AKCEPTUJĘ
  • Strona używa plików cookies, korzystanie z niej oznacza, że pliki te zostaną zamieszczone na Twoim urządzeniu. więcej »

K/161: Wnuczek leśniczego i inne historie

Antyzwiastowanie,
reż. Bartosz Szydłowski  

Wnuczek leśniczego
Ochrzanił mnie niedawno kolega. Ale tak z góry na dół. Z epitetami i w ogóle. Za to, że nic nie zrobiłem w sprawie Bartosza Szydłowskiego. Że o niczym nie wspomniałem w Kołonotatniku. Że w ogóle krytycy nie skrzyknęli się i nie napisali listu w obronie sponiewieranego dyrektora artystycznego Łaźni Nowej. Że był protest i petycja środowiska artystów, a my nic. Że nie doceniamy ani programu Łaźni, ani roli Boskiej Komedii. Próbowałem tłumaczyć, że doceniamy, szanujemy, podziwiamy. Że przecież Łukasz Gazur i „Dziennik Polski” niejako w naszym imieniu trzymają rękę na pulsie, mają dostęp do artystów i polityków, wsparcie działu miejskiego, tłumaczą, o co chodzi, interweniują, są dla Łaźni tym, czym Magda Piekarska dla wrocławskiego Teatru Polskiego. A my nie mamy ani prawnego wsparcia, ani nie drżą przed nami lokalni urzędnicy. Fakt: zadziwiające, że bez przerwy coś tę sprawę przykrywa – a to protesty w obronie sądów, a to konkurs w Starym Teatrze, a to wykiwanie Michała Gielety przez Marka Mikosa. Wakacje wreszcie. Opisywanie działań, oskarżeń i konferencji prasowych radnego Adama Kality wymaga wniknięcia w cyferki i dane podawane przez obie strony. Hmm, mógłbym pochylić się nad oskarżeniami radnego, gdyby bił w repertuar Łaźni, krytykował festiwal, obsobaczał spektakl. A tu mamy człowieka, który wymachuje liczbami, składa wniosek do prokuratury, szantażuje miasto, że będzie kontrolował wszystkie krakowskie teatry. Z drugiej strony prezydent Krakowa zajmuje w tej sprawie stanowisko pośrednie: przyznaje, że zwracał uwagę na pewne nieprawidłowości, że kontrola wskazała środki naprawcze, że nic nie wie o wielu decyzjach dyrektora. Tymczasem żeby racjonalnie bronić Szydłowskiego, nie trzeba wcale analizować cyferek i decyzji finansowych czy personalnych ani zasłaniać się dorobkiem twórczym oskarżonego artysty, tylko zastanowić się, czemu takie awantury wybuchają. Czy to, co szepcze i krzyczy, wierzga i miota się wokół nas, jest opowieścią o niegospodarności i niechlujstwie w papierach, o nepotyzmie i bizantyjskich obyczajach w placówce, czy może raczej o politycznej pokazówce lub próbie przemodelowania krakowskiego porządku teatralnego. Wedle mojego oglądu sytuacji sprawa zaczyna się od prywatnej krucjaty radnego Kality reprezentującego PiS. Łukasz Gazur wydobył mail, w którym Kalita prosi Szydłowskiego o zatrudnienie zaprzyjaźnionego aktora w Teatrze Słowackiego, którym Szydłowski również jako kurator artystyczny kieruje. Dziwny to mail od polityka do artysty, od radnego do dyrektora. Radny, który de facto kontroluje instytucję, sugeruje taką, a nie inną politykę personalną, wsparcie aktora w potrzebie. Na milę pachnie córką leśniczego. Bo co za to – za odruch serca, za pomoc bezrobotnemu – miałby potem Szydłowski otrzymać? Pikanterii tej sprawie dodaje fakt, że maila z ofertą wysyła człowiek, który dwa lata wcześniej donosił do prokuratora na Szydłowskiego, oskarżając go o promocję komunizmu po postawieniu w Nowej Hucie prześmiewczego karłowatego żółtego posągu sikającego Lenina. Pytanie brzmi, jakie są intencje polityka, który między jednym a drugim zawiadomieniem prokuratorskim prosi artystę o przysługę? Czy chce zbić tylko kapitał polityczny czy przeprowadza lokalną vendettę?

