Wypominki
Współautorką scenariusza Gier ekstremalnych jest Ewa Gawlikowska-Wolff, młoda kobieta, która zmarła na raka. Tyle wiedziałam, idąc do teatru. Szłam uzbrojona w plan awaryjny. Zawsze można użyć argumentu: „Takich przedstawień się nie recenzuje” (jak nie tańczy się Czerwonych maków na Monte Cassino, choć brzmią jak tango) i napisać bezpieczny felieton, w którym będzie coś o samotności umierania, o przyśpieszonym dojrzewaniu bohaterki, szukaniu wiary etc. Ale nie mam powodu korzystać z prawa do uniku. Wychodząc z teatru, nie byłam zakłopotana, nie czułam presji emocjonalnego szantażu.
Julka, bohaterka Gawlikowskiej-Wolff, z ligi ludzi zdrowych została przetransferowana do ligi ludzi chorych. Ma dwadzieścia parę lat, męża, snowboard i mnóstwo życiowych planów. Po pierwszym ataku padaczki Julka próbuje się bronić, jest jak ryba wyjęta z wody, ale nie ma szans. Ląduje po drugiej stronie lustra, tylko że za tą taflą rozciąga się kraina polskiego szpitalnictwa. Źle zarządzana, nieracjonalna, bezduszna, apodyktyczna. Nie ma co brnąć w literackie skojarzenia, obserwacje Gawlikowskiej-Wolff to czysty realizm, podobne doświadczenia ma każdy, komu zdarzyło się bodaj towarzyszyć przewlekłej chorobie.
Szpitalna brutalność jest odruchowa, wiele rygorów i rytuałów nie ma terapeutycznego ani nawet administracyjnego uzasadnienia. Choroba Julki odbiera jej kontrolę nad ciałem, zgoda na leczenie (a więc walka o życie!) wiąże się z faktycznym ubezwłasnowolnieniem. Na medycynie nie uczą, jak rozmawiać z pacjentem; zamiast rzeczowych, taktownie podanych informacji oszołomiona Julka wysłuchuje głupawych dowcipów. Młoda pielęgniarka, być może rówieśnica Julki, zachowuje się jak strażniczka więzienna, a nie jak siostra miłosierdzia. Nic dziwnego, że w tym świecie przyjaciółką Julki zostaje kobieta, która mogłaby być jej babką – starsza pani też jest chora, gra w tej samej lidze.
Jesteśmy w teatrze umiaru, prostych, ale skutecznych środków. Ta prostota jest ujmująca i właściwie wyrafinowana. Druga część scenariusza to seria monologów. Julki/Ewy już nie ma, odeszła. Elżbieta Chowaniec najpewniej przeprowadziła rozmowy z rodziną i przyjaciółmi Ewy, a także z ludźmi, którzy pojawili się w jej życiu po tym, jak postawiono fatalną diagnozę. Pod każdym względem wyjątkowy jest monolog lekarza – przytoczona treść szpitalnych wypisów, zakończonych nieodzownym „pacjenta w stanie ogólnym dobrym wypisano do domu” (groteska jest konwencją, do której medycyna ma nieuświadomioną słabość). Pozostałe relacje – relacje ludzi, którzy Ewę kochali – składają się na poruszającą antologię szkiców o miłości. Nie ma w nich czułostkowości, niektóre są chropawe, rozmówcy Chowaniec co i rusz gubią wątek, mimowiednie więcej mówią o sobie, gwałtownie przeskakują od detalu do aforystycznego uogólnienia; autorka bardzo udatnie podchwyciła i podkręciła ten sposób narracji, dzięki czemu monologi brzmią dobitnie. Ci ludzie kochali, jak umieli, nieustannie mieszając egoizm z altruizmem. Przyznają się do znużenia, irytacji, bezradności i niezrozumienia. Przywołując pamięć o Ewie, oswajają ból i żałobę, przerabiają siebie samych.
Z tyłu sceny ku widowni biegnie podest, jak na pokazie mody. Miejsce akcji organizują rekwizyty: deska do prasowania, szpitalne łóżka, krzesła (ta minimalistyczna umowność wywołuje paradoksalne wrażenie realizmu). Przestrzeń emocjonalną uzupełniają dobre wizualizacje, bez których współczesny teatr coraz częściej nie może się obyć; wizualizacja efektownie puentuje przedstawienie. W trakcie otwartych zmian, na oczach widzów, garderobiana pomaga Julce (Anna Gorajska) zmieniać kostium; podobnie szpital odbiera prawo do intymności, a „komfort” umierania w domowym hospicjum jest możliwy tylko dzięki pomocy i ofierze najbliższych. Jesteśmy w teatrze umiaru, prostych, ale skutecznych środków. Ta prostota jest ujmująca i właściwie wyrafinowana. Poły szarego, melanżowego swetra, które Julka naciąga na głowę, stają się całunem; deska do prasowania, odwrócona i położona blatem na ziemi, nieźle udaje deskę snowboardową. Rozbawiły mnie chirurgiczne maseczki w stylu disco, udekorowane błyszczącymi cekinami (bo procedura operacyjna jest pokazana jako groteskowy techno-zombie-dance). Druga część przedstawienia rozgrywana jest najprościej, jak to możliwe – aktorzy wychodzą na proscenium albo ze sceny, siedząc na krześle, wygłaszają monologi. Temu inscenizacyjnemu rozwiązaniu sprzyja porządne, równe aktorstwo; do mnie trafiły szczególnie monologi Matki (Elżbieta Kijowska), Brata (Robert T. Majewski) i Fryca (Kamil Siegmund). Sekwencję minimonodramów przerywa śpiew, oprawiony cokolwiek kiczowato, ale być może kicz najlepiej wyraża tęsknotę.
Nie mam zamiaru dociekać intencji realizatorów, pewno były tak różne jak reakcje widzów wychodzących z teatru. Po prostu cieszę się, że ten spektakl powstał i że powstał w takim kształcie. „Zdrowych” pewno niczego nie nauczy, bo wypieramy myśl o chorobie i śmierci, i może tak nakazuje instynkt; kiedy padnie na nas, będziemy niegotowi, zrozpaczeni i bezradni. Ale dobrze, że pamięć o Ewie została zapisana, a jej imię głośno wypowiedziane.
21-10-2013
galeria zdjęć Gry ekstremalne, reż. J. Grabowiecka, fot. Katarzyna Chmura-Cegiełkowska ZOBACZ WIĘCEJ
Teatr Dramatyczny m. st. Warszawy, Scena na Woli im. Tadeusza Łomnickiego
Ewa Gawlikowska-Wolff / Elżbieta Chowaniec
Gry ekstremalne
reżyseria: Joanna Grabowiecka
scenografia, kostiumy: Zuzanna Srebrna
muzyka i dźwięk: Agnieszka Lucya (śpiew) i Tomasz Kurowski
premiera 12.10.2013