Sucharoteka albo ostatni taki festiwal kołobrzeski
W teatrze dla dzieci istnieje specjalny podgatunek spektakli – impreza okolicznościowa. Ten rodzaj przedstawień pojawia się głównie dwa razy do roku – na okoliczność Dnia Dziecka oraz Mikołajek łamane przez święta Bożego Narodzenia. Powód jest oczywisty: wtedy rozmaite placówki edukacyjne, zakłady pracy tudzież rodzice, chcąc stworzyć wyjątkową oprawę dla wręczania prezentów, są bardziej skłonne wyprowadzać młodocianych do teatru. Teatry korzystają, robiąc premiery, które czasem są przyzwoitymi propozycjami, a czasem wręcz przeciwnie. Tym razem spotkałam się z przedsięwzięciem typu „wręcz przeciwnie”.
Na scenie poznańskiego Teatru Muzycznego wskrzeszono wspomnienie cyklu widowisk z lat 80. Dziecko potrafi, przygotowywanych przez Estradę Poznańską. Wykorzystując tamten „megawidowiskowo-telewizyjny” format, zrewitalizowany przez twórcę tamtych atrakcji, obecnie popularyzatora i reżysera przedstawień kabaretowych Krzysztofa Deszczyńskiego, zrobiono spektakl-suchar Dookoła karuzeli, czyli dziecko potrafi. W tamtej rzeczywistości ten blichtr mógł wydawać się wspaniałym widowiskiem, teraz już trąci myszką ze względu na swoją quasi-kabaretową estetykę, a także formę, jaką przybierały przekazywane ze sceny treści. Spektakl ma bawiąc uczyć, toteż pojawiają się w nim wstawki dydaktyczne obok niby-żartobliwych scenek (nic tak nie bawi jak wypadek samochodowy i powolne pogotowie oraz doktor robiący sobie jaja), swobodnie powiązanych osobą Dyrektora Wesołego Miasteczka (Seweryn Wieczorek) i dużej liczby jego dzieci. Otóż młodzi widzowie dowiadują się, że nie należy prowadzić samochodu, kiedy się kręci w głowie (informacja bardzo przydatna kilkulatkom), ale na szczęście oddalona w czasie perspektywa użycia tej wiedzy nie czyni jej przydatną, a na dodatek nie jest to wiedza groźna. Gorzej, gdyby młodzi widzowie postanowili zastosować w praktyce wiedzę na temat gaszenia płonącej patelni, rzucając na nią koc babci, bo za takie właśnie działanie strażak chwalił młodego strażaka. Jeśli już koniecznie twórcy chcieli, żeby ich spektakl zawierał wiedzę użyteczną, to powinni zadbać, by była to wiedza pewna. W tak poważnych sprawach, jak wypadek samochodowy (choć tu akurat powtarzanie z dziećmi numeru 112 było dobrym pomysłem) czy pożar w kuchni, dzieci nie powinny być zachęcane, by radziły sobie same. Kto poniesie odpowiedzialność za to, że dziecko w ramach „odcinania dostępu powietrza”, zgodnie z wiedzą, jaką posiadło w teatrze, rzuci na patelnię normalny koc, a nie specjalny koc gaśniczy? Jest tyle znakomitych współczesnych tekstów dla dzieci, jest trochę starych o takich walorach, są świetni twórcy; dlaczego tu sięgnięto do czegoś, co znakomicie oddaje obiegowe określenie „telewizyjna sieczka”?