Prowadzenie przez Szydłowskiego dwóch krakowskich teatrów i jednego dużego festiwalu trochę zaczęło kłuć w oczy część lokalnego środowiska. Bo jest to koncentracja władzy. Dominacja nad innymi dyrektorami i placówkami. Inna pozycja w negocjacjach z miastem. Kiedy się patrzy na aktywność wiceprezydenta Andrzeja Kuliga, który całkowicie wyręcza Jacka Majchrowskiego w wielu sprawach związanych z krakowską kulturą, widać chęć innego ułożenia personalnych klocków w podległych mu instytucjach. Pokazania, że to ja jestem teraz tym rozgrywającym. Wiceprezydent chce być widoczny – wchodzi w dziwne konszachty z Markiem Mikosem, ociera się o niego sprawa odebranych Barakah i zawieszonych Krakowskich Reminiscencji Teatralnych. Dyrektorzy krakowskich scen dostają różne regulaminy ich pracy artystycznej w teatrze. Jedni mają zakaz reżyserowania w swojej instytucji, drudzy zakaz reżyserowania poza teatrem. Miasto robi porządek.

Łaźnia oczywiście też ma w tym czasie swoje kłopoty: znikający księgowi, dymisja wieloletniego zastępcy Szydłowskiego Jarosława Tochowicza, którego ambicje reżyserskie były w jego miejscu pracy przez kilka lat bardzo tłumione. Radny Kalita skrupulatnie zbiera plotki, dostaje dostęp do dokumentów, dodaje A plus B, robi aferę medialną, zaskoczony Szydłowski nie ma pojęcia, jak się bronić, bo adwersarz wie więcej niż on o papierach księgowych teatru. Artykuły, telewizja, szeptanka. To idealny moment dla miasta, by dyrektorowi Łaźni przytrzeć rogi, wskazać miejsce w szeregu. Zdobyć wakat na stanowisku, które można obsadzić swoim człowiekiem. I sprawa, która powinna się skończyć zatrudnieniem nowej porządnej księgowej w teatrze albo wewnętrznymi regulacjami miasto-Łaźnia, kończy się półlinczem i rezygnacją Szydłowskiego z funkcji naczelnego. Wszystkie listy z poparciem Szydłowskiego skupiały się na jego dokonaniach artystycznych, rozruszaniu Nowej Huty, potędze Boskiej Komedii, sukcesie spektakli z Łaźni Nowej. Można powtarzać te argumenty, ale atak przeprowadzono przecież na innym froncie. Jak ktoś długo na kogoś zbiera, to w końcu coś uzbiera. Media potrzebują żeru, polityk PiS przetestował metodę wpływu na samorządową instytucję, miasto skorzystało z okazji, żeby coś dać i coś odebrać, jeden człowiek, może dwóch spektakularnie się na Szydłowskim zemściło. Czy skorzystał na tej intrydze krakowski teatr, widz, twórcy? Poza oczywistą afirmacją tezy o wyższości dwuwładzy nad absolutyzmem oświeconym – niewiele.

O innych skutkach krakowskiej awantury cyferkowej opowiemy poniżej. Nieco bardziej żartobliwie. Ale tylko trochę.

