AKCEPTUJĘ
  • Strona używa plików cookies, korzystanie z niej oznacza, że pliki te zostaną zamieszczone na Twoim urządzeniu. więcej »

Lubimy pracować nad ruchem

Fot. Andrzej Sip  

Hanna Raszewska: Jak wyglądała twoja droga do zawodu? Najpierw byłaś tancerką, a potem zostałaś również choreografką…

Joanna Czajkowska: No właśnie nie. Urodziłam się już jako choreografka. Jedna z moich pierwszych zabaw w dzieciństwie polegała na wcielaniu się w – nie znałam jeszcze odpowiedniego słowa – taką panią, która ma zespół tancerzy i pokazuje im, jak mają tańczyć. Rysowałam, jak mają się poruszać, korelowałam przejścia w przestrzeni z przebiegami utworu muzycznego. Nie chodziło tylko o działanie na wyobrażonej scenie, bawiłam się też w administrację; miałam nawet zeszyt, w którym sprawdzałam obecność fikcyjnych osób na fikcyjnych próbach. Byłam wtedy bardzo nieśmiała, zamykałam się w pokoju i tańczyłam sama dla siebie, bez widzów, bez teatrzyku dla rodziny, bez patrzenia w lustro. Potem chciałam uczyć się tańca, trafiłam do dziecięcego zespołu baletowego prowadzonego przez Genowefę Brett, byłą solistkę Opery Bałtyckiej. Następne było studio tańca jazzowego, no a potem pojawili się w Gdańsku Melissa Monteros i Wojciech Mochniej, którzy są moimi tanecznymi rodzicami.

Na pierwsze przesłuchanie do Gdańskiego Teatru Tańca nie poszłaś.

To prawda. Wstydziłam się. Uważałam, że za mało umiem, poza tym zdawało mi się, że tancerkami powinny zostawać wysokie i smukłe kobiety, a nie silne krasnoludki wzrostu 158 cm. W 1995 roku trafiłam do Teatru Patrz Mi Na Usta Krzysztofa Leona Dziemaszkiewicza i tam pracowałam dwa lata, a w 1997 zadebiutowałam choreograficznie podczas festiwalu Dance Explosions. Później już był Gdański Teatr Tańca. Wracając do wcześniejszego pytania: przede wszystkim jestem choreografką, tancerką dopiero na drugim miejscu – ale bardzo lubię być na scenie, a im jestem starsza, tym więcej spełnienia mi to przynosi. Tańczenie spektaklu daje mi spokój i pewność siebie, radość doświadczania innych stanów emocjonalnych niż w życiu, także przyjemność spotkania z widzem.

Gdybyś miała wskazać charakterystyczne cechy przedstawień Sopockiego Teatru Tańca, opisać waszą estetykę, to na co  zwróciłabyś szczególną uwagę?

Stanowimy z Jackiem Krawczykiem zespół, ale jesteśmy bardzo różni. Choć w najistotniejszych kwestiach zgadzamy się ze sobą. Nie odtwarzamy w teatrze życia codziennego. Nie tworzymy spektakli zaangażowanych społecznie czy politycznie. Interesuje nas wgląd w siebie, w nasze życie wewnętrzne. To wydaje nam się uniwersalne. Temat naszego stanu psychicznego w danym momencie jest pierwszym motorem twórczym, potem zostaje przetworzony przez poszukiwania w sferze literatury czy filozofii. Myślę, że nasze spektakle są mocno zabarwione naszymi osobowościami i jeśli ktoś widział kilka przedstawień Jacka i kilka moich, to może powiedzieć, że nas zna – nie tylko jako artystów, ale też jako ludzi.

Zawsze to korelacja waszego stanu psychicznego z nastrojem lub tematem spektaklu? Czy czasem będzie to kontrapunkt?

Różnie. W najsmutniejszych momentach życia tworzyliśmy bardzo przyjemne spektakle. Tak powstało Art Café z 2001 roku. Żyliśmy wtedy w trudnych emocjonalnie i materialnie warunkach, które musieliśmy jakoś odreagować. Powstała więc teatralna miniatura, elegancka i szykowna – a elegancji i szyku zdecydowanie wtedy nie doświadczaliśmy. Podobnie z naszą najnowszą premierą, Essentią Jacka. Spektakl osadzony jest w kontekście interesującej Jacka kultury Wschodu, co ma związek m.in. z jego sportową przeszłością i uprawianymi przez niego sztukami walki, ale też łączy się z obecnym prywatnym poszukiwaniem harmonii i porządku. Spektakl nie jest smutny, jest raczej kojący. Z kolei w 2009 roku zrobiłam Powiększenie – Zoom Out, które silnie oddaje to, co się wtedy działo w moim życiu, tu jak najbardziej możemy mówić o korelacji. To chyba jest też jedna z różnic między nami – Jacek w trudnych momentach szuka na zewnątrz spokoju, ja raczej wyrzucam na scenę swoje wewnętrzne mroki.

Jak określiłabyś wasz język ruchowy?

