K/197: Frljić! Frljiciem go dobijemy!
1.
W Słupsku chcą pokazać Klątwę Olivera Frljicia na tegorocznym Festiwalu Wolności. Generalnie jestem za pokazywaniem Klątwy wszędzie tam, gdzie zapraszający dostał zielone światło od organizatora i czuje wsparcie lokalnej władzy, która będzie potrafiła obronić go przed ministrem Piotrem Glińskim oraz przede wszystkim zaktywizowanym politycznie i religijnie tłumem. Można było zawieźć Klątwę do Chorzowa, można i do Słupska. Podniesiony na duchu przykładem dyrektora Dariusza Miłkowskiego z Teatru Rozrywki, który rok temu dzieło Frljicia sprowadził i żadnego wielkiego dymu nie było, Dominik Nowak ze słupskiego Teatru Nowego postanowił powiedzieć „sprawdzam!” liberalnemu ponoć Słupskowi i osobiście prezydentowi Robertowi Biedroniowi. U nas nie można? U nas? W mieście, w którym rządzi rodzima wersja Emmanuela Macrona, jeden z niewielu sympatycznych krajowych polityków, któremu w spektakularnym wygraniu poprzednich wyborów na polskiej prowincji nie przeszkodziła nawet jego orientacja seksualna?
Mam nadzieję, że Dominik Nowak trafnie skalkulował ryzyko. Pomysł pokazania spektaklu Frljicia w kontekście obchodów stulecia Niepodległości i w przeddzień wyborów samorządowych może skończyć się bardzo źle i dla Nowaka, i dla Biedronia. Protestujący przeciwko Klątwie twierdzą, że to prowokacja i promocja bluźnierstwa. Zarzekają się, że zrobią Nowakowi i Biedroniowi jesień średniowiecza. Podobno mają za sobą całą Radę Miasta, radnych PiS i PO, środowiska kibicowskie oraz oczywiście grupę odmawiającą różaniec przed Ratuszem w intencji wyleczenia prezydenta z homoseksualizmu. Biedroń od razu wydał oświadczenie, że programu festiwalu cenzurować nie będzie, bo prezydent nie jest od cenzury. Ale nie wydaje się być szczęśliwy z pomysłu Nowaka, bo może – jeśli do pokazu dojdzie – z tego powodu przegrać wybory. Wystarczy, że zaktywizuje się bierna, ale katolicka większość w mieście i będziemy mieli walkę na symbole (Kościół i rocznica kontra sztuka i wolność słowa). Takich starć się nie wygrywa, ale jeśli się wygrywa to nie bez strat własnych. A jeśli nastroje społeczne przechylą się na prawo i Biedroń wybory przegra – miasto pod prawicowym prezydentem pożegna się z Dominikiem Nowakiem, dyrektorem Teatru Nowego. Biedroń nie może tłumaczyć Nowakowi, że termin i kontekst gościnnego występu Teatru Powszechnego w Słupsku jest niezręczny, bo zaprzeczyłby swojemu lewicowemu światopoglądowi i wizerunkowi. Więc będzie Klątwy bronił do końca. Dominik Nowak przywoła argument, że nic nie oddaje hołdu idei Wolności i Niepodległości a także samej Polsce bardziej niż przedstawienie, które jest tej Wolności i Niepodległości czystą artystyczną materializacją, bo wymierzone jest przeciwko polskim mitom i religijnemu szaleństwu, przeciwko władzy zabobonu, manipulacjom i występkom wrogów prawdziwej wolności duchowej i obyczajowej. Zgoda, w święto wolności trzeba pokazywać rzeczy zrodzone z absolutnej wolności twórczej, bo tylko tak wolność kultywujemy, stosujemy zasadę wolności w praktyce. Dominik Nowak rozumie sens świętowania wolności, Robert Biedroń również, nie jestem jednak pewny, czy słupszczanie rozumieją go tak samo.