Matchmaking
Nie sądziłem, że wywiad Małgorzaty Tchorzewskiej z Katarzyną Gajek o zdumiewającej trwałości małżeństw aranżowanych zainspiruje prezydenta Krakowa Jacka Majchrowskiego i jego wice, czyli Andrzeja Kuliga, do śmiałych ruchów w sferze kultury, a konkretnie teatru z Bartoszem Szydłowskim w tle. Jak wiemy, w małżeństwie aranżowanym rodzice, przełożeni, przyjaciele rodziny szukają dla osoby na wydaniu najwłaściwszego partnera. W swoich poszukiwaniach korzystają z różnych pośredników – to może być astrolog, swatka, psycholog lub terapeuta. W tradycyjnie pojętym małżeństwie aranżowanym preferencje osób bezpośrednio zainteresowanych nie są brane pod uwagę, bo niejako ex definitione zakłada się, że człowiek nigdy nie wie, czego chce, a miłość, współpraca, sukces prokreacyjny przyjdzie z czasem. Trzeba zawierzyć intuicji swatki, wyrokom losu zapisanym w gwiazdach, naukowym dopasowaniom charakterów. Skoro ten system funkcjonował w Polsce i Europie do końca XIX wieku, a na wsi nawet dłużej, skoro do dziś wierzą w niego Hindusi i fani portali randkowych, czemu lewicowe władze Krakowa nie miałyby sięgnąć po sprawdzone gdzie indziej metody? Teatr to dobre pole doświadczalne, zwłaszcza zasady kierowania instytucją dopraszają się ciągłych udoskonaleń. Jeśli dyrektor artystyczny, zdaniem urzędu, popełnia błędy jako naczelny, trzeba go odciążyć, wymyślić mu idealnego partnera: osobę, która będzie rozmawiać z politykami i urzędnikami, podliczy cyfry w tabelkach, przełoży dokumenty z jednej strony biurka na drugą, podpisze, co trzeba, wspaniałomyślnie zaakceptuje pomysł na premierę, promocję, repertuar. W tym duchu właśnie bodaj od połowy lipca trwały poszukiwania dyrektora naczelnego dla Łaźni Nowej po dymisji Bartosza Szydłowskiego. Szydłowski złożył ją w geście protestu wobec mało czytelnej reakcji miasta na zarzuty radnego PiS Adama Kality oskarżającego szefa Łaźni o niegospodarność, niedopatrzenia systemowe, nierozliczenia faktur, etc, etc. Szukając rozwiązania, prezydent Majchrowski zadeklarował, że chce pozostawić Szydłowskiego jako dyrektora artystycznego placówki, wymyślił jednak, że mimo wielu zasług twórca Łaźni potrzebuje rozsądnego zwierzchnika, rzutkiego menedżera z głową do finansów. Nowa świecka tradycja każe szukać na takie stanowisko osób z doświadczeniem telewizyjnym. Ktoś, kto przeżył parę lat w prowincjonalnym ośrodku telewizyjnym bez pieniędzy i możliwości produkcyjnych, z przerostem zatrudnienia, starym sprzętem, przepełnionym archiwum i pustymi studiami uciemiężony pod butem Warszawy, poradzi sobie w każdej sytuacji i w każdej instytucji. Zwłaszcza w teatrze. Rzeczniczka prezydenta poinformowała ostatnio, że rozmawiano z kilkoma kandydatami, ale wszystko wskazuje na to, że wygra i nominację dyrektorską otrzyma pani Ewa Wolniewicz z Wrocławia, obecnie szefowa telewizji Echo24. Mamy więc w Łaźni starego dyrektora artystycznego i nowego naczelnego. Artystyczny, czyli Szydłowski, będzie podwładnym naczelnego, czyli Wolniewicz. Nowy w instytucji będzie miał więcej do powiedzenia niż stary, który ją powołał do życia. Sęk w tym, że, o ile wiem, Szydłowski nie zna Wolniewicz, a Wolniewicz Szydłowskiego. Ich zawodowe małżeństwo (usilnie proszę panią Małgorzatę Szydłowską o nie czytanie niniejszego fragmentu tekstu) zacznie się na niewidzianego. Czyli randką w ciemno. Podejrzewam, że państwo nigdy się dotąd nie spotkali, co najwyżej wtedy, kiedy ludzie prezydenta jeździli w celach castingowych po Polsce, Wolniewicz wygooglowała Szydłowskiego, a Szydłowski już po ogłoszeniu jej nazwiska sprawdził jej profil na Facebooku. Oboje znają się tylko ze zdjęć. Jakie kryteria obowiązywały przy wyborze partnerki dla Szydłowskiego w tym teatralnym matchmakingu? Gdyby posłuchano rad astrologa, okazałoby się, że w zestawieniu z Szydłowskim zodiakalny Rak byłby najlepszy, ale Raki, jak to Raki, nie zostają dyrektorami niczego. Czy wysłannicy pana prezydenta opowiadali kandydatom o osobowości, mowie ciała twórcy Łaźni, analizowali pokazowe sytuacje interpersonalne, w których brał udział sobowtór Szydłowskiego? Owszem, ze zdjęcia można wiele wyczytać, ale nic tak nie zbliża ludzi do siebie, nic tak nie uczy nas o innych, jak wspólne przeżycie czegoś ważnego. Gdyby pani Wolniewicz pojechała z Szydłowskim na przykład na kilkudniową wyprawę rowerową, ich potencjalna współpraca nie miałaby aż tylu znaków zapytania.