Zdecydowanie poruszamy się wśród technik tańca współczesnego, ale jest to ruch mocno zróżnicowany. Nasi tancerze bardzo świadomie wykorzystują swoje ciała i nie przywiązują się do jednej jakości, potrafią szukać różnych, czasem bardzo odległych od siebie sposobów realizacji ruchu. Zdarzało się też, że do poszczególnych spektakli angażowaliśmy osoby wywodzące się z innych technik: z tańca klasycznego czy tańca towarzyskiego. Nie chodzi nam jednak o eksperymenty czysto formalne, dobór innych technik zawsze wypływał z tematu spektaklu. Przy takiej współpracy szukamy możliwości połączenia różnych języków tanecznych, co jest bardzo ciekawe. Z drugiej strony, jeśli jest taka potrzeba, nie dążymy do fuzji, a wprowadzamy zewnętrzne dla nas techniki jako cytaty, jak np. w mojej Wojnie polsko-ruskiej pod flagą biało-czerwoną, gdzie przed wyborami miss mamy scenę waackingu, efektownego stylu wywodzącego się z hip-hopu. Zwykle chodzi jednak o krzyżowanie technik, łączenie ich w ramach jednej wypowiedzi ruchowej. Co jeszcze? Na pewno jesteśmy tym typem twórców, którzy kreują spektakle stricte taneczne. Nawet jeśli używamy ruchu codziennego – jak w mojej Transmisji – to jest on mocno zmutowany przez tworzywo taneczne, jest bardzo precyzyjnie opracowany. Lubimy pracować nad ruchem, cyzelujemy go.

Stawiacie raczej na kompozycję czy improwizację?

Przeważa u nas obojga kompozycja, ale u mnie, owszem, czasem znajduje się miejsce na improwizację strukturalną. U Jacka rzadziej.

Stworzyłaś już około pięćdziesięciu spektakli. Co cię inspiruje?

Najpierw jest impuls wewnętrzny. Coś mnie fascynuje, temat dojrzewa we mnie, a potem następuje czas pogłębionej analizy. Bywało też, że zapraszano mnie do kreacji spektaklu na zamówiony temat, wtedy jednak również włączałam do procesu twórczego pierwiastek osobisty, sprawdzałam, co dana sprawa dla mnie znaczy, jak do niej podchodzę. Staram się też sama siebie zaskakiwać w odnajdowaniu różnych tematów i różnych form ruchowych.

Oprócz tego, że pracujesz artystycznie, jesteś także kierowniczką administracyjną, producentką, menadżerką, zajmujesz się PR-em, pozyskujesz i rozliczasz finanse.

Tak, to wynika ze zwykłej konieczności. Wolałabym całkowicie poświęcić się pracy twórczej, ale nie mogę sobie pozwolić na zatrudnienie kogokolwiek do pozostałych zadań, a bez ich wypełniania nie przetrwamy. Między mną a Jackiem jest duża różnica wieku, co wpływało na używane przez nas technologie: Jacek pisał swoją pracę magisterską ręcznie, ja już na komputerze. Pewne rzeczy od początku więc przychodziły mi łatwiej. To jest duże obciążenie, ale z drugiej strony ta samodzielność pozwala nam na pełną wolność artystyczną, nikt nie ingeruje w nasz repertuar, nie narzuca nam tematów czy stylu komunikacji z widownią. Lata pracy organizacyjnej procentują też posiadaniem umiejętności innych niż wyłącznie twórcze, chociażby teraz: wymyśliłam festiwal Mistrzowie Polskiego Tańca i zrealizowałam go. Mimo nawału pracy jestem szczęśliwa, że umiem wcielać swoje marzenia w życie. Zresztą powoli część zespołu włącza się w pracę organizacyjną, to jest duża pomoc, np. nie wypisuję już sama biletów czy zaproszeń, nie zajmuję się rezerwacjami, obsługą widowni, co przez lata robiłam. Basia Pędzich i Kalina Porazińska to moje dwie dodatkowe prawe ręce. Z kolei Magda Wójcik i Asia Nadrowska pracują z naszą Grupą Projektową, co im sprawia radość, a mnie odciąża.

Dlaczego jednym z tych marzeń, które chciałaś zrealizować, był festiwal? To kolejna rola – zapraszasz innych artystów do prezentacji ich twórczości.