Przeciwnicy spektaklu nie odpuszczą, bo poczuli krew, bo dostali wymarzonego obyczajowego haka na prezydenta, skoro modlitewny bicz antygejowski nie zadziałał. Ruszając masy pod hasłem obrony wiary, papieża i narodowych wartości, zapewne uda się prezydencką misję Biedronia przerwać. Klątwa dzieli obywateli trochę inaczej niż polityczne preferencje. W przypadku Klątwy nie ma miejsca na niuanse. Użyta w lokalnym sporze Klątwa stawia społeczeństwo pod ścianą. Jeśli miasto było podzielone pół na pół z niewielką przewagą zwolenników Biedronia, to teraz, po Klątwie wahadło może przechylić się w niewłaściwą stronę. Chyba że Biedroniowi w to graj, bo jest zdecydowany odejść z prezydentury i wrócić do polityki krajowej, stworzyć partię lub zwołać liberalną koalicję i potrzebuje doświadczenia męczeństwa. Prezydent Słupska zaszczuty w obronie wolności twórczej, prezydent, który poległ za Frljicia? To mogłoby dać mu parę punktów w dużych miastach. Na razie jednak jesteśmy w Słupsku. Komitet społeczny powołany przez protestujących nazwał się „Nie pozwolimy pluć nam w twarz”, czyli jawnie nawiązuje do słów Roty i węszy w tej awanturze spisek niemiecki (o lesbijskim związku jej autorki, Marii Konopnickiej, słupszczanie jeszcze chyba się nie dowiedzieli, ale plującego Niemca z pieśni – pamiętają). Póki co grożą Nowakowi: jeszcze przed prezentacją obrazoburczego spektaklu ma zostać zdymisjonowany, teatrowi trzeba odebrać dotację i prewencyjnie zamknąć na dwa, trzy lata. Nie żartuję i nie przesadzam, przeczytajcie wypowiedź pana Grzegorza Kundy cytowanego w artykule w „Gazecie Świętojańskiej”.
Czy Nowak też chce odejść, ginąc za piękną sprawę? Wylecieć z Teatru Nowego w chwale ofiary zaścianka i znaleźć sobie ciekawsze miejsce do pracy? Nie sądzę. Dyrektor po prostu wierzy w autonomię sztuki, w rozdział Kościoła od państwa, w myślącą publiczność. Jednak jeśli stoimy przed dylematem: gościnne występy Teatru Powszechnego albo utrata stanowiska, obcięcie dotacji, zamknięcie teatru – to żarty się skończyły. To znaczy skończyły się już jakiś czas temu, ale ciągle nie możemy w to uwierzyć. Nie namawiam nikogo do autocenzury, do udawania, że takiego spektaklu nie ma i w związku z tym nigdzie nie pojedzie, trzeba jednak zawsze zakładać scenariusze najgorsze. Dorosłego teatru w Słupsku nie było przez lata i jak się bardzo wkurzy prawicę, znów może go nie być. Realia są, jakie są. W Polsce triumfuje zamordyzm i zabobon. Można z nim dzielnie walczyć i spektakularnie zginąć, można też go przeczekać, robiąc swoje bez manifestacji. Jeśli rezultatem zagrania Klątwy w Słupsku będzie dymisja Nowaka, przegrana Biedronia i koniec Teatru Nowego, to trzeba się zastanowić, czy warto było stawiać sprawy na ostrzu noża, sprawdzać skalę słupskiej tolerancji. Nawet jeśli protestować będą głównie przyjezdni, coś złego na temat związków teatru i polityki w głowach lokalsów zostanie. To nie będą miłe złogi i zostaną w tych głowach na długo.
Ale stało się, decyzja podjęta. Biedroń i Nowak muszą teraz bronić swoich stanowisk i swojej wolności do końca. Wycofanie się w tej chwili z zaproszenia Klątwy byłoby decyzją najgorszą, bo nie ocaliłoby już nikogo i niczego. Czekajmy zatem na wrzesień – jak śpiewa Mery Spolsky: „Wrzesień, wrzesień, obiecałeś wrzesień!”. Może będzie jakieś gorące przemówienie Biedronia pod teatrem, może mieszkańcy przyjdą bronić artystów. Może dobrzy pokonają tych złych. Przypuszczalnie miejsce prezentacji Klątwy będzie ochraniać podlegająca Robertowi Biedroniowi Straż Miejska, a protestujących – policja państwowa. Dożyjemy wreszcie pierwszego w ostatnich latach starcia dwóch służb mundurowych.