Wspólne kierowanie to zawsze jest walka o to, kto kogo zdominuje lub w tym lepszym przypadku o podział racji i obowiązków. Kto w tym momencie w Łaźni Nowej ma silniejsze karty?

Szydłowski zgadzając się na włożenie mu do Łaźni przełożonego-menedżera, zgodził się na coś więcej niż onegdaj Krzysztof Mieszkowski, który w jednej z odsłon swego sporu z Marszałkiem przy mediacji minister Kultury przystał na duet dyrektorski z osobą, którą miał wspólnie wskazać z organizatorem. Mieszkowski migał się potem przez cały sezon od realizacji tego postanowienia i być może to zadecydowało o późniejszym twardym konkursowym kursie Urzędu Marszałkowskiego. Szydłowski odrobił tę wrocławską lekcję i oddał inicjatywę w ręce prezydenta, choć bezpieczniejsze i logiczniejsze byłoby wskazanie współpracownika i szefa akceptowanego na wejściu przez dotychczasowego dyrektora Łaźni. Jednak w ten sposób cała odpowiedzialność za ewentualną zapaść organizacyjną teatru, konflikty na linii naczelny-artystyczny spada na organizatora. Nowy dyrektor przychodzi z zewnątrz, nie tylko jest spoza Krakowa, ale nawet spoza branży. Mogłoby w takim razie chodzić o to, że Szydłowski będzie Ewę Wolniewicz wprowadzał w zawód. Podejrzewam jednak, że intencją miasta jest patrzenie Szydłowskiemu na ręce i ukrócenie jego „szaleństw” ideowych, a zamiarem Wolniewicz – wybicie się na merytoryczną niezależność. Niestety tak może być, bo przedwczesna moim zdaniem kapitulacja Szydłowskiego wpisuje się w coraz powszechniejszą narrację urzędów i ministrów o tym, że artyści nie dają sobie rady z prowadzeniem teatru, popełniają błędy w sferze ekonomicznej. Prezydent Majchrowski i wiceprezydent Kulig ustami własnymi i swojej rzeczniczki wielokrotnie podkreślali, że rozumieją, jak trudne jest „równoczesne sprawowanie funkcji dyrektora artystycznego i naczelnego pilnującego spraw administracyjnych i finansowych placówki”. Nie dajmy się nabrać na takie gadki. Model jednego szefa teatru jest testowany od prawie stu lat i ludzie dają radę. Nie działa raczej model odwrotny: menedżera, który dopiero w teatrze uczy się teatru i próbuje zrozumieć hierarchie środowiskowe, poznaje nazwiska twórców i tajniki opracowywania programu artystycznego. Kraków jednak zdaje się wierzyć w naprawcze misje menedżerów. Dlatego zaaranżował w Łaźni to małżeństwo z rozsądku. Delikatny wątek bigamii (niebagatelna rola Małagorzaty Szydłowskiej w powstaniu i kierowaniu nowohucką instytucją) nadaje tej sprawie wyjątkowego smaczku, ale nie będziemy się tu nim szerzej zajmować. Skoro do spotkania i współpracy musi dojść, doradzam Bartoszowi Szydłowskiemu zachowanie jak na pierwszej randce. Przychodzi do ciebie piękna kobieta z polecenia i mówi, że jesteś fajny, a ona będzie za ciebie płacić rachunki. Broń Boże, nie spotykajcie się od razu w Łaźni, tylko w jakiejś miłej kawiarence na Rynku. Huta mogłaby wywrzeć na pani Wolniewicz przygnębiające wrażenie. Za kawę i ciastko należność uiszcza gospodarz i tubylec, to oczywiste. Rozmowę można rozpocząć od opowieści o filmach Tarkowskiego – Szydłowski i Wolniewicz studiowali kiedyś filmoznawstwo. Wolniewicz opowie o doświadczeniu w kierowaniu ośrodkiem wrocławskim, Szydłowski opowie o swojej fascynacji Discovery Channel. Jeśli Ewa Wolniewicz przeprowadzi się od razu do Krakowa, podczas rewizyty przestrzegam przed pokazywaniem Szydłowskiemu biblioteki i zbiorów płytowych, bo Szydłowski niestety pożycza. I potem trzeba się długo upominać. Drugie lub trzecie spotkanie można zorganizować w Łaźni. Nowego dyrektora trzeba oprowadzić po budynku, pokazać możliwości sceny, zrelacjonować projekty w toku i grzecznie wysłuchać, co pani Wolniewicz dodałaby do tego do siebie. Pod żadnym pozorem nie negować jej wizji na starcie, pochwalić jedną, zastanowić się nad drugą, delikatnie wątpić w realność trzeciej. Ewa Wolniewicz powinna z kurtuazji obejrzeć któryś ze spektakli Szydłowskiego, przywitać się z aktorami, pochwalić bratnią federacyjną scenę, czyli Teatr Słowackiego. O tym, czy między dyrektorami będzie chemia, czy jej nie będzie, zadecydują właśnie te pierwsze chwile.

Istnieje kilka technik intelektualnego uwodzenia szefa. Relacje partnerskie niejedno mają imię. Można uwodzić na obietnicę, na bobasa, na gapę, na pierwszą naiwną, na ostro. Bartku, pani Ewo, poczytajcie o tych metodach! Jeśli wam się uda, nowatorski pomysł Prezydenta Miasta Krakowa na aranżowanie teatralnych małżeństw z rozsądku przyjmie się w całym kraju. Polskie sceny podniosą się z systemowego upadku.

Z ostatniej chwili
Rektor Dorota Segda wyraziła ostatnio zainteresowanie moją ideą, by organizować wspólne zajęcia studentów krakowskiej Akademii Teatralnej im. St. Wyspiańskiego z kolegami z SGPiS-u i AGH. Integrujmy młodzież. Trzeba kojarzyć pary na teatralną przyszłość.