Pewne rozjaśnienie zagadnienia, dlaczego akurat dyrektor artystyczny poznańskiej Estrady, wykorzystując wypracowany przez siebie trzydzieści lat temu format, stworzył imprezę okolicznościową w Muzycznym, przyniosła popremierowa wypowiedź Deszczyńskiego. Otóż okazało się, że dyrektor Muzycznego sam jako jedno z „najzdolniejszych dzieci w Poznaniu” (takim mianem określono dziecięcych wykonawców występujących w spektaklu) brał udział w oryginalnym Dziecko potrafi. Rozumiem nostalgię za dawnymi czasami i chęć powrotu do krainy lat dziecinnych, ale żeby od razu z tego powodu wskrzeszać spektakl, który całkowicie i zupełnie odtwarza estetykę telewizyjnych widowisk dla dzieci z lat 80. razem z ich całym – mówiąc po poznańsku – bamberstwem? Tak jakby nic się w teatrze, powtarzam: w teatrze!, dla dzieci i z dziećmi nie wydarzyło od tamtej pory? Aż chciałoby się zawołać Asnykową frazą: „Trzeba z żywymi naprzód iść, po życie sięgać nowe/ a nie w uwiędłych laurów liść z uporem stroić głowę”.
Czy rzeczywiście format widowiska estradowego jest tym, co warto podtrzymywać w sztuce dla dzieci? Inscenizacja piosenki Będę strażakiem swoim pompatycznym monumentalizmem z dymami i drabinami, na które wspinali się wykonawcy, by z tego „Mont Blancu” wyśpiewać budującą pieśń o pracy strażaka, wskrzeszała najzacniejsze tradycje festiwali kołobrzeskich. Kiedy słyszałam młodego wykonawcę zapowiadającego, iż będzie strażakiem („będę tam gdzie ogień płonie, a jeśli trzeba, to w ogień skoczę w srebrzystym kombinezonie. Tata się chyba z tego ucieszy, będzie mi w hełmie do twarzy. No a poza tym jest parę rzeczy, które mnie ciągną do straży”), aż chciało mi się odpowiedzieć: „Do woja marsz, do woja! A ty nie płacz miła moja, tu ofermę na gieroja, na kowboja zmienią ci!”.
W tym miejscu konieczna uwaga. Drogie dzieci, gdyby któreś z Was w poszukiwaniu opinii o spektaklu, w jakim występujecie, zabłądziło na tę stronę, wiedzcie, że nic z tego, co tu piszę, nie odnosi się do Was. Wy jesteście świetne, znakomite, bo inne być nie możecie, pewnie branie udziału w spektaklu było i jest dla Was dobrą zabawą i niech tak zostanie (choć zmartwiły mnie trochę wasze poważne, napięte twarze, jakich zdjęcia zamieszczone są w książeczce towarzyszącej płycie). Za całość przedstawienia, za jego wymiar estetyczny oraz etyczny odpowiadają zawsze i wyłącznie dorośli twórcy.
Wiecie Państwo, co to w języku współczesnych nastolatków „suchar”? To, mówiąc słownikowo, kiepski żart, żart w złym guście, generalnie nieśmieszny, ale jeśli śmieszy, to na jakimś żenującym poziomie, to żart dość prymitywny i przestarzały. Suchar jest zawsze kiczem, bo przypomina pozornie to, co aktualnie najlepsze, najświeższe i z najwyższej półki, ale do tego poziomu nie sięga. Przeglądem właśnie takich żartów był scenariusz spektaklu – począwszy od suchego suchara, jakim było zwracanie się przez Dyrektora Wesołego Miasteczka do jego licznej gromady dzieci per „dzieci śmieci” (co w latach osiemdziesiątych mogłoby być powierzchownym nawiązaniem do modnego wtedy punka i jego dzieci-śmieci), przez wypinanie tyłka do widzów, by ich sobie między nogami obejrzeć, i toporne zabawy słowem rozgrywane na dwuznaczności np. słowa kolej/pociąg, po „zabawnie” obcesowe traktowanie widzów, których po spektaklu „sprzątacze” wyrzucali z widowni tekstem: „A wy co tu jeszcze robicie?”. Kwintesencją sucharowości była finałowa scena lekcji muzyki w szkole z rezolutną uczennicą Bęcwalską (Ewa Macuga; żadnych konotacji z Augustem Bęc-Walskim), która przez pół sceny zaciskając uda i przestępując z nogi na nogę mówiła: „O jak mi się chce”, co stanowiło dla nauczyciela dowód, że chce się jej śpiewać. Oczywiście kiedy tylko otwierała usta, rozlegało się straszliwie fałszujące zawodzenie. A nogi w pewnym momencie przestała ściskać, więc pewnie się zsikała. Ze śmiechu niewątpliwie. Ot, taka kabaretowa zabawa dla najmłodszych, no boki zrywać!
