AKCEPTUJĘ
  • Strona używa plików cookies, korzystanie z niej oznacza, że pliki te zostaną zamieszczone na Twoim urządzeniu. więcej »

Inne historie: Teatr z autobusu, czyli moje kaliskie przygody aktorskie i samochodowe

 

Byłam już drugi rok dyrektorem Teatru Bogusławskiego w Kaliszu. Maciek Prus był moim najbliższym współpracownikiem i obok mnie głównym reżyserem w zespole. Bardzo się lubiliśmy i trochę rywalizowaliśmy, przygotowując kolejne premiery. Lokalne władze były z nas zadowolone: bo kupiliśmy sobie kaliską publiczność i ogólnopolską krytykę, ceniono i nagradzano realizowane przez nasz zespół spektakle Teatru TV, no i spodobał się nasz pomysł na Festiwal Teatrów Poszukujących.

Rozmawialiśmy stale o tym, jak zdyskontować nasz ogólnopolski i lokalny sukces. Co by tu jeszcze wymyślić? Myśleliśmy o otwarciu filii kaliskiego teatru w Ostrowie. Ostrów leży 25 kilometrów od Kalisza, była szansa na drugą normalną scenę, ale się nie udało. Od czasów przedrozbiorowych trwa niekończący się spór, kto ważniejszy: Kalisz czy Ostrów. Za Peerelu spór też nie został wyciszony. Władze obu miast dalej brały się za łby. Nie udało się nam stworzyć zamiejscowej sceny stacjonarnej, ale nie przestaliśmy jeździć ze swoimi spektaklami po różnych dziurach , po „prowincji” jak zwykło się mówić, czyli miasteczkach i wioskach poza granicami Kalisza. Takich, do których telewizja jeszcze nie docierała i to teatr miał spełniać tam funkcję wychowawczą. W epoce internetu umożliwiającego obejrzenie całej światowej twórczości teatralnej w domu, w jeden wieczór, w kapciach i przy herbacie, taki „teatr z autobusu” wydaje się czymś okropnie śmiesznym. Ale my wtedy z przekonaniem jeździliśmy i walczyli o wrażliwość widza.

Na wyjeździe pokazywaliśmy między innymi Ich czworo w mojej reżyserii. I podczas jednej z takich prezentacji zdarzyło się, że wlazłam na scenę i zagrałam. A było to tak: właśnie postanowiłam pojechać z zespołem jako Najwyższa Teatralna Izba Kontroli, bo spektakl już trochę wędrował, toteż bałam się, że rozłażą się w nim szwy, że potrzebna jest korekta na miejscu. Na nieszczęście już w drodze rozchorowała się aktorka grająca rolę służącej – Teresa Marczewska (żona reżysera Wojciecha Marczewskiego). Niby mała rola, parę zaledwie słów, a jednak powstał problem, jak to bez niej zagrać? Szybka decyzja i w tajemnicy przed Alą Łabonarską, która grała Żonę, i w trosce o to, żeby się nie denerwowała, weszłam na scenę. Ucharakteryzowałam się „nie do poznania”, na świecąco i czerwono, i zaraz po wejściu na scenę zgotowałam się. Ledwo wydukałam swoją kwestię. Ala poznała mnie dopiero po chwili. Była w trudnej sytuacji, bo właśnie stała na drabince, ubierając choinkę. Zjechała z tej drabiny na stół i rycząc ze śmiechu wybiegła za kulisy. To był mój pierwszy i jedyny występ na scenie w roli z tekstem. Co tu dużo mówić – nie nadaję się do tego zawodu…

Nasz zespół objazdowy tłukł się rozklekotanym autobusem z wielkim panem Leonem przysypiającym przy kierownicy i co chwilę budzonym krzykiem przez maleńką Melę, kierownika objazdu, która szarpała go za ramię, trzymając równocześnie rękę na kierownicy, żeby nie zjechał do rowu. Dopóki nie dostaliśmy nowego autobusu, a związki zawodowe nie pozwoliły mi pana Leona przenieść na inne stanowisko, dopóty każdego wieczora czekałam pełna nerwów przy telefonie na wiadomość, czy szczęśliwie dojechali. To było nawet ważniejsze niż dobry kontakt z widzem.