Syrenka
Tuż przed wakacjami rozstrzygnięto konkurs na dyrektora stołecznego Teatru Syrena. Gratulujemy zwycięstwa Jackowi Mikołajczykowi, który potrafi tak fascynująco opowiadać o fenomenie musicalu, że człowiek nie ma wyjścia i musi zaraz obejrzeć spektakl, w którym ładnie ubrani aktorzy podskakują, tupią obcasami i śpiewają w zadziwiających okolicznościach przyrody lub na tak zwanym „mieście”. Nie dziwi nas wcale, że kolega Mikołajczyk komisję konkursową zagadał i zaraził swoją pasją. Dziwi nas jednak milczenie mediów w kwestii tożsamości innych kandydatów starających się o Syrenę. Zwykle jest tak, że prasa i „internety” ekscytują się samym wyścigiem, roztrząsają szanse i dorobek wszystkich pretendentów, a potem spisują żale i pretensje przegranych. Tymczasem w komunikatach pokonkursowych z Syreny jest tylko mowa o zwycięzcy i jego dorobku twórczym oraz o członkach komisji, którzy go wybrali, wymieniono ich zresztą wszystkich z imienia i nazwiska, opatrzono tytułami naukowymi, funkcjami i urzędami, jakie sprawują. Kto jednak był kontrkandydatem Mikołajczyka? Gdzie znaleźć taką informację? W końcu zwycięstwo tym lepiej smakuje, im godniejszych rywali pokonasz. Ranga teatru wzrasta, jeśli wiesz, kto się o niego starał. A tu nic… Nic. Cisza. Omertà. W pierwszej chwili zacząłem podejrzewać, że wymogiem komisji i osobiście prezydent Hanny Gronkiewicz-Waltz było, by aplikujący pojawili się na przesłuchaniach w papierowych torbach na głowie: znacząco podniosłoby to poziom obiektywizmu konkursu, ale z tego powodu do dziś nie wiadomo, kto właściwie startował. Druga myśl była taka, że może po doświadczeniach konkursu w Starym uczestnicy przesłuchań zawczasu zastrzegli sobie anonimowość: bano się, że Marek Mikos wystartuje raz jeszcze i upokorzy wszystkich intelektualnie kolejnym zwycięstwem (stąd wzięło się dość świeże, ale popularne porzekadło-klątwa: obyś z Zembrzuskim startował, a z Mikosem przegrał!). Trzecia moja zatrważająca myśl wyniknęła z przypuszczenia, że może pozostali kandydaci z jakichś niezrozumiałych powodów wstydzą się, że startowali, że zamarzyła się im dyrekcja popularnego teatru. Być może pomysł, że przejmą akurat tę warszawską scenę, zrodził się nocną porą nad Wisłą i teraz jakoś tak trudno uwierzyć, że powstały biznes-plany, program, listy współpracowników… Skoro inni dziennikarze milczą, dla dobra przyszłych pokoleń teatrologów jestem zmuszony wypełnić tę wstrząsającą lukę