Obok tej postaci, wziętej jakby żywcem z kolonijnych skeczy o szkole, pojawiały się także postacie znane dzieciom z przebojów filmowych, dla ominięcia kłopotów z prawem autorskim nazywane podobnie jak pierwowzory, ale nieco inaczej. Mieliśmy więc na scenie samochód wyścigowy Zygzak Wywijas Wężyk, strażaka Samosia, pirata Hooka czy Złomka Ogórka Oranżadę (takimi pełnymi imionami zwracają się do nich inne postacie), przez moment pojawia się Czara Ognia i incendio – zaklęcie wymyślone przez J.K. Rowling. Takie nawiązania do aktualnych tropów kultury dziecięcej i młodzieżowej mogą być dobrym punktem wyjścia do jakiejś z nimi gry, twórczej interpretacji. Tu tak nie było, pojawiały się wyłącznie jako chwyty mające pokazać dzieciom, że oto znalazły się w miejscu, gdzie pojawiają się znani im bohaterowie, więc to, co tu widzą, jest równie fajne i dobre, jak to, co znają spoza teatru. Tyle że postacie z Karuzeli… nie są żadnym przetworzeniem tamtych, żerują na postaciach-pierwowzorach, biorąc z nich przede wszystkim ich marketingowy potencjał. Ten symplicystyczny zabieg obnaża równocześnie niemoc twórcy, który nie napisał czegoś od początku własnego i nawet dysponując znajomością rozmaitych słynnych dziecięcych bohaterów nie był w stanie przetworzyć ich w niebanalny, twórczy, inteligentny, zabawny sposób. (Na dodatek przyznał się, że przez ostatnie półtora roku testował swoje dzieło na pięcioletnim wnuku – co na to Komitet Ochrony Praw Dziecka?).
Dlaczego twórcy estradowi traktują dzieci jak niewykształconych odbiorców, którym można wcisnąć byle co, byle by było do śmiechu? Dlaczego scenarzyście wydawało się, że najlepszym sposobem pobudzenia dzieci do śmiechu jest przedstawianie bohaterów jako kompletnych idiotów? Czy rzeczywiście w tym „porządku dydaktycznym” najlepszą lekcją, jaką chciano dać dzieciom, jest to, że najzabawniej jest wyśmiewać się z innych, szczególnie kiedy się mylą czy są w błędzie? Tak działo się w scenie starcia Pirata (Przemysław Łukaszewicz) z Kapitanem żaglowca (Łukasz Brzeziński), w której ten pierwszy upierał się, że Polska jest w Unii Afrykańskiej.
Był w tym spektaklu jeden moment, kiedy ten chamsko-drętwy dydaktyzm odpadał i na scenę wkraczała energia i życie. Mam tu na myśli rewelacyjną scenę stepowania, w której wystąpili nie tylko dorośli wykonawcy, ale także tłum dzieci ustawionych w kilka szeregów. Było w tym wszystko, co potrzeba: radość, pełna zadowolenia fascynacja, z jaką sami wykonawcy obserwowali stepujących kolegów, rytm, precyzja, lekkość i wdzięk. Tu nie było żadnej ściemy, była perfekcja wykonania i ujarzmiony żywioł. Z grona realizatorów tego spektaklu wyróżnić właściwie można tylko jedną osobę – Weronikę Górską-Wolniewicz, właśnie za przygotowanie tego stepu, jedynego autentycznie pięknego momentu w całej tej Karuzeli. Gdyby tę scenę dać na koniec, wychodziłoby się przynajmniej z tego przedstawienia z zatartym wrażeniem jego wtórności, ale nie – nawet to postanowiono zepsuć, i to podwójnie. Zaraz po scenie stepu nastąpiła scena z uczennicą Bęcwalską, a potem jeszcze rytmiczność stepowania wróciła na moment w końcowej scenie ze sprzątaczami (kłania się brytyjski musical Stomp Out Loud), którzy dość obcesowo wyganiali widzów z widowni (wiadomo było, że nie wyjdziemy, bo jeszcze nie nastąpiły oklaski).