2.
W Olsztynie ogłoszono konkurs na dyrektora teatru po decyzji o nieprzedłużeniu kadencji Januszowi Kijowskiemu. Chętnych podobno jest wielu, a jak jest wielu, to ci pojedynczy lepsi mogą zostać przysłonięci przez liczniejszych średnich. Nic zatem dziwnego, że obywatele chcieliby, żeby dyrektorem został kandydat najlepszy. Środowisko postępowych teatromanów wystosowało list do Urzędu Marszałkowskiego z prośbą o wybór kandydata najlepszego. Po jego lekturze zorientowałem się, że Teatr Jaracza można krytykować nie tylko z lewej strony, ale także z prawej. Sygnatariusze listu słusznie narzekają na dobór repertuaru za czasów odchodzącej dyrekcji, są przeciwko brakom inscenizacji lektur szkolnych, bo wierzą, że zawsze lepiej coś obejrzeć niż przeczytać, z czytania jeszcze nigdy nic dobrego dla młodzieży nie wynikło. Mówią „nie” eksperymentom na scenie i „prymitywnym prowokacjom w stosunku do publiczności”. Zacytujmy kluczowy fragment ich teatrologicznej diagnozy:
„Nie liczy się intencja autora dramatu, a raczej wizja reżysera, który z reguły traktuje sztukę jako okazję do ukazania swoich frustracji i fobii, najczęściej nadając jej ostrze skierowane przeciwko patriotyzmowi i wartościom wyznawanym przez większość Polaków, w tym przeciwko religii i Kościołowi. Przy tym scenografia, reżyseria i język dla normalnego widza są trudne do zaakceptowania. Często nie ma w niej głębszej refleksji lecz bełkot nafaszerowany wulgaryzmami, obsceniczne lub bluźniercze gesty i słowa.
Zresztą ten sposób wystawiania sztuk wpisuje się w dominujący nurt w polskich teatrach i jest dla nas jasnym dowodem upadku teatru i w ogóle polskiej kultury. Przykładem choćby Klątwa Stanisława Wyspiańskiego wystawiona w Teatrze Powszechnym w reżyserii Olivera Frljicia, a na gruncie olsztyńskim, za kadencji Janusza Kijowskiego, Damy i huzary Aleksandra Fredry w reżyserii Julii Wernio czy Podróż do wnętrza pokoju Michała Walczaka w reżyserii Giovanniego Castellanosa”.
Nie chcę polemizować z oceną kondycji polskich scen sformułowaną przez dziennikarza Bartosza Gonzaleza, profesor Małgorzatę Chomicz, radnego Jarosława St. Babalskiego i innych zatroskanych olsztynian. Polski teatr jest w upadku i całkowitej ruinie. Ludzie chodzą na przedstawienia, biją się o bardzo drogie bilety tylko po to, żeby uświadomić sobie skalę tego upadku i tej ruiny. Żeby zobaczyć wszystkie sceniczne zgliszcza, nie wystarczy jedno miasto z dwoma teatrami: dramatycznym i lalkowym. Nie wystarczą wizyty w pobliskim Płocku, Białymstoku czy Elblągu, sygnatariusze listu otwartego zapewne jeżdżą dużo nie tylko po północnej Polsce i naprawdę sporo oglądają, żeby wyrobić sobie opinię, znaleźć czarno na białym dowody degrengolady. Oczywiście czytają branżową prasę teatralną, mają zapisane w zeszytach nazwiska wszystkich reżyserów, którzy są przeciwko narodowi i tytuły spektakli antyreligijnych. Może nawet istnieje w Olsztynie jakieś biuro pielgrzymkowe, które organizuje wyjazdy na złe, antypolskie spektakle. Nie wiem, ale i tak zazdroszczę. Najbardziej jednak w tej wypowiedzi teatrologicznej grona zacnych zapewne osób zainteresowało mnie porównanie spektakli Julii Wernio i Giovanniego Castellanosa do twórczości Olivera Frljicia. Istnieje kilka rodzajów porównań: na rzeczy, na wyrost i od czapy. Przy pierwszym mruczymy do siebie: „jejku, rzeczywiście!, czemu ja pierwszy na to pokrewieństwo nie wpadłem?”. Przy drugim kiwamy głową: „no, no, czy aby na pewno porównywani na to sobie zasłużyli?”. Przy trzecim – wybuchamy śmiechem jak po wysłuchaniu dowcipu o facecie, któremu wszystko kojarzy się z biustem. Niestety, olsztyńskim teatromanom wszystko kojarzy się z Oliverem Frljiciem. Wystarczy zrobić coś niestandardowego w teatrze i jużeś, o zgrozo, Frljić. Posądzenia artystów z różnych parafii o bycie Frljiciem są zapewne wprost proporcjonalne do faktu nieobejrzenia Klątwy w Teatrze Powszechnym i posiadania o niej opinii tylko ze słyszenia, z rządowej telewizji, z konserwatywnej prasy. Nie ważne już, co naprawdę zrobił w teatrze Frljić i jak zrobił, ważne, że zrobił coś złego, przeciwko papieżowi. Zarzut – toż to drugi Frljić, wystawili w teatrze drugą Klątwę! – zaczyna być niebezpieczną bronią zwłaszcza w kontaktach ze światem urzędniczym. Urzędnicy także nie chodzą do teatru, ale o Klątwie słyszeli. Strach zagląda im w oczy, ręce się pocą, gniew się budzi administracyjny. Był taki czas, że wietrzono w sztuce żydowskie spiski, był inny, w którym oskarżano o chodzenie na pasku zachodniej agentury lub narodowe odchylenie. Teraz obelgą i pomówieniem jest przyrównanie twórcy i jego dzieła do strategii twórczej słynnego Chorwata.
Zastanawiam się, czy panią Julię i Giovanniego ucieszyło to zestawienie. Jakuba Skrzywanka czy Bartosza Frąckowiaka chybaby ucieszyło, ale już Jan Klata czy Adam Sroka daliby za to porównującemu w ucho. Znając stare spektakle Julii Wernio z Teatru Witkacego i te z Miejskiego w Gdyni i Białegostoku, po obejrzeniu paru lekkich i cięższych przedstawień Giovanniego wiem, że oskarżeni artyści i Oliver Frljić nie mają ze sobą nic wspólnego poza tym, że pracują z aktorami, którzy wchodzą na scenę i mówią jakiś tekst przed publicznością. Tak, zaiste podobieństwo jest wstrząsające. Cała zrównana ze sobą trójka artystów uprawia na co dzień szeroko pojętą sztukę teatru, a sęk w tym, że raczej różne jej dyscypliny. Zatroskani olsztynianie zapominają, że w teatrze, który jest wspólny, obowiązują niepodobne do siebie konwencje, strategie, autorskie style. Nie każda adaptacja tekstu jest gestem frljiciowskim, nie każdy ironizujący na scenie aktor przypomina od razu Michała Czachora przebijającego siusiakiem zdjęcie reżysera. Pisać o Wernio i Castellanosie w kontekście Frljicia, wyzywać ich od Frljiciów to tak, jakby porównywać ze sobą Garri Kasparowa i Łukasza Fabiańskiego. Owszem, obaj są sportowcami, tyle że jeden szachistą, a drugi futbolowym bramkarzem. Człowiek, który w złej wierze dokonuje porównania działań z tak różnych parafii, jest albo geniuszem, albo kompletnym dyletantem. W tym drugim przypadku nie należy go w ogóle słuchać, bo zwyczajnie nie wie, o czym mówi. Obawiam się, że przydarzyło się to właśnie olsztyńskim aktywistom. Nie każdy artysta musi być od razu Frljiciem i nie każdy nim na szczęście jest, bo wtedy teatr byłby strzelnicą miejską, ale autorzy listów otwartych powinni przed ich publikacją obowiązkowo i bezwzględnie zasięgać rady specjalisty. Może być od teatru.