informacyjną. Bo może kiedyś, komuś lista kandydatów na szefa Teatru Syrena przyda się w fundamentalnej pracy o historii teatru krytycznego, poszukującego, progresywnego. Otóż wiedzieliśmy jeszcze w maju, że do konkursu na dyrektora Teatru Syrena po Wojciechu Malajkacie stanęli między innymi: Sebastian Majewski, Bartosz Porczyk i uwaga… Paweł Demirski w duecie z kuratorem Grzegorzem Reske. Sens tej Somosierry miał chyba być taki: padły sceny we Wrocławiu i Krakowie, utraciliśmy Łódź, Kalisz, Bydgoszcz, czas na kontrofensywę, szarżę w nieoczekiwanym kierunku. Scena Syreny to kilkanaście aktorskich etatów, można z niej uczynić zaskakujące przytulisko dla oszukanych i wyrzuconych. Nie miałem dostępu do programów kandydatów, ale coś mi mówi, że jednym z pomysłów na obudzenie Syreny mogła być idea zmiany patrona w nazwie. Teatr Syrena pozostałby oczywiście Teatrem Syreną tylko nie z tą warszawską – kobietą z rybim ogonem w godle, a syreną strażacką wyjącą na alarm: „Ludzie obudźcie się! Brońmy demokracji i wolności w życiu i sztuce”. Co komu szkodziło stworzenie lewicowego teatru śpiewającego? I Demirski, i Majewski byliby w stanie napisać lekkie podkasane sztuki z piosenkami, które nuciłaby potem cała Warszawa. Śmiesząc i bawiąc, wzywałyby do czynu obywatelskiego. Polscy faszyści nadają się jak nikt na bohaterów farsy erotycznej. Można byłoby wystawić Producentów Mela Brookesa, a właściwie schowaną w nich Wiosnę dla Hitlera. Syrena byłaby najwłaściwszym miejscem na operę o Lechu Kaczyńskim i musical Majewskiego Karol. Revisited z Piotrem Polkiem w roli głównej. Na moje specjalne życzenie Demirski wznowiłby chorzowskie Bierzcie i jedzcie!, swój drugi w karierze, zagrany niestety tylko trzy razy musical o zdrowym odżywianiu, z okrężnicą jako głównym motywem scenograficznym i śpiewającymi potrawami. Oczywiście swego czasu haniebnie go przegapiłem, bo nie chciało mi się wracać z Górnego Śląska nocnym pociągiem i czekałem aż zagrają dla młodzieży o poranku. Odmieniona, zaangażowana Syrena stanowiłaby równowagę dla Teatru Roma. Pomyślcie – w komercyjnej Romie grają przez rok z okładem musical o Dywizjonie 303, a w wyjącej, przepraszam, walczącej Syrenie musical o Dąbrowszczakach z hiszpańskiej wojny domowej. Jak teraz snuję te programowe hipotetyczne wizje, nie jestem w stanie sobie wyobrazić, jak Jacek Mikołajczyk mógł wygrać ten pojedynek. Taktowne milczenie przegranych jednak tłumaczy wszystko.