Tym, co mi bardzo przeszkadzało w tym spektaklu, był właśnie ten bardzo obcesowy stosunek do widza, będący połączeniem kabaretowej bezceremonialności z urokiem i poczuciem humoru peerelowskiego milicjanta: tu na was hukniemy, tu się na was wypniemy, tu wami podyrygujemy (macie wstać i się przed nami skłonić), tu w was piłeczkami porzucamy (niby fajna „interakcja”, ale piłeczki twarde, plastikowe), a na koniec was z sali wywalimy, po co się tak będziecie gapić. To nie jest forma relacji międzyludzkiej, jakiej chciałoby się, by teatr uczył młodego widza.
Sądząc po całej oprawie wokółspektaklowej i wtrętach dydaktycznych wewnątrz spektaklu, Teatrowi Muzycznemu zależało na tym, by czegoś młodego widza nauczyć. Służy temu bardzo dobrze i mądrze zrobiony program, będący książeczką aktywizującą dla dzieci z zadaniami do wykonania; przed teatrem w dniu premiery były rozdawane inne materiały edukacyjne i odblaski. Szkoda tylko, że temu wszystkiemu towarzyszyło takie kiepskie przedstawienie.
1-06-2015
Teatr Muzyczny w Poznaniu
Dookoła karuzeli, czyli dziecko potrafi
scenariusz i reżyseria: Krzysztof Deszczyński
teksty piosenek: Krzysztof Deszczyński, Krzysztof Jaślar
muzyka: Marzena Osiewicz, Zbigniew Górny, Jacek Piskorz
scenografia: Marta Wyszyńska
przygotowanie i montaż animacji: Radosław Piwoński
obsada: Seweryn Wieczorek, Ewa Macuga, Łukasz Brzeziński, Przemysław Łukaszewicz, Łukasz Kocur, Marek Behnke, Magdalena Czypicka, Jakub Grzelak
premiera: 16.05.2015
Jestem muzykiem, byłem z dziećmi wiek 5 i 7 . były zachwycone...młodsze bardziej. ale rzeczywiście chamskie dowcipy pana rezysera znam z programu ZOSTAŃ GWIAZDĄ KABARETU-byłem na kilku i juz nie chodzę-szkoda,ze zostawiły ślad w scenariuszu tego przedstawienia. Pomysł bardzo dobry, realizacja niedobra. Stepowanie super, zgrabnie napisane piosenki bardzo dobre chociaz ta o balonowej gumie to nie wiadomo dlaczego była..... gumą balonową nikt juz sie nie zachwyca. Główna piosenka KREĆ SIE KARUZELO bardzo nośna. Żal,ze nie wykorzystano talentów dzieci na lepsze aranżacje wokalne bo to przecież dzieci w większosci ze szkół muzycznych i też wtedy moze nazwałbym przedstawienie musicalem. A tak to była tylko impreza okolicznościowa w wynajętej sali teatralnej. A... kupiłem nawet płytę ze spektaklu-tak spreparowanego dźwięku dawno nie słyszałem-szkoda.
Bardzo dziękuję za czytelny opis i celną krytykę. Koledzy kolegów robią spektakle u kolegów mianowanych przez kolegów i chyba najwyższa pora, żeby ktoś im powiedział ile wszyscy razem są warci.