Nowy autobus dla teatru ciągle był jeszcze w planach, ale nowy samochód – jak się wtedy mówiło, prywatna skoda, dla nas, dla mnie i Janusza Michałowskiego, do spłacenia na raty, udało się nam załatwić. To wcale nie było łatwe. Trzeba się było prosić, przymilać, bo nie każdy tak od razu dostawał talon. Miałam prawo jazdy, ale to nie znaczy, że umiałam jeździć. Janusz nigdy nie prowadził, a poza tym nie uważał tego zakupu za konieczny. Twierdził, że skoro tyle lat żył bez samochodu, to jeszcze może poczekać. Po niedługim czasie przyznał mi jednak rację, że owszem, samochód możemy mieć. Po raz pierwszy stało się to wtedy, kiedy jechaliśmy oto luksusowo do Augustowa, do jego mamy, naszym samochodem i cieszyliśmy się jak dzieci. Tak, ale to było już po mojej pierwszej kraksie i to on już prowadził…

A z tą kraksą to było tak. Maj 1971 roku. Na dzień przed inauguracją festiwalu, jeszcze w starej formule, wracaliśmy z Poznania we trójkę z Januszem i księgowym Pawlakiem. Koło Pleszewa wpadłam w poślizg. Rów, wywrotka, dachowanie i przez przednią szybę skok na pole… Panowie siedzieli z tyłu, nic im się nie stało, ja z przodu, ale nieprzypięta pasami – dzięki czemu żyję. Otrzepałam się lewą ręką i zaczęłam poganiać Pawlaka, żeby coś robił – na przykład wezwał pomoc do rozbitego samochodu, a dla nas taksówkę, bo się trzeba śpieszyć, musimy zdążyć na ostatnie zebranie organizacyjne… Wokół zielone pole po horyzont, trochę przeorane przez pognieciony samochód, a na samym środku ja z zatroskanym Januszem, wściekłym Pawlakiem i jedną ręką jakby nieco dłuższą. Jak się po chwili okazało – nie bardzo także mogłam nią ruszać.

To był złamany obojczyk. Można było rękę wsadzić w gips albo wziąć ją „na gwóźdź”, który trzeba będzie potem oddać. Gwóźdź był z jakiegoś szlachetnego metalu. Zdecydowałam się na to rozwiązanie, bo dzięki niemu mogłam szybko wyjść ze szpitala. Na drugi dzień zaczął się festiwal, Maciek Prus jak zawsze zaśpiewał swoją aryjkę Usta milczą, dusza śpiewa… i poszedł witać gości. Finał festiwalu, nagrody dla niego i Janusza za Szewców, a ja – bez nagród, już prawie zdrowa, ale z platynowym gwoździem i ręką na temblaku. Czarna rozpacz! Czy ten pierwszy sezon musiał się tak kończyć?

Przypominałam sobie, jak pierwszy raz jechałam do Kalisza – poznać zespół, przyjrzeć się teatrowi. Rozparta na tylnym siedzeniu, wypatrywałam przez samochodową szybę sarenki na polach. I liczyłam. „Jeśli wyjdzie parzysta liczba – myślałam – wszystko się uda, odniesiemy sukces. Jeśli nie, wszystko stracone”. Wyszła parzysta.

Potem o tej dziecinnej wróżbie zapomniałam. Wróciła do mnie w dniu tego wielkiego festiwalowego rozczarowania. Może wróżba, jak to wróżba, była przewrotna, może nasz sukces w Kaliszu niekoniecznie będzie moim prywatnym triumfem? Wygra teatr, a ja…

Mieliśmy jednak w Kaliszu naszego lokalnego Łopachina. Wspaniałe bukiety wręczane artystom po skończonym pokazie sponsorował dostawca i hodowca kwiatów, który do teatru wprawdzie nie chodził, ale za to systematycznie słał nam bukiety. To był wielkopolski bogacz, „badylarz”, jak się wtedy mówiło na takich jak on, niejaki pan Tyc, posiadacz rozległych szklarni rozrzuconych po całej okolicy. Chytry, mówili o nim… Nie zatrudniał ludzi spoza rodziny, za to raz w tygodniu wychodził w wywiniętych kaloszach na ganek swojej rezydencji, gdzie czekał już na niego „lud pracujący”, wyciągał z kieszeni forsę i rozdawał wszystkim „po uważaniu”, bo myślał, że tak będzie sprawiedliwie i w zgodzie z pańską tradycją. Nie wiem, czy to wszystko prawda, co powyżej napisałam, ale taka była legenda o Tycu i to ją tu przytaczam…

I wtedy, kilka dni po wypadku, zaraz po festiwalu, na którym nie dostałam nagrody, zwyczajowy bukiet od kaliskiego Łopachina wystarczył, żeby poprawić mi humor. W końcu w czasach, w których samochód uchodził za szczyt luksusu, a nagroda reżyserska lub jej brak mogły ustawić samopoczucie artysty na cały sezon, bezinteresowny gest kwiatowego potentata wydał mi się czymś absolutnie na miejscu. Pan Tyc nie rozumiał sztuki, nie znał się na teatrze, ale jego samochód z kwiatami przysyłanymi do teatru przywracał porządek we wszechświecie.

Redakcja: Łukasz Drewniak

29-06-2015

skomentuj

Aby potwierdzić, że nie jesteś robotem, wpisz wynik działania:
siedem minus cztery jako liczbę: