawiająca cierpliwość widzów na dużą próbę piosenka Rose, która stanowić ma manifestację kobiecego zniewolenia w świecie męskiej dominacji. Ta scena, mająca pełnić prawdopodobnie funkcję podobną do ostatniego monologu Katarzyny z Poskromienia złośnicy, nie wywołała niestety pożądanych emocji.
Zamysł twórców, aby osadzoną w latach sześćdziesiątych historię Rosemary skonfrontować z tematem przemocy seksualnej wobec kobiet, wydaje się jednak interesujący. Jak pisze Laura Jacobs, film Romana Polańskiego czytany pięćdziesiąt lat później, w erze #MeToo, nabiera szczególnego znaczenia – staje się opowieścią o zawłaszczeniu kobiecego ciała, próbach decydowania o nim. Tym właśnie tropem podążają Faruga i Fertacz, pozbawiając swój spektakl szatańskiej mocy. Zło pochodzi tu tylko i wyłącznie od człowieka, w tym konkretnym wypadku – od mężczyzny. Źródłem przemocy, której doznaje Rose, jest jej własny mąż, próbujący w całości kontrolować życie żony. Dwuznaczna w filmie Polańskiego scena małżeńskiego gwałtu, w spektaklu Farugi zyskuje wymiar dosłowny, by nie powiedzieć naturalistyczny. Minnie i Roman są tymi, którzy nieustannie sekundują młodemu mężczyźnie – nie w imię szatana, lecz w imię patriarchatu oraz jego zasad.
Tym, czego zabrakło w spektaklu Farugi, a co bez wątpienia zadecydowało o niezwykłym sukcesie filmu Polańskiego, jest odpowiednie budowanie napięcia. Aktorzy Teatru Śląskiego, z wyjątkiem wspomnianego Antoniego Gryzika, grają dość jednostajnie i bez przekonania, tak jakby nie końca dobrze czuli się w kameralnej, intymnej formie spektaklu. A szkoda, bo właśnie na tej intymności można było zbudować całą dramaturgię tego projektu.
31-07-2019
galeria zdjęć Rosemary, reż. Wojciech Faruga, Teatr Śląski im. Stanisława Wyspiańskiego w Katowicach ZOBACZ WIĘCEJ
Teatr Śląski im. Stanisława Wyspiańskiego w Katowicach
Magda Fertacz
Rosemary
reżyseria, scenografia i reżyseria świateł: Wojciech Faruga
kostiumy: Konrad Parol
muzyka: Joanna Halszka Sokołowska
obsada: Aleksandra Przybył, Piotr Bułka, Antoni Gryzik, Bogumiła Murzyńska, Alicja Hudeczek
premiera: 05.04.2019
Zgadzam się. Fertacz to potworna grafomanka. Potrafi zniszczyć rzeczy, które wydaje się, ze są niezniszczalne. Jej "dramaturgia" psuje dzieło.
Jeżeli będziecie pozwalać przerabiać kompletnym grafomankom teksty scenariuszy świetnych filmów, to będzie wychodziło dokładnie takie gówno jak na scenie.