Apel nieco finalny
Mam gorącą prośbę do środowiska teatralnego. Idzie gorąca politycznie jesień, straszna zima i nieprzewidywalna wiosna. Jako obywatel i teatroman upraszam o niezawracanie nam – widzom i nam – obywatelom głowy tak zwanymi duperelami, czyli sprawami mniejszego kalibru. Że komuś szef artystyczny zdjął spektakl przed premierą. Że radni zażądali przedstawień lżejszego kalibru. Że nie przedłużą za rok kadencji temu czy innemu dyrektorowi, bo zadarł z prawicą i Kościołem. Pamiętajmy, że nie każda sprawa ma szansę zaistnieć trwale w świadomości społecznej. Nie do każdej walki zaangażujemy społeczeństwo. Przypomina mi się smutny los listu żądającego pozostawienia Sebastiana Majewskiego w Teatrze Jaracza w Łodzi podpisany przez 13 dramaturgów i reżyserów oraz jednego aktora z zespołu. I los demonstracji pod Starym Teatrem po przegranej Jana Klaty w ministerialnym konkursie organizowanych przez Patryka Zimnickiego. I brak szerokiego bydgoskiego poparcia dla dyrekcji Wodzińskiego i Frąckowiaka. Jest taki czas, w którym sprawy ważne dla środowiska przegrywają z tymi, które są ważne dla całego społeczeństwa. W najbliższym miesiącach czeka nas najprawdopodobniej kolejna obrona niezawisłości sądów. Nieustające blokowanie ONR-u. Walka z ustawą medialną. Bój o europejskość Polski. O niezaostrzanie ustawy antyaborcyjnej. O konstytucję. Nie warto się rozpraszać. Jeśli wyślemy do społeczeństwa, widzów, młodzieży setkę komunikatów: „pali się!”, nie będą wiedzieli, który pożar gasić. Pewnie – ważne są wszystkie, ale wyprowadzić ludzi na ulicę można tylko w najważniejszych sprawach. Dlatego nie będzie w tym sezonie wielu protestów stricte teatralnych, bo będziemy zajęci czym innym. Istotne, żeby nie rozmyć sensu protestu w zbyt wielu protestach. Bo ludzie się zmęczą. Zobojętnieją. Wszystkich wojen nie można wygrać.

13-09-2017

Komentarze w tym artykule są wyłączone