3.
Połowa lipca. Poczta na Grochowskiej. Stoję w kolejce do okienka, a przede mną znany polski reżyser. Oczywiście nie Krzysztof Warlikowski, bo – jak wiemy od dobrych piętnastu lat z pewnego słynnego wywiadu – Warlikowski w istnienie starej tradycyjnej poczty w dobie Internetu nie wierzy. Więc to nie on. W każdym razie znany polski reżyser chce coś na poczcie wysłać, ja – odebrać. Przed nami dwie panie: jedna starsza, druga w średnim wieku. Pierwsza podchodzi do okienka, zerka okiem na wyłożone w placówce książki i gazety do kupienia. Beznamiętnie omiata wzrokiem fundamentalną pozycję Jurgena Rotha Spisek smoleński 2010 i łapczywie sięga po książkę obok. Kupuje, wysyła list i wychodzi, przeglądając wydawnictwo z wyraźnym zafascynowaniem. Pracownica poczty schyla się i wyjmuje spod stołu, chyba z pudła pod jej nogami, kolejny egzemplarz promowanej książki. Za chwilę do okienka podchodzi druga kobieta. I to samo tępe, bezuczuciowe spojrzenie na Spisek smoleński i żarliwy chwyt za okładkę pozycji drugiej. Kupuje i wychodzi. Spoglądamy ze znanym polskim reżyserem uważniej na pocztowy bestseller. Doktor Don Colbert, seria Biblia leczy RAKA. Zaczynam stroić sobie żarty z naiwności narodu, że niby jak to leczenie ma wyglądać, obkładają się wieczorem wyrwanymi stronicami czy co, może czytają na chybił trafił jeden leczniczy werset, a może… a może co noc pocierają książką zaatakowane przez chorobę miejsce… Pojęcia nie mam. Rozumiem desperację i strach ludzi z grupy ryzyka (czyli nas wszystkich), nie rozumiem promocji hochsztaplerstwa w wykonaniu państwowej bądź co bądź instytucji. Dziwne – obecność Spisku smoleńskiego na półce-wystawce już mnie nawet nie uwiera. Do tego szaleństwa akurat przywykliśmy. Znany polski reżyser niby słucha, kiwa głową, śmieje się z absurdów, w które ludzie wierzą, ale gdy przychodzi kolej na niego, podbiega żwawo do okienka, wysyła list i nabywa drogą kupna egzemplarz z przemyśleniami i odkryciami doktora Colberta. Na moje zdziwione spojrzenie odpowiada: „Kto wie, może zaadaptujemy to na scenę. Skoro czytają, będą chcieli obejrzeć”.
Właściwie trudno odmówić logiki w rozumowaniu znanego reżysera. Wszystko jest kwestią podejścia. Potraktowana jako literatura książka Biblia leczy raka nie wydaje się być mniej niebezpieczna, niż gdyby była czytana jako podręcznik medyczny. Jej sceniczna adaptacja mogłaby wręcz uczynić wiele dobra w dziedzinie odczyniania złego PR-u, jaki ma teatr w polskim społeczeństwie od jakiegoś czasu. Jeśli niektóre osoby wierzą, że można stracić wiarę po obejrzeniu warszawskiej Klątwy Olivera Frljicia w Teatrze Powszechnym, to na tej samej zasadzie przyjmą także a priori do wiadomości, że z różnych groźnych chorób da się szybko wyleczyć wyłącznie dzięki wizycie na spektaklu według przepisu doktora Colberta.
Krzysztof Warlikowski miał rację. I to nawet dwa razy. Nie ma już starej poczty. Nie ma dawnego teatru. Do obu miejsc chodzimy zupełnie po coś innego, niż robiono to kiedyś.
08-08-2018