Zaczęło się podczas próby od żartów typu: „Krawczyk, kto w twoim wieku jeszcze tańczy?”. Wygłupialiśmy się, wymyślając repertuar fikcyjnego przeglądu „Dinozaury polskiej sceny tańca”, a potem zaczęłam o tym myśleć na poważnie. Jestem wrażliwa na przeszłość, lubię wspominać. Chciałam uhonorować osoby, które były ważne dla mojego pokolenia i którym scena tańca współczesnego Polsce tak wiele zawdzięcza. Zależało mi też na pokazaniu doświadczonych artystów, na uświadamianiu widzom, że w teatrze niekoniecznie chodzi wyłącznie o piękny ruch młodego ciała, ale że wielką siłą jest też taniec osób dojrzałych, w pełni świadomych tego, co robią. Taniec jest sztuką hermetyczną, mało osób chodzi do teatru. Bardzo dużo osób uczestniczy w zajęciach czy w warsztatach tanecznych, a jednak nie przychodzi na przedstawienia. Moja generacja łączyła praktykę taneczną z odbiorem sztuki tańca, obecne młode pokolenie ewentualnie ogląda efektowne programy telewizyjne związane z tańcem – często bez świadomości, że gdyby nie nasi mistrzowie, ten taniec w ogóle by nie zaistniał na ekranie czy w ich domu kultury. Chciałam przybliżyć publiczności moje autorytety, pokazać źródła. I rzeczywiście widzę na widowni młodych ludzi, część z nich zostaje wysłuchać pospektaklowych rozmów z artystami.

Czy Mistrzowie mają być jednorazowym wydarzeniem?

Mam nadzieję na poprowadzenie następnych edycji, jest jeszcze wielu wspaniałych dojrzałych artystów, których chciałabym zaprosić.

Wróćmy do twojej własnej historii. Jak powstał Sopocki Teatr Tańca?

W 1997 roku poznałam Jacka, który wywodził się z innego świata taneczno-teatralnego niż ja, pracował wówczas w Teatrze Ekspresji Wojciecha Misiury. W zasadzie miałam zamiar stworzyć solo, ale poczułam, że przyda mi się na scenie pierwiastek męski i zaprosiłam Jacka do współtworzenia spektaklu Niunia poważnie myśli o życiu. Okazało się, że bardzo dobrze nam się współpracuje, zaczęliśmy zapraszać innych tancerzy, także muzyków, artystów sztuk wizualnych itd. Tak powstał STT, chociaż wtedy pod inną nazwą.

Jaka była na początku struktura Teatru?

Bardzo długo działaliśmy jako nieformalna grupa artystyczna, dopiero w 2009 roku założyliśmy Stowarzyszenie Dance [Sic!] Association. Wcześniej finansowaliśmy się przez zdobywanie indywidualnych stypendiów na poszczególnych artystów. Chcieliśmy jednak tworzyć coraz większe spektakle, angażować tancerzy, móc sobie  pozwolić na profesjonalną muzykę i scenografię – dlatego założyliśmy Stowarzyszenie, żeby pozyskiwać większe środki na naszą działalność. Sopocka Scena off the BICZ została powołana w 2003 roku; było to wówczas centrum teatru alternatywnego, ale ta idea po jakimś czasie się wypaliła. Miasto zdecydowało o zmianie formuły tego miejsca. Zachowano funkcję prezentacji prac ambitnych i wymagających od widza pewnego profesjonalizmu w odbiorze, ale uzupełniono ofertę o rzeczy nieco lżejsze i bardziej przystępne dla szerokiej publiczności. Mimo reorganizacji zostaliśmy tutaj. W tej chwili mamy stały zespół współpracujących tancerzy i rezydujemy z nim w Teatrze na Plaży.

Wspomniałaś o zmianach nazwy. W 1997 roku działaliście z Anną Haracz jako Grupa Działań Scenicznych Kino Variatino. Potem założyliście oddzielny Teatrzyk Okazjonalny, który następnie stał się Teatrem.

Nazwa Teatrzyk odwoływała się w założeniu do teatrzyków studenckich, które w Trójmieście były kultowe, jak Teatrzyk Rąk Co To czy Bim-Bom, ale nie okazało się to czytelne dla wszystkich i było odbierane jako coś niepoważnego; zdarzało się też, że spodziewano się po nas repertuaru dziecięcego. Stąd zamiana Teatrzyku na Teatr. Wtedy problematyczny stał się z kolei drugi człon nazwy – traktowano go nie jako deklarację, że tworzymy „z okazji”, „z powodu”, tylko „od czasu do czasu”. Kiedy zaczęliśmy jeździć po świecie, bardzo mocno ujawniło się to przy tłumaczeniach i na jednym z festiwali zaprezentowano nas jako Sporadic Theatre. Wówczas dodaliśmy do nazwy tłumaczenie na angielski i zaczęliśmy funkcjonować pod szyldem Teatr Okazjonalny/The Occasional Dance Theatre, co oprócz doprecyzowania osadzało nas w kontekście międzynarodowym, bo wtedy często graliśmy za granicą. W końcu ostatecznie uznaliśmy, że potrzebna nam nazwa, która nas tu zakorzenia, udomawia. Oboje z Jackiem jesteśmy tu urodzeni, wykształceni i wychowani, więc decyzja co do ostatecznej nazwy była prosta. Sopot to nasze miejsce na ziemi.

19-06-2015

Joanna Czajkowska  – tancerka, choreograf, pedagog tańca. Współzałożycielka Sopockiego Teatru Tańca.

skomentuj

Aby potwierdzić, że nie jesteś robotem, wpisz wynik działania:
dwa plus trzy jako liczbę: