AKCEPTUJĘ
  • Strona używa plików cookies, korzystanie z niej oznacza, że pliki te zostaną zamieszczone na Twoim urządzeniu. więcej »

K/244: Jak przegrywają Inni

Materiały organizatora  

Na takie spektakle jak ten czeka się czasem nawet dekadę. Niby wszyscy wiedzą, mają wdrukowane w świadomość, że to się zdarza, że teatralna prowincja potrafi pokazać metropolii, gdzie raki zimują, że świetne, nowoczesne i aktualne przedstawienie może powstać dosłownie wszędzie, za pięć złotych, w offie, w siedlisku komercji. Ale teoria jedno, a praktyka drugie. Jeździ się więc za takim spektaklem jak za Świętym Graalem. Powinien istnieć, dać się triumfalnie odkryć, ale go nie ma i nie ma, a jak już jest, to jakiś niepełny, najsilniej działający tylko lokalnie, trudny do wytłumaczenia widzom z centrum, na gościnnych występach tracący sporo ze swojego uroku i mocy. Słupski Kupiec wenecki okazał się objawieniem minionego roku. Nie tylko wykroczył poza szekspirowską sztampę, ale i podarł przy okazji parę klisz na temat teatru prowincjonalnego i jego szans na ogólnopolską recepcję.

Kiedy oglądałem go pierwszy raz w siedzibie Teatru Nowego, myślałem, że Szymon Kaczmarek i jego zespół mnie oszukują, wyprodukowali dzieło gdzieś w Poznaniu, Gdańsku lub Warszawie, obsadzili pierwszoligowymi aktorami, tylko ucharakteryzowanymi na młodych lub mniej znanych, i teraz podszywają się pod premierę najbiedniejszego repertuarowego teatru dramatycznego w Polsce. Gadają bez kompleksów z ważnymi inscenizacjami szekspirowskimi ostatnich lat, nie zależy im ani na mieszczańskim, ani na nastoletnim widzu, a mimo to robią przestawienie do oglądania i do myślenia. Sukces Kaczmarka i jego ekipy, a pośrednio także i dyrektora Dominika Nowaka mógł się zatem wziąć z odwrócenia zasad funkcjonowania teatru w przestrzeni lokalnej. Zamiast rozmawiać najpierw z widzem miejscowym, opowiadać spektaklem o najbliższej, także duchowo, okolicy, realizatorzy Kupca założyli, że trzeba myśleć o nim jak o produkcji uniwersalnej, wyreżyserowanej nie w Słupsku, a po prostu w mieście o nazwie teatr. Nie znaczy to wcale, że ich Szekspir musi być dziełem metateatralnym, dzieje się wszędzie i nigdzie, opowiada najpierw o tworzeniu spektaklu. Skądże, Boże broń! Robić spektakl w „mieście teatr” znaczy urządzać go w żywym języku teatralnym, opowiadać konwencją, która dziś najlepiej, najskuteczniej otwiera Szekspira. Przywiezienie spektaklu do Gdańska na Festiwal Szekspirowski było trudnym sprawdzianem tej metody, bo wrzuciło go od razu w kontekst dużych polskich i zagranicznych produkcji. Wiele bardziej doświadczonych zespołów zblokowałoby się na starcie albo przeszarżowało z chęci podbicia festiwalowej publiczności. Słupski Kupiec wytrzymał presję, aktorzy zagrali nawet dwie klasy wyżej niż w siedzibie. Jakby wreszcie na widowni siedziała publiczność, która ich rozumie, chwyta sens poszczególnych nieortodoksyjnych rozwiązań interpretacyjnych. Spektakl Kaczmarka brawurowo zdobył Złotego Yoricka, decyzja jury była odważna i jednocześnie sprawiedliwa. Choć pewnie ucierpiał na niej głośny Hamlet Kleczewskiej i błyskotliwy Wieczór Trzech Króli Łukasza Kosa.

Opowiadam teraz o tej realizacji, bo robiąc pod koniec roku rachunek objawień polskiego teatru AD 2019, Kupiec wskoczył mi od razu na czoło stawki. Dzięki niemu spektakularnie wrócił do gry Szymon Kaczmarek, dziesięć lat po nieomal debiutanckim i doskonale przyjętym Poskromieniu złośnicy. Cokolwiek by od tej pory Kaczmarek nie wziął na warsztat, ten Szekspir będzie dla niego punktem orientacyjnym, że taki sposób czytania klasyki wciąż ma sens.

Reżyser założył, że Kupiec wenecki jest najnowocześniejszą z tragedii Williama Szekspira. Jednak jej „nowoczesność” nie wynika wcale z faktu, że znajdują się w niej rozwiązania dramaturgiczne wyprzedzające epokę elżbietańską i ciągle działające rewolucyjnie na widza, ani z potencjału aktualizacyjnego, czyli opowiadającego o Polsce tu i teraz, wpisującego tekst tragedii w bieżący spór polityczny. Bierze się ta „nowoczesność” z rozpoznania, że właściwie do dziś nie poradziliśmy sobie z żadnym z przeklętych uwikłań, jakie Stratfordczyk ujawnił w swoim utworze: nietolerancji i ksenofobii, pozycji kobiety wobec świata mężczyzn, roli pieniądza w miłości, społeczeństwa zwracającego się zawsze przeciw słabszym, sprawiedliwości tylko dla swoich i wybranych. Sensacyjna i melodramatyczna fabuła Kupca weneckiego celowo jakby za krótką kołdrą okrywa bezwzględne starcie niepełnoprawnych członków dowolnej zbiorowości (geja, Żyda i kobiety), dla których upokorzenie tego innego „Innego” jest okazją do podniesienia własnej wartości, wyjścia z marginesu, zyskania szacunku, bo teraz to ktoś drugi, będzie tym gorszym, znajdzie się niżej w hierarchii społecznej. „Inny” wygrywa tylko po trupie „Innego”, zwycięstwo jest jego przepustką do społeczeństwa. Dlatego u Szekspira stygmatyzowani okładają się czym popadnie: córka okrada ojca tylko po to, by być bitą i upokarzaną przez swego wybranka, bezwzględny w interesach Żyd procesuje się z gejem antysemitą, młody parweniusz żeni się bardziej z fortuną wybranki niż z nią samą, mądra kobieta ocala kochanka męża z pełną świadomością, że zawsze będzie tą drugą.

Szekspir zmylił w Kupcu wszystkie tropy, właściwie nie wiemy, z kim trzyma, bo przebieg akcji, a zwłaszcza finał, może mieć dwie warstwy znaczeń, dosłowną i ironiczną. Z premedytacją uwznioślił złych, upodlił dobrych. Pokazał winy jednych i drugich, zawiązał supeł moralny w tragedii, w której nikt nie ginie, a wszyscy umierają. To znaczy przegrywają w takiej skali, że wszystko, czym byli dotąd, zostało podważone i zaprzepaszczone. Dlatego nic u Kaczmarka nie jest tylko dobre ani tylko złe. Nie ma kryształowych bohaterów. W jego świecie ludzie reagują złem na zło, niesprawiedliwością na niesprawiedliwość. Skrzywdzeni i poniżeni, wykluczeni i znienawidzeni też potrafią zachować się niemoralnie, podejrzanie, nieuczciwie. Zrobią coś (z miłości, z litości, ze strachu i z nienawiści), co nie pozwoli zachować im czystego sumienia, czego będą zawsze żałować… I wszyscy zostają na koniec oszukani. Przez innych albo przez siebie samych.

W słupskim przedstawieniu Kaczmarek nawiązuje do Opowieści afrykańskich Warlikowskiego i jego gorzkiego, odartego ze złudzeń czytania relacji w kwartecie: Porcja, Bassanio, Shylock i Antonio. Nie powtarza tamtej interpretacji, tylko idzie za intuicją, że w szekspirowskiej Wenecji etyka, ekonomia i religia nie są silniejsze od cyrkulacji uprzedzeń.

Kaczmarek przeniósł nas do Wenecji, która nie jest pocztówkową, karnawałową Wenecją, tylko brudnym portowym nadbrzeżem przeładunkowym, gdzie „trudno z gorąca oddychać”, jak śpiewała Kora. To taka sceniczna Polska, hangar tranzytowy, miejsce, które niczego nowego nie wytwarza, tylko kopiuje, przepakowuje, rozsyła cudze w świat. Trzy szkatułki z konkursu dla absztyfikantów Porcji, z których można wybrać tylko jedną, aby zdobyć rękę dziewczyny, zmieniły się w blaszane magazyny z trefnym towarem. Ojciec Porcji (ucharakteryzowany na Boba z Twin Peaks, pojawiający się na ekranie w archiwalnych materiałach Sławomir Głazek) był potentatem w branży porno, Porcja (Monika Janik) nagrywała dla niego obleśne filmiki, spełniała online wszystkie męskie zachcianki. Wyrwać ją z tego biznesu mógłby tylko nowy właściciel – mąż, mężczyzna, dysponent ciała i wizerunku. I Porcja z ekranu o tego nowego właściciela walczy. Monika Janik powtarza wszystkie erotyczne grymasy, wkłada mikrofon do ust, pieści dłonią jego uchwyt. To nie jest Porcja z teatralnej tradycji – sarkastyczna intelektualistka, tylko zdesperowana niewolnica seksualna, zamknięta w śmierdzącej nagrzanym metalem pakamerze. Shylock także był u Kaczmarka cokolwiek szemrany, miał po sąsiedzku na tym nadbrzeżu swoją hurtownię, sprzedawał podejrzane płyty DVD, kobiece manekiny i gadżety erotyczne. Z córką również wplątaną w ten biznes.

Słupski Shylock został tu poważnie odmłodzony w stosunku do tradycji roli. Gra go Igor Chmielnik, aktor grubo przed czterdziestką. Nosił jarmułkę do dresu, pejsy mogły od biedy udawać nawet dredy. Młody Shylock nie był dla Kaczmarka przedstawicielem uciemiężonej nacji, jej mądrości i chytrości, jak czytano to często u Szekspira, tylko agresywnym przedsiębiorcą, szukającym w szarej strefie miejsca dla siebie, równym w przekrętach, cwaniackiej bezwzględności, ale „Innym” z powodów rasowych. Kiedy Shylock Chmielnika mówił do mikrofonu swój monolog o tym, czemu wzbudza nienawiść i czym się różni od obywateli Wenecji, Kaczmarek zapalał światła na widowni. Prośba o tolerancję zmieniała się w wypowiedź publicystyczną. Słupska widownia reagowała niechętnym milczeniem i zawstydzeniem, w Gdańsku czuło się wtedy eksplozję sympatii wobec bohatera. Jak się wkrótce okazywało, obie reakcje nie były trafione. Bo choć Kaczmarek potraktował tę najbardziej dwuznaczną, niewygodną i niekomfortową ze sztuk Szekspira właśnie tak, jakby była napisana dziś – w świecie powracających potworów antysemityzmu, Shylock nie miał być dobry i święty. Ofiary też mają swoje uprzedzenia, ofiary też błądzą, zwłaszcza kiedy same próbują wymierzyć sprawiedliwość. Shylock Chmielnika miał być ludzki. W drugiej części widowiska aktor wchodził na salę sądową (urządzoną surowo: kilka ławek i krzeseł, krzyż na białej ścianie-ekranie) w tradycyjnym czarnym chasydzkim stroju z białymi podkolanówkami i sobolową czapą. Pamiętam, że w Słupsku ludzie ryknęli śmiechem na ten widok. I nie wiem, z czego bardziej się śmiali – ze złamania czystości kostiumowej gangsterskiej współczesnej historii czy z zacytowanego na scenie Żyda.

Śmiertelnych wrogów Shylocka – parę zakochanych Bassania i Antonia grali Wojciech Marcinkowski i Krzysztof Kluzik. W pierwszej scenie kąpali się w morzu i opalali na plaży, wymieniali czułości, a potem przebrali się w czarne garnitury. Bassanio Marcinkowskiego zawiesił sobie krzyż na szyi. Z pożyczonymi od Shylocka za poręczeniem Antonia pieniędzmi zdobył Porcję za pomocą internetowego oszustwa. Przyjmując różne tożsamości, wypróbował wszystkie warianty wyboru jednego z trzech hangarów, żeby wreszcie trafić na ten właściwy z uwięzioną dziewczyną. Marcinkowski nie grał chłopaka zakochanego w dwóch osobach, zmuszonego do wybierania między akceptowanym i nieakceptowanym społecznie związkiem, był karierowiczem, który realizuje kolejne cele. Nie kochał, czasem bywał lojalny. Wyrwana z hangaru Porcja Moniki Janik pierwszy raz wybiegała na scenę, jakby uciekła z planu filmowego, targała ze sobą urnę z prochami ojca i zaraz się rozbierała, zrzucała z siebie kostium seksworkerki, odlepiając sztuczne rzęsy, ścierając szminkę, ciskając ze złością i ulgą szpilkami. Janik wiarygodnie kreowała tę odmienioną Porcję, Porcję przebraną za prawnika, poruszającą się sprawnie w labiryncie przepisów i precedensów. Bo to była tylko jej kolejna maska, w gruncie rzeczy bardzo podobna do poprzedniego, seksualnego wcielenia, znów dawała mężczyznom rozkosz – tym razem rozkosz sprawiedliwości, poczucia, że władza z pomocą prawa nie zostawi nikogo w beznadziejnej sytuacji. Jednak kluczowy był dla niej moment deziluzji, dowód na niewierność i niesłowność Bassania. Ratując jego przyjaciela, Porcja grzebie swoje małżeństwo, szczęście, spokój. Janik pokazywała bezradność kobiety, która miała wszystko: ciało i umysł, znajomość reguł gry, a i tak przegrała. Bo gra nie została wymyślona dla niej. System gnębienia „Innych” przez „Innych” zakłada, że zwycięzcy są zawsze gdzie indziej. Nigdy nie są „Innymi”. Porcja Janik zawsze będzie gorsza, będzie wykorzystywana nawet wtedy, gdy to ona z pozoru wygrywa.

Warto zwrócić uwagę na drugi równoległy wątek w spektaklu Kaczmarka – historia miłości Lorenzo (Kacper Sasin) i Jessiki, córki Shylocka (Anna Kończal). Tylko z pozoru i na początku przypominali w Kupcu weneckim parę kochanków z filmu Urodzeni mordercy, później już osadzeni w majątku Porcji grali małżeńską psychodramę. O przemocy i tkliwości, o rozczarowaniu i pustce. Wydali skradzione Shylockowi pieniądze na balangi i narkotyki, Jessica była bita i dręczona psychicznie. W ich ostatniej scenie Kończal zbiera się z podłogi, odurzona bólem i zraniona gdzieś w środku, a Sasin siedzi i patrzy w gwiazdy. Może szuka tam nowego prawa moralnego, bo to, które było w nim i w niej, zwyczajnie okantował. Miłość od pierwszego wejrzenia i brawurowa ucieczka od rodziny, tradycji i wyznania skończyła się skomleniem o rozkosz rozstania.

Słupski spektakl kończył się sceną, której u Szekspira nie ma, choć jest zapowiedziana – chrztem Shylocka. Przebrany w płócienną szatę, brodaty aktor z rozpuszczonymi włosami był wprowadzany na scenę przez zadowolonych z siebie katolików. Panowie w czerni, podśmiechując się z Żyda, zanurzali mu głowę w miednicy. Jakby go chcieli utopić, nie ochrzcić. A potem Shylock wstawał i rozkładał ręce jak przybity do krzyża Chrystus. I już wiedzieliśmy, czemu Kaczmarek dał do tej roli młodego aktora. Przymusowy chrzest był ukrzyżowaniem. Zamiast drugiego odkupienia dostaliśmy potwierdzenie systemowej przemocy. Ich Chrystus umarł tylko za swoich. Żydowskiemu Jezusowi Shylocka nawet to zostało odebrane. Odkupił tym gestem marne życie, ochrzczono go „Innym” na zawsze.

W małym teatrze w Słupsku powstał spektakl bolesny, nielękający się stawiać niewygodnych pytań. Nie wiem, ile razy można go zagrać w Teatrze Nowym, pewnie 10-15 powtórek to byłoby wydarzenie. Piszę o nim późno z poczuciem winy, że nie miałem czasu wcześniej o nim opowiedzieć. I trochę z żalem, że nie przyjechał na Boską Komedię.  

03-01-2020

Komentarze w tym artykule są